fragment ksiazki "Nadkomisarz czy zarządca domu?" (3)
Kazimierz Zamorski

 

Prezes Edward Moskal pisze, że "Jan Nowak-Jeziorański pracował dla hitlerowców jako ich zaufany i lojalny zarządca przejętego mienia pożydowskiego". Fakt tej współpracy ujawnili już dawniej współpracownicy Radia "Wolna Europa", m.in. wybitny sowietolog Kazimierz Zamorski w książce "Pod anteną Radia Wolna Europa"(Wydawnictwo WERS, Poznań 1995). W rozdziale "Nadkomisarz czy zarządca domu" dokładnie opisał sprawę zarzutów wobec "Kuriera z Warszawy" i jego wstydliwych dziur w życiorysie. Przedrukowujemy ten fragment książki, by wyjaśnić wątpliwości nagromadzone wokół spraw podnoszonych przez E. Moskala.

Edward Raczyński, wtedy jeszcze nie prezydent, ale były ambasador, do którego zwróciłem się per Ekscelencja, musiał przesłać mój list odwrotnie do Jana Nowaka, i to chyba nie pocztą, a przez okazję, bo już w dniu 9 maja znalazł się na biurku oficera bezpieczeństwa stacji, którym był starszawy gentelman, Laurence G. Parr. W bardzo uprzejmym tonie zakomunikował mi, że z polecenia dyrektora Waltera ma szereg pytań do mnie. Po pierwsze - tu wręczył mi mój list do Ekscelencji - czy to autentyk? Czy wysłałem więcej takich listów i do kogo? Co mnie do tego skłoniło? Wygarnąłem wszystko, co mi leżało na wątrobie. Rozmowa trwała blisko trzy kwadranse. Czy on to cichcem nagrywał, nie wiem. Nie wiem też, ile z tego, co mu powiedziałem, przekazał Walterowi. Na razie na tym się skończyło. Dopiero gdy Jan Nowak w sprawie tych żabich udek...

Według mych notatek, w dniu 24 czerwca 1975 zostałem wezwany, razem z mym szefem Jimem Brownem do biura Waltera na godz. 16.30. Z układu krzeseł, półkolem, i faktu, że Walter wyszedł zza biurka i usiadł przy nas, zorientowałem się, że nie będzie awantury. Zapowiedział zresztą: we are going to have an informal talk, a więc taka nieoficjalna rozmówka. Pozwolił mi się wygadać, wyjaśnić, że jako członek emigracyjnej społeczności mam prawo zabrać głos, gdy mnie prowokują, czy nie byłoby lepiej, gdyby Jan Nowak siedział cicho, nie robił tyle szumu wokół sprawy, która tak czy inaczej jest przegrana. "Ale dlaczego ty, właśnie ty podjąłeś się tej krucjaty przeciw Nowakowi?". "Well, probably because nobody else had guts to do it", odpowiedziałem. Tu Ralph wybuchnął: "You call it guts, ty to nazywasz odwagą, it is a damned stupid idiocy!". "To jest to co ty myślisz", odparowałem. Mógł mnie wyrzucić za drzwi, ale on tylko potwierdził: "Yes, that is what I think about it". Nastąpiła dłuższa przerwa, siedzieliśmy w milczeniu, które przerwałem, oświadczając: "gentelmen, mogę wam oznajmić, że ten cały interes uprzykrzył mi się, mam dość, nie poruszę tej sprawy więcej". "Ale jaką możemy mieć gwarancję, że tym razem dotrzymasz przyrzeczenia", spytał Ralph. "Take it or leave, I cannot tell you more" (możesz mi wierzyć lub nie, to wszystko, co mogę ci powiedzieć), odparłem. "OK - orzekł - zostańmy przy tym, jak jest i zapomnijmy o tym, co było". Takiego zakończenia sprawy listów do notabli i żabich udek nie spodziewałem się. Myślałem, że w najlepszym wypadku ustna nagana, a tu nic.

Coś się musiało zmienić w stosunku dyrekcji do Jana Nowaka. Jeszcze kilka lat przedtem omal mnie, na jego żądanie, nie wylano za to tylko, że oświadczyłem się publicznie za Józefem Mackiewiczem, którego on tępił (por. rozdział "Surowa nagana"). Nie przypuszczam, by decydującą rolę grała ta luka w życiorysie. Takie drobiazgi załatwia się cichcem wewnątrz stacji, ale z chwilą, gdy wokół tego epizodu powstał niezły huczek, należy starać się uciszać niemiłą dla stacji publicity.

Ale o ten rozgłos dbał sam Jan Nowak. Tak więc "Tydzień Polski" (21.06.75) podał do wiadomości, że w dniu 6 czerwca "'Rheinischer Merkur' ogłosił jego oświadczenie, co jest "wynikiem polubownego załatwienia sprawy sądowej z 'Rheinischer Merkur', które ma być sfinalizowane na rozprawie sądowej w lipcu br. Proces przeciwko autorowi artykułu Görlichowi toczyć się będzie dalej".

Wynikałoby z tego, że polubowne porozumienie z kolońskim tygodnikiem ma być ostatecznie "zaklepane" w lipcu, a pozwanym będzie tylko Görlich. Tymczasem proces toczył się zarówno przeciw redaktorowi pisma, jak i autorowi artykułu. Więc po przegranej musiał "Tydzień Polski" (23.08.75) odwołać mylną wiadomość. Ale jak to zrobił! Chapeau-bas!

"Czyniąc zadość prośbie pp. Gückelhorna i Görlicha, jednocześnie stwierdzamy, że podtrzymujemy naszą wiadomość pt. 'Rheinisher Merkur ogłosił sprostowanie', zamieszczoną dnia 21 czerwca br., z wyjątkiem tylko ostatniego jej ustępu, tj. ostatnich dwóch zdań".

O ile znam Jana Nowaka i tę technikę informowania maluczkich, pozwolę sobie na pewne domysły dotyczące jego motywów wysunięcia przeciw Görlichowi trzech zarzutów: l) że do określenia "Treuhänder" dodał przymiotnik "nazistowski", 2) że napisał, iż książka Czechowicza ukazała się na Zachodzie i 3) że została w mgnieniu oka rozprzedana. To mniej więcej tak jakbym się skarżył, że Iks: l) sprał mnie po gębie, 2) miał przy tym brudne łapy i 3) takie też buty. Przy tak sformułowanym oskarżeniu mogę liczyć na to, że - jeśli nawet sąd uzna, że Iks miał podstawy, by sprać mnie po gębie, bo mu uprzednio naplułem w twarz i skargę oddali - nieodparte pozostaną dwa ostatnie zarzuty, bo Iks istotnie miał brudne łapy i buty. Jeśli w tym względzie sąd przyzna mi rację, będę sąsiadom opowiadał, że sprawę wygrałem. Jeśli jednak sąd orzeknie, że tak błahe okoliczności rzekomego przestępstwa są nieważne i skargę mą oddali w całości, mogę co najwyżej opowiadać, że sędzia był szwagrem pozwanego, więc stronniczy. Podobne narzekania można wyczytać na stronie 342 drugiego tomu wspomnień pt. "Polska z oddali".

Nie znajdziemy tam natomiast wzmianki o rozprawie, jaka miała miejsce w dniu 15 czerwca 1976 roku przed sądem apelacyjnym (Ober-landsgericht Köln), tym razem tylko przeciw Görlichowi, oraz wyroku ogłoszonym w dniu 6 lipca 1976, skargę, podobnie jak w pierwszej instancji, oddalającym. Jana Nowaka zastępowało sześciu adwokatów, którzy chyba nie odnosili się do swego klienta "za źle ukrywaną niechęcią", jak uprzednio ów bawidamek, co to "mało interesował się praktyką adwokacką".

Ponieważ z tekstem tego wyroku zapoznały się osoby, zdaniem Nowaka, niepowołane, ogłosił ("Polska z oddali", s. 343), że to bezpieka spreparowała nową "fałszywkę", z której wynikało, że sąd "uznał powtórzone przez Görlicha zarzuty Czechowicza za prawdziwe. Sfałszowany wyrok przesłano w tysiącach odbitek do Polaków w Europie i w Stanach Zjednoczonych".

O tej "fałszywce" dowiedziałem się dopiero z książki Nowaka. Bezpieka, dotychczas tak gorliwa w przesyłaniu tego rodzaju materiału, pominęła mnie tym razem w rozdzielniku. Nie słyszałem też, by inni koledzy, dotychczas na rozdzielniku bezpieki figurujący, ten "dokument" otrzymali.

Skutecznym antidotum na "fałszywkę" byłoby rozesłanie "w tysiącach" kopii oryginalnego wyroku, czego Jan Nowak nie tylko zaniedbał, ale starał się usilnie temu zapobiec. Jak mi pisał Janusz Kowalewski - który na pewno dowiedział się o tym od Görlicha - Jan Nowak "wysłał bardzo pokorny list do redaktora 'R.M', którego przecież podał do sądu (w każdym niemal zdaniu 'sehr geehrter Herr Dr. Guckelhorn'), by zabronił Görlichowi wysyłania odpisów wyroku i w ogóle listów w sprawie Nowaka do innych gazet".

Obnażył się tu "der kleine Hitler", jak go nazywali niemieccy technicy w dziale realizacji. Swego czasu zabronił swym redaktorom pisać do "Wiadomości", z którymi pożarł się o Józefa Mackiewicza (tylko Wojciech Gniatczyński i piszący te słowa nie usłuchali), więc uważał, że redaktor kolońskiego tygodnika będzie równie władny.

Wiosną 1993 roku, dokładnie dnia 29 maja, uzyskałem posłuchanie w Maisons-Laffitte. Zgadało się, bo jakby inaczej, i o Nowaku.

- Ale wie pan, to, że on tam pracował, to nic złego - ocenił pan Jerzy. - No dobrze, ale dlaczego to przemilczał, dlaczego się wypierał? - skontrowałem. - No właśnie - przyznał Giedroyc, ale odpowiedzi nie znalazł.

Postanowiłem więc poszperać w archiwach i instytutach, by dociec przyczyny tej wstrzemięźliwości. I chyba zrozumiałem, wyczytawszy, że ojcem instytucji, w której pracował Zdzisław Jeziorański, był Marszałek Rzeszy Hermann Göring, odpowiedzialny za gospodarkę pełnomocnik planu 4-letniego, a cegielnie były w gestii szefa SS i policji Henricha Himmlera.

Początek dał głównodowodzący okupacyjnych wojsk lądowych rozporządzeniem (Verordnung) z 22.09.1939 o wyznaczeniu komisarycznych zarządów "dla przedsiębiorstw, warsztatów i nieruchomości" pozbawionych należytej administracji, na skutek nieobecności uprawnionych osób lub z innych powodów. Przejęcia danego obiektu w zarząd należało dokonać (war auszusprechen) odnośnie posiadłości Żydów i osób, które zbiegły albo stale były nieobecne, mogło natomiast (konnte) być postanowione w wypadkach, gdy tego wymagało dobro publiczne, w szczególności zaś interes obronny Rzeszy.

Rozporządzenie to było oczywiście tymczasowe i jako takie nie mogło stanowić podstawy prawnej dla wszystkich przejawów gospodarczego i politycznego życia, toteż musiało ustąpić obszerniejszym przepisom. Tymi zajął się Göring, ustanawiając z dniem l listopada 1939 Główny Urząd Powierniczy Wschód (Haupttreuhandstelle Ost), w skrócie HTO, dla terenów wcielonych do Rzeszy, z siedzibą w Berlinie i zarządami terenowymi w Gdańsku, Poznaniu, Ciechanowie i Katowicach. Na terenie Generalnego Gubernatorstwa miarodajną była instytucja o tej samej nazwie, utworzona w dniu 15 listopada 1939 przez urzędującego w Krakowie Ministra Rzeszy Hansa Franka, głównego administratora przy głównodowodzącym obszaru Wschód. Temu HTO podlegały zarządy terenowe w Krakowie, Lublinie, Radomiu i Warszawie (w listopadzie 1941 doszedł Lwów).

Zatrudnienie kierowniczego personelu w zarządach powierniczych czy komisarycznych (obie instytucje prawnie i rzeczowo identyczne) podlegających HTO Franka zależne było zarówno od narodowości, jak i stopnia lojalności wobec władzy okupacyjnej. Tak więc na pierwszym miejscu byli rdzenni Niemcy (Reichsdeutsche), potem ci z Volksliste, a na trzecim zuverlässige Einheimische, godni zaufania tubylcy. Tak więc, by dochrapać się stanowiska nadkomisarza w wiadomej instytucji, Zdzisław Jeziorański musiał być co najmniej godnym zaufania tubylcem. Tak go też musiała oceniać inna instytucja okupacyjna, jeśli była gotowa powierzyć mu zarząd cegielni. A cegielnie to oczko w głowie Himmlera, który "w interesie umocnienia niemieckości i obrony Rzeszy" dokonał zajęcia wszystkich cegielni do swej dyspozycji.

Można oczywiście założyć, że zatrudnienie w tej instytucji, nawet na stanowisku kierowniczym, nie musi dyskwalifikować danego pracownika moralnie. Jak mnie jeden z nich zapewnił, zależało, jak się sprawował. Zgadzam się, mógł być Wallenrodem. Lecz taki nie ukrywa tego epizodu swego życia, z reguły jest z tej roli nie tylko dumny, ale oczekuje uznania, jakiegoś medalu, krzyżyka.

Ale nie wszystko stracone. Jak wyczytałem w Giedroyciowej "Kulturze" (lipiec-sierpień 1992), ten rzekomo leżący Jan Nowak-Jeziorański, wiceprezes Kongresu Polonii Amerykańskiej i konsultant Amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego przebywał 11 dni w Australii. Celem wizyty były m.in. "spotkania ze środowiskami żydowskimi dla wzmocnienia, prowadzonego od pewnego czasu na terenie Australii, dialogu polsko-żydowskiego", jak też udzielenie wywiadów 'także żydowskim środkom masowego przekazu, w tym "Australian Jewish News' (Melbourne), 'Australian Jewish Times' (Sydney) oraz żydowskiemu programowi radiowemu 3EA".

W dwa lata później, jako jeden z dwóch "emisariuszy Polski Podziemnej" na uroczystości obchodów powstania w getcie warszawskim, podszył się sprytnie pod rolę "zwiastuna wyroku totalnej zagłady wydanym na Żydów", tego który "wielkim głosem apelował od tego wyroku do opinii cywilizowanego świata" ("Tydzień Polski", 1.05.1994).

Nie zdziwiłbym się więc, gdybym się dowiedział, że rejestr odznaczeń Jana Nowaka-Jeziorańskiego powiększył się wyróżnieniem za ten dialog i za to polsko-żydowskie zbliżenie. Może nawet dojdzie do drzewka w Alei Sprawiedliwych.

Nie zajmowałem się w tym szkicu poważniejszymi zarzutami pod adresem Jana Nowaka, wysuniętymi przez Czechowicza ("Siedem trudnych lat", s. 150-153), jak i krążącymi wśród niemieckich pracowników stacji plotkami, m.in., że jego rzekoma nieznajomość języka niemieckiego to zasłona dymna ("er war doch unser"), choćby dlatego że traktowałem je jako nie udokumentowane pomówienia. Podobnie też odniosłem się do domniemania pracy wywiadowczej na dwie strony, jakie wysunął dr Herbert Czaja zarówno w "Volksbote" (21.03.75), jak i - bardziej wyraźnie - w "Rheinischer Merkur" (21.07.75).

Mnie zastanawia, dlaczego Jan Nowak, w artykule "Zum Beweis verpflichtet" ("Rheinischer Merkur", 25.07.75) ograniczył się do odesłania Czai do polskich i angielskich archiwów - "świadczył się Cygan swoimi dziećmi" - zamiast, jak w wypadku Görlicha, zażądać odwołania i zagrozić skargą sądową o zniesławienie.

Zastanawia mnie również inne zagadnienie. W sądzie kolońskim Jan Nowak powołał się na "około 300 Polaków, którzy, tak samo jak i on, byli w podziemiu" i pracowali w owym nieszczęsnym Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych Nieruchomości. W 1974 roku, gdy Czechowicz opublikował oświadczenie Kassnera, chyba stu z tych trzystu żyło i bodaj kilku na Zachodzie. Więc dlaczego nie odszukano dwóch czy trzech, ostatecznie jednego, który by obalił wszelkie oszczerstwa.

Część 1
Część 2

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1