Zstąpienie szatana czy przyjazd gestapo
prof. Tomasz Strzembosz

 

Przed kilkoma tygodniami, kiedy po moim ostatnim artykule "Inny obraz sąsiadów" w "Rzeczpospolitej" ("Rz" z 31.03.2001 r.) urywały się telefony od różnych redakcji czasopism i radiostacji, zadzwonił do mnie także ktoś, kto informował, że reprezentuje "Trybunę". Kiedy już grzecznie odpowiedziałem na kilka zadanych mi pytań o to, co już wiem o zbrodni w Jedwabnem, usłyszałem: "Po co pan polemizuje z Grossem?". Odpowiedziałem: "Żeby zbliżać się do prawdy". Mój rozmówca odłożył słuchawkę.

W tym właśnie tkwi istota problemu. Kilka osób świetnie wie, co się zdarzyło w Jedwabnem 10 lipca 1941 r. Profesor Gross wie - bo prowadził badania. Pani Arnold - bo rozmawiała z pewną liczbą osób z tego miasta. Inni - w tym także paru historyków - bo czytali książkę prof. Grossa.

Wiedzą. A mając tę wiedzę, wypowiadają z ogromną pewnością siebie różne sądy, w tym także o walorze moralnym. Osądzają, potępiają, orzekają o winie, każą przepraszać, a nawet dziwią się, że tyle lat milczano, a dziś właśnie dzięki prof. Grossowi - i im także, milczenie zostało przerwane.

Tak jakby nie wiedzieli nic o Polsce lat 1945 - 1989 i jakby także na nich nie spadała jakaś część winy za to milczenie. Bo zawsze winni są jacyś "oni". A jednocześnie zapominają, tak jak zapomniał prof. Gross, że różni "oni" już pisali, tylko że wtedy prasa nie podjęła tego tematu, radio i telewizja milczały. Nawet po 1989 roku, kiedy było już "wolno". Przez cały czas było cicho, tak jak dzisiaj jest głośno.

Zwróćmy przy tym uwagę na interesujące zjawisko. O owo milczenie oskarża się "wszystkich świętych", oprócz jedynego środowiska, które było naprawdę zobowiązane do pisania o losach Żydów nie tylko w Warszawie czy Generalnym Gubernatorstwie, ale także na całym obszarze II Rzeczypospolitej. To znaczy o Żydowskim Instytucie Historycznym.

To przecież on od 55 lat przechowuje w swych zbiorach relację Wasersztajna; to on przez przekazanie tej relacji prokuraturze Sądu Okręgowego w Łomży wywołał śledztwo i proces 22 oskarżonych o mord mieszkańców Jedwabnego. To on ze wszystkich polskich instytucji naukowych jest najbardziej powołany do tego, by badać stosunki polsko-żydowskie, także na ziemiach wschodnich, także w latach 1939 - 1941, także wtedy, gdy jest to zagadnienie bardzo skomplikowane. Bo chyba jednak nie powołano go do tego, by recenzował prace innych.

Braki faktograficzne

Są wśród nas więc liczni tacy, którzy "wiedzą". A jednocześnie, jeśli bliżej przyjrzeć się sprawie, okazuje się, że nieustannie brak faktów, na których można byłoby się oprzeć.

I tak nie wiemy nawet, ilu Polaków i ilu Żydów mieszkało w Jedwabnem przed 10 lipca 1941 roku i w owym dniu.

Profesor Gross powiada, że według spisu powszechnego z grudnia 1931 roku mieszkało tam 2167 obywateli polskich, w przeszło 60 procentach pochodzenia żydowskiego (str. 27). Z kolei "Przewodnik ilustrowany po województwie białostockim", opracowany w 1937 roku przez wielki autorytet krajoznawczy, dra Mieczysława Orłowicza, informuje, że mieszkało tu wówczas 2500 osób, w tym 60 proc. katolików i 40 proc. Żydów (str. 168). O tym, że Żydzi tak przed wojną, jak podczas okupacji stanowili mniejszość społeczności, mówiło mi kilku rozmówców dobrze pamiętających tamte czasy. Docent Krzysztof Jasiewicz w artykule "Sąsiedzi niezbadani" ("Gazeta Wyborcza" z 9 - 10 XII 2000 r.), powołując się na sowiecki dokument z 16 IX 1940 r., twierdzi, że ludność rejonu jedwabieńskiego (w styczniu 1940 r. władze ZSRR podzieliły obwód białostocki na rejony, mniejsze od dawnych powiatów) liczyła wtedy 38885 osób, w tym 37300 Polaków, 1400 Żydów i 185 Białorusinów. A więc w całym rejonie było mniej obywateli polskich pochodzenia żydowskiego, niż rzekomo spalono w stodole Śleszyńskich: 1600 ludzi. A pamiętajmy, że Jedwabne nie było w tym rejonie jedynym miasteczkiem i że Żydzi mieszkali także w wioskach. Może jednak w okresie do lipca 1941 r. coś się zmieniło? Tak, wielu Żydów opuściło Jedwabne, lecz przybyli inni z Radziłowa i Wizny. Nawet w tak podstawowej kwestii nie stoimy na twardym gruncie. A może łatwiej byłoby nam ocenić fakty, skoro według badań terenowych ekipy Andrzeja Przewoźnika, mającej doświadczenia z Katynia i Miednoje, w tej stodole spłonęło od 250 do 400 osób.

Takie wspieranie się na wątłych przesłankach prowadzi do błędów wręcz kompromitujących.

Omawiając stosunki polsko-żydowskie w Jedwabnem w latach trzydziestych, prof. Gross mówi o stałym zagrożeniu pogromem (str. 28 - 29), przed którym w 1934 roku obroniły jedwabieńskich Żydów dobre stosunki rabina z miejscowym proboszczem. Pisze on (str. 30): "Rabin Jedwabnego i miejscowy proboszcz, niemal do samej wojny, kiedy przyszedł nowy ksiądz, Marian Szumowski, o endekoidalnych sympatiach - byli ze sobą w dobrych stosunkach", oraz wcześniej: "Nadciągający - wedle krążących pogłosek - pogrom uprzedziła dopiero wizyta rabina Awigdora Białostockiego u miejscowego proboszcza w towarzystwie Jeny Rothchilda (...)". Tymczasem gdyby ten uczony zajrzał do schematyzmu diecezji łomżyńskiej, dowiedziałby się, że ks. Ryszard Marian Szumowski był proboszczem Jedwabnego od 1931 do lipca 1940 roku, kiedy to został aresztowany przez NKWD. A więc to właśnie on, "endekoidalny ksiądz", powstrzymał pogrom z 1934 roku, o czym wspomina księga pamiątkowa Żydów z Jedwabnego, na której opiera się nasz autor. Nie zrzucałby także winy na owego proboszcza za bierny stosunek do wydarzeń z 1941 r., wówczas bowiem ks. Szumowski już nie żył, a w parafii pozostał jedynie jego wikariusz ks. Kembliński.

Dodajmy: w takich miasteczkach jak Jedwabne, gdzie powtarzają się nagminnie te same nazwiska, trzeba szczególnie uważać. Córka Czesława Krystowczyka, syna Franciszka i Walerii, urodzonego 14 VII 1907 r. i zmarłego 23 III 1995 r., prosiła mnie, bym napisał, iż nie jest on tożsamy z Czesławem Krystowczykiem, synem Jana i Stanisławy, miejscowym komunistą, wymienionym w relacji Kiełczewskiego, zacytowanej przeze mnie w artykule "Przemilczana kolaboracja" ("Rz" z 27.01.2001 r.). Czynię więc to z pełną satysfakcją.

Sprawa zarządu miejskiego w Jedwabnem (VI - VII 1941 r.)

W rozdziale o bardzo charakterystycznym tytule "Przygotowania" na samym początku prof. Gross napisał: "W międzyczasie [tzn. pomiędzy 22 czerwca a 10 lipca 1941 r. - T.S.] ukonstytuowały się nowe władze miejskie. Burmistrzem został Marian Karolak, a członkami magistratu między innymi niejaki Wasilewski i Józef Sobuta. O działalności zarządu miasta w tym okresie możemy powiedzieć jedynie, że zaplanował i uzgodnił z Niemcami wymordowanie jedwabieńskich Żydów". [podkreślenia moje - T.S.*]

Co to znaczy "ukonstytuowały się"? Pod okupacją niemiecką, w tworzonym tutaj okręgu białostockim? Czy ktoś wybrał ten zarząd? Kto? Mógł powstać spontanicznie z inicjatywy grupy osób, ale przecież, na Boga, rządzili tutaj Niemcy i mógł on być jedynie zarządem komisarycznym, z niemieckiego nadania, podporządkowanym tworzonej tutaj hitlerowskiej administracji. Zresztą, jak stwierdza Jadwiga Kordas, szefem Amt Komisariatu w Jedwabnem był (nie wiemy, od kiedy) Niemiec Bryczkus. (Tak jego nazwisko brzmiało w ustach relacjonistki, jak je się pisze - nie wiem.)

Tymczasem potraktowanie tego zarządu jako instytucji polskiej, polskiego samorządu, ma wyraźnie na celu wywołanie wrażenia, że to polskie władze miejskie współpracowały z Niemcami w zagładzie Żydów. Podczas gdy tak Marian Karolak, jak inni wymienieni tu reprezentanci władz miejskich byli po prostu kolaborantami pełniącymi swe funkcje z niemieckiego nadania. Podkreśla to fakt, że zarówno Marian Karolak, jak Józef Sobuta i Karol Bardoń nie byli rodowitymi mieszkańcami Jedwabnego, a przybyszami, którzy osiedlili się tutaj dopiero w latach trzydziestych. Karolak, jak mówiło mi kilka osób, przybył tutaj po pobycie w więzieniu za popełnioną defraudację. Nie mieli więc odpowiedniego poparcia ani autorytetu, co powodowało, że znakomicie nadawali się do odegrania roli, jaką im wyznaczono. Wskazuje na to ich postępowanie 10 lipca 1941 roku.

Dalej - na podstawie jakich to dokumentów czy relacji prof. Gross twierdzi, że to właśnie oni "zaplanowali i uzgodnili z Niemcami wymordowanie jedwabieńskich Żydów", że byli inicjatorami, a nie tylko wykonawcami tej zbrodni.

Autor prezentuje nam kilka "argumentów" i kilka "świadectw".

  • Uprzedzenie o przygotowywanej akcji "przez nieżydowskich przyjaciół" Dwojry Pecynowicz i Mietka Olszewicza.

  • Przyjazd do Jedwabnego chłopów ze wsi okolicznych, "chociaż to nie był dzień targowy". (str. 51)

  • Zeznanie Jerzego Laudańskiego, ówczesnego gońca na posterunku żandarmerii, że "w 1941 przyjechało taksówką czterech czy też pięciu gestapowców i zaczęli w magistracie rozmawiać, lecz co oni tam rozmawiali ja nie wiem.

    Po niejakim czasie Karolak Marian powiedział do nas polaków, żeby zawezwać ob. Polskich do Zarządu Miejskiego, po zawezwaniu ludności polskiej nakazał nam iść zaganiać żydów na rynek pod hasłem pracy co i ludność uczyniła, ja w tym czasie również brałem udział w spędzaniu żydów na rynek". (str. 52)

  • Zeznanie Karola Bardona, niemieckiego żandarma pracującego w warsztatach żandarmerii mieszczących się przy Nowym Rynku, że "widział przed magistratem w Jedwabnem kilku gestapowców, tylko nie pamięta czy to w dzień masowego mordu czy też przedtem". (str. 53)

    - Fragment relacji Szmula Wasersztajna, który napisał, że 10 lipca "taki rozkaz wydali Niemcy". (str. 52)

  • Zeznanie Henryka Krystowczyka, który - jak wynika z akt sądowych, najpierw kategorycznie twierdził, że umowę z Niemcami podpisali: burmistrz Karolak z Eugeniuszem Śliweckim, zastępcą burmistrza, a przyciśnięty przez sędziego przyznał, że "słyszał od ludzi". (str. 53)

    Jest więc tych przesłanek i tych zeznań, że ho, ho! Przyjrzyjmy się im jednak nieco bliżej.

    Uprzedzenie przez kogoś (nie wiemy, kogo!) Dwojry Pecynowicz i Mietka Olszewicza o mającej nastąpić akcji w sposób oczywisty nie mówi nam niczego o zawartej "umowie". Można było to wywnioskować z przyjazdu większej grupy Niemców (o czym potem), mógł to być wynik jakichś pogłosek, refleks tego, co 7 lipca zdarzyło się w Radziłowie itp. Relacja gońca z żandarmerii o przyjeździe gestapowców, który przypuszcza, że o czymś rozmawiano, lecz nie wie, o czym, niczego sam nie słyszał, a jedynie kojarzy ten fakt z wezwaniem do zganiania Żydów na rynek, też nie mówi o "umowie", raczej o wydaniu rozkazu. Nie słyszałem zresztą nigdy, by Niemcy zawierali jakieś "umowy" ani z warszawskim Judenratem w 1942 roku, ani z warszawskim komisarycznym burmistrzem w latach 1939 - 1944. Cóż dopiero "umowa" z przedstawicielami małego miasteczka. Po prostu wydawali rozkazy.

    Bardon, podobnie jak Jerzy Laudański, jedynie widział gestapowców wchodzących do gmachu zarządu. Szmul Wasersztajn, który zresztą nie mówi o "umowie", a o "rozkazie", był osobą z oczywistych względów jak najgorzej poinformowaną: pomiędzy kolaboracyjnym zarządem miasta a tą społecznością, która właśnie miała być wymordowana, musiała istnieć bariera komunikacyjna. Henryk Krystowczyk także coś słyszał. Z tym, że Henryk Krystowczyk to osoba absolutnie niewiarygodna. To kłamca przyłapany na kłamstwie, a ponadto człowiek, który zgłosił się jako świadek zbrodni z niskich pobudek - zemsty. Kiedy zeznawał, że widział, jak Żydów pędzili do stodoły: Czesław Laudański z synem Zygmuntem oraz Aleksander Łojewski, "mając w ręku laskę", a widzieć to miał ze strychu domu swego brata stryjecznego Wacława Krystowczcyka przy ul. Przestrzelskiej, tenże Wacław oświadczył, iż "nie mógł on dobrze zaobserwować będąc w moim domu, bo widok tam jest zasłonięty na stodołę Śleszyńskiego" (GK SCŁ 123, f. 213v i 218). I rzeczywiście. Z ul. Przestrzelskiej nie sposób zobaczyć, co się dzieje na drodze do stodoły, a nawet na ul. Cmentarnej, gdyż zasłaniają domy i drzewa, a nadto z odległości około 250 m trudno rozpoznać ludzi oraz kto miał laskę w ręku. I dlatego Krystowczyk rozpoznał tych, których chciał rozpoznać, łącznie z nieobecnym tam na pewno Czesławem Laudańskim.

    Podsumujmy. Informację o wyjątkowym znaczeniu, tak ze względów faktograficznych, jak moralnych, nakładającą winę na polski zarząd miejski i Polaków, prof. Gross oparł na plotkach i przypuszczeniach. W czasie okupacji niemieckiej powiedziałoby się na agencji PPP - Pewna Pani Powiedziała. A właśnie formułując takie oskarżenie, powinien dbać o wiarygodność podstawy źródłowej, był do tego szczególnie zobowiązany.

    Tymczasem autor "Sąsiadów" formułuje to następująco: "Gdzie zrodził się pomysł całego przedsięwzięcia - czy wyszedł od Niemców (jak można by sądzić ze zdania "taki rozkaz wydali Niemcy" w relacji Wasersztajna), czy była to oddolna inicjatywa radnych miejskich Jedwabnego - nie sposób ustalić. Zresztą jest to chyba bez większego znaczenia [podkreślenia moje - T.S.], bo obie strony najwyraźniej łatwo doszły do porozumienia". (str. 52)

    No, tego to już nie mogę zrozumieć! Jeżeli dla polskiego historyka (prof. Gross nie jest ani historykiem, ani tez "polskim historykiem" - wtr. WK) jest obojętne, czy inicjatywa straszliwego mordu na ludziach z miasteczka, na sąsiadach wyszła od okupantów, czy była też "oddolną inicjatywą" zarządu miejskiego, kolaboracyjnego, lecz złożonego z Polaków, nie potrafię z nim dyskutować. Cóż powiedziałaby żydowska społeczność o żydowskim historyku, który by napisał, że jest mu obojętne, czy wysyłanie z warszawskiego getta przez Judenrat na Umschlagplatz kolejnych tysięcy warszawskich Żydów odbywało się na niemiecki rozkaz, czy też było oddolną inicjatywą tegoż Judenratu, "bo obie strony najwyraźniej łatwo doszły do porozumienia". Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi.

    Nadto chciałbym zadać autorowi "Sąsiadów" dwa proste pytania:

    1. Skąd wie, że w lipcu 1941 r. istniała w Jedwabnem obok zarządu miasta także Rada Miejska i że brała jakikolwiek udział w ewentualnych rozmowach z Niemcami?

    2. Skąd wie, że obie "strony" łatwo doszły do porozumienia, skoro o samych rozmowach: ich przebiegu, skutkach, okolicznościach niczego naprawdę nie wiemy?

    To wszystko są nieodpowiedzialne słowa, rzucane na wiatr, bezpodstawnie, natomiast z aż nadto widoczną tendencją obrzucenia błotem mieszkańców Jedwabnego. Po prostu wstyd.

    Nie ma więc i powodu, by zastanawiać się - idąc za relacjami Szmula Wesersztajna i Eliasza Grądowskiego (przypis 48 na str. 54) - czy Niemcy naprawdę proponowali Polakom, by "pozwolili" (tak wynika z kontekstu), zachować przy życiu pewną liczbę Żydów - fachowców, a Bronisław Śleszyński oparł się temu, oraz czy - idąc za relacją Wiktora Nieławickiego - uznać, "że Niemcy już przy samej stodole sugerowali, aby trochę Żydów oszczędzić, bo jest potrzebna siła robocza, na co im któryś z kierujących akcją Polaków oświadczył, że dostarczą do pracy wystarczającą ilość spośród swoich" [podkreślenie moje - T.S.].

    Cóż powiedziałaby żydowska społeczność o żydowskim historyku, który by napisał, że jest mu obojętne, czy wysyłanie z warszawskiego getta przez Judenrat na Umschlagplatz kolejnych tysięcy warszawskich Żydów odbywało się na niemiecki rozkaz, czy też było oddolną inicjatywą tegoż Judenratu, "bo obie strony najwyraźniej łatwo doszły do porozumienia"

    Wasersztajn mógł - ewentualnie - coś słyszeć na ten temat, ale z bardzo "drugiej ręki" (jak pisze Jan Gross), natomiast Eliasz Grądowski, który do końca wojny przebywał w ZSSR, wówczas nawet "z drugiej ręki" niczego nie usłyszał. A jest to - dodajmy - ewidentny kłamca, który w swoim zeznaniu nie tylko nie ujawnia, że 10 lipca 1941 r. przebywał setki kilometrów od Jedwabnego, ale udawał, że był jednym z represjonowanych. Zeznawał bowiem: "Początkowo wszystkich żydków zaganiali na rynek w Jedwabnym - ja w tym czasie uciekłem (...)" oraz wymieniał w swym zeznaniu aż 26 osób winnych mordu, podając na dokładkę, że to samo widział Abram Boruszczak, świadek oskarżenia, który w ogóle nie był mieszkańcem Jedwabnego.

    Pikanterii temu dodaje fakt, że ten sam Eliasz Grądowski, zeznając przed Sądem Grodzkim w Łomży w sprawie o przyznanie Gedalowi Londonowi nieruchomości przy ul. Przestrzelskiej w Jedwabnem, uprzednio należącej do Sory Drejarskiej, jego siostry, 8 stycznia 1947 roku (a więc dwa lata wcześniej) zeznawał: "Drejarska z całą rodziną została zamordowana przez Niemców i został tylko brat", a zeznając w analogicznej sprawie Josecha Lewina, twierdził: "Jest on bratem Fajgi z Seminów, która w 1941 r. w dniu 10 lipca została przez Niemców zamordowana w ten sposób, że Żydzi a między nimi i ona zostali spędzeni do stodoły w Jedwabnem i zostali spaleni. Wiem to, gdyż ukrywałem się wówczas w okolicy Jedwabnego" [podkreślenia moje - T.S.]. W tej samej sprawie inny obywatel polski żydowskiego pochodzenia Jankel Bena zeznawał jako świadek: "10 lipca widziałem jak Niemcy wszystkich Żydów z Jedwabnego spędzili do stodoły i podpalili (...) Wtenczas ukrywałem się przed Niemcami i w tę porę byłem w ukryciu na cmentarzu i wszystko widziałem".

    Nie wiemy tylko, czy mowa tutaj o cmentarzu katolickim położonym przy ul. Cmentarnej, paręset metrów od stodoły Śleszyńskich, czy o cmentarzu żydowskim leżącym w odległości kilkudziesięciu metrów.

    Dotyczy to także innych świadków. Sąd Grodzki w Łomży stwierdzał wówczas: "Fakt zgonu Zelika Zdrojewicza został ustalony zeznaniem naocznego świadka Zelika Lewińskiego, który widział jak Zdrojewicz w dniu krytycznym został wyprowadzony wraz z całą ludnością żydowską w Jedwabnem do stodoły, którą Niemcy podpalili. Świadkowi w ostatnim momencie udało się zbiec przed wprowadzeniem do stodoły" [podkreślenie moje - T.S.].

    Powstaje więc pytanie: kiedy Eliasz Grądowski i inni zeznawali prawdę - czy wtedy, gdy o mord oskarżali Polaków, eliminując udział niemiecki, czy wtedy, gdy zeznawali o Niemcach, nie wspominając słowem o Polakach. Bo wydaje się, że mówili to, co w danym momencie uznali za korzystne czy wygodne.

    I jeszcze jedna uwaga. Twierdzenie prof. Grossa, że relacje ostatnich świadków holokaustu są dokumentami szczególnie wiarygodnymi i tak właśnie winny być traktowane, zostało przez niego samego zdyskwalifikowane, ośmieszone. Może w innych wypadkach - tak, w tych, których użył dla zaprezentowania swej tezy - nie. Nic na to nie poradzę.

    To, co dotyczy Eliasza Grądowskiego i Abrama Boruszczaka, dotyczy również Wiktora Nieławickiego, który według Grossa "uciekł zanim zapędzono go wraz z tłumem Żydów do stodoły" (przypis 48, str. 54). Czyżby wrócił pod stodołę, aby posłuchać rozmów między mordercami? I kto go, ukrytego przed śmiertelnym zagrożeniem, poinformował o tych konszachtach, bo chyba nie owi "kierujący akcją Polacy".

    W ten sposób cała teza o umowie pomiędzy jakąś polską władzą a niemiecką policją polityczną zawisa w próżni, nie jest udowodniona żadnymi poważnymi argumentami.

    Kto podpalił stodołę Śleszyńskich

    Ta zupełnie kluczowa kwestia wciąż czeka na wyjaśnienie. Nie dysponuję dokumentami, które by miały decydujące znaczenie, chciałbym jednak przedstawić kilka świadectw, które mogą okazać się przydatne.

    Pierwsze z nich to oświadczenie Aleksandra Wyrzykowskiego, męża Antoniny, która jest głównym pozytywnym bohaterem filmu "Sąsiedzi" Agnieszki Arnold i występuje także w książce Grossa. To oni wspólnie przechowali siedem osób żydowskiego pochodzenia aż do 1945 roku. W roku 1962 Aleksander Wyrzykowski (urodzony w 1908 r. i zamieszkały wówczas w Milanówku koło Warszawy), 2 V 1962 roku podpisał "Zeznanie", które rozpoczyna się od słów: "Ja Wyrzykowski Aleksander wraz z moją żoną Antoniną pragniemy złożyć następujące oświadczenie. Od listopada 1942 r. do 22 stycznia 1945 r. przechowaliśmy u siebie siedmiu Żydów. Mieszkaliśmy wtedy w Janczewku, powiatu łomżyńskiego. Niedaleko nas w miasteczku Jadwabne, Niemcy przy pomocy niektórych Polaków w roku 1942 [pomyłka - w 1941 - T.S.] spalili żywcem 1600 Żydów. (...)" [podkreślenia moje - T.S.]. Drugie świadectwo pochodzi od Stefana Boczkowskiego ze wsi Grądy Małe, leżącej w pobliżu Jedwabnego, który wraz z przyjacielem Romanem Chojnowskim z tej wsi był 10 lipca świadkiem zdarzeń w Jedwabnem. Obaj mieli wówczas po ponad 15 lat. Napisał on do mnie w liście z 21 listopada 2000 roku: "My obaj wraz z wielu innymi ludźmi miejscowymi szliśmy w pewnym oddaleniu w tylnej części kolumny [Żydów - T.S.] - ale widzieliśmy prawie całą kolumnę dość dokładnie. Gdy kolumna zbliżyła się do stodoły brutalnie nakazano Żydom wchodzić do jej środka, przy czym najczęściej żołnierze niemieccy "fizycznie pomagali" wchodzić do wnętrza stodoły - kopiąc, bijąc i siłą wpychając poszczególne osoby. A kiedy już wszystkich z kolumny wciśnięto do stodoły, zamknięto duże wierzeje to jest drzwi wjazdowe do stodoły dla furmanek gospodarczych. Następnie w szybkim tempie nadjechała półciężarówka wojskowa z żołnierzami i natychmiast część żołnierzy zeskoczyła z ciężarówki na ziemię, a pozostała część żołnierzy zaczęła szybko podawać tym żołnierzom na dole metalowe pojemniki z benzyną, którzy to żołnierze również w błyskawicznym tempie zaczęli oblewać benzyną boki naokoło stodoły; bezpośrednio po tym oblewaniu benzyną część żołnierzy zaczęła podpalać stodołę ze wszystkich stron. Stodoła zapaliła się natychmiast i szybko objęta została wysokimi płomieniami ognia oraz dymem. Powstał straszny krzyk, lament i jakiś wręcz piekielny ryk (...)".

    Z relacją Boczkowskiego współgra inna, złożona w Nowym Jorku, tym razem nie na moje ręce, lecz Waldemara Piaseckiego. Nie umiem ocenić jej rzetelności, choć brzmi bardzo wiarygodnie. Złożył ją Apolinary Domitrz ze wsi Rostki koło Jedwabnego, urodzony w 1929 r., który wraz z kolegami Janem Rakowskim i Zenonem Ryszkiewiczem pasł krowy w odległości pół kilometra od miejsca pożaru. Widząc pożar, przybiegli, gdy stodoła od dość dawna stała już w płomieniach. Zapis brzmi:

    "Jak się stodoła zapaliła było ciepło. Buchnęło w górę. To myśmy zaraz pobiegli do Jedwabnego. (...) Skręt w Cmentarną. I tak stanęli my jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów od tej stodoły. Paliło się strasznie. Jak drzazgi trzaskało. Była z desek, kryta słomą. Wszystko nagrzane. Wybuch się zrobił i poszedł żółty dym. Taki. A Niemce się odsunęli od tego pożaru. A inni? Jacy inni? Panie, tam nie było żadnych Polaków. Same Niemce. Żadnego Polaka myśmy nie widzieli. Ilu było tych żandarmów? Najechało ich, panie, pełno. Ze dwudziestu albo trzydziestu. Ja tam ich nie liczyłem, ale dużo ich było. (...)" (Świadek numer pięć. Jedwabne - Kulisy zbrodni. "Kulisy", nr 16 z 19 IV 2001 r.)

    Można powiedzieć, et, współczesna relacja z "Kulis" nie ma znaczenia. Wobec zerowej wiarygodności Grądowskiego i Boruszczaka, składających zeznania przed sądem, nie byłbym tak sceptyczny wobec relacji składanych po latach, jeśli składano je całkowicie niezależnie od siebie i jeśli przekazane w nich fakty i obrazy nawzajem się potwierdzały. Różnica pomiędzy świadectwami Boczkowskiego i Domitrza polega na tym, że pierwszy obserwował pędzenie Żydów i pożar od początku, a więc i widział Polaków, a drugi przybył, gdy ludność polska opuściła już teren wokół stodoły.

    Wiarygodność Boczkowskiego podnosi też jeszcze dodatkowy element. Mimo iż nie znał, składając relację, akt procesu z 1949 r., wyraźnie w niej odróżnia dwie grupy Polaków zaangażowanych w pilnowanie Żydów na rynku i pędzenie ich do stodoły. Pierwsza to "przymuszeni", wykonujący to zadanie pod przymusem, druga to "ochotnicy", wyróżniający się biciem Żydów.

    O przeświadczeniu okolicznej ludności, że to Niemcy spalili Żydów w Jedwabnem i że ten sam los może spotkać także Polaków, mówi relacja ks. Kazimierza Olszewskiego, duszpasterza Zakładu dla Niewidomych w podwarszawskich Laskach. Napisał on m.in.:

    "Urodziłem się we wsi Grądy Duże, 4 km od Jedwabnego i tutaj mieszkałem do 1953 roku. W Jedwabnem był mój kościół parafialny. (...) 22 czerwca 1941 roku uciekają Sowieci, a przychodzą Niemcy. Dnia 10 lipca 1941 r. byłem ze swoim Ojcem, pracującym na naszym polu w pobliżu wsi Przestrzele w odległości około półtora kilometra od Jedwabnego. W godzinach przedwieczornych ujrzeliśmy wysoki słup dymu. Był ciepły, słoneczny dzień. W Jedwabnem jest pożar, coś się pali.

    Wieczorem wróciliśmy do domu. Rozeszła się wiadomość - Niemcy spalili w stodole w Jedwabnem Żydów. W otoczeniu słyszałem wypowiedzi, że wkrótce to samo spotka Polaków. Nigdy nie zapomnę rozmowy z moją Matką, Heleną: "Mama, ja się boję, bo i nas spalą". Usłyszałem odpowiedź: "Nie bój się, to krótko trwa". Tego dymu z palonej stodoły i rozmowy z moją Matką nigdy nie zapomnę. (...) O udziale miejscowej ludności w holokauście Żydów mało się mówiło, bo nie ulegało wątpliwości, kto był głównym sprawcą mordu w Jedwabnem". (List z 6 III 2001 r.)

    Nie piszę tego wszystkiego, aby pomniejszyć za wszelką cenę udział i odpowiedzialność Polaków, którzy także - jest to niewątpliwe - jakąś grupą wzięli udział w tym mordzie. Instruktywne jest jednak stwierdzenie prof. Adama Dobrońskiego, dotyczące wydarzeń w Tykocinie, "które dotychczas uchodziły za najbardziej drastyczny na Białostocczyźnie przykład udziału polskiego w zagładzie Żydów. Z relacji żydowskich wynikało, że to właśnie Polacy zorganizowali pogrom (...) Ale po szerszej penetracji źródeł, rozmiar polskiego udziału został wyraźnie pomniejszony i obecnie mówi się, że owszem, pewna liczba Polaków w tym uczestniczyła, ale na takiej zasadzie, że wcześniej Niemcy zrobili łapankę wśród Polaków, niektórych wezwali imiennie, resztę wzięli z ulicy". (A. Dobroński - "Kontrowersje historyczne weryfikuje się w dialogu", "Rzeczpospolita" z 5 V 2000 r.) Zupełnie jak w Jedwabnem.

    Ten cytat doprowadza nas do problemu analogii, spojrzenia na mord w Jedwabnem z punktu widzenia innych miast i miasteczek regionu łomżyńskiego.

    Jak było w innych miejscowościach

    Nie dysponujemy jeszcze pełniejszą wiedzą o podobnych jak w Jedwabnem aktach mordu dokonanych w tym samym mniej więcej czasie w co najmniej kilku miejscowościach, ale w opisach tamtych zdarzeń wypływają takie sceny, które wskazują na jakiś ustalony wręcz "scenariusz", rytuał "rozgrywania" masowego likwidowania ludności żydowskiej. Przy tym za każdym razem głównymi "reżyserami" i "aktorami" są tutaj Niemcy, przy mniejszym czy większym udziale jakiejś grupy ludności miejscowej. Przy tym opisy świadków polskich i żydowskich zgadzają się ze sobą, nie ma więc mowy o jakiejś manipulacji, kłamstwie relacjonistów.

    I tak w Zarębach Kościelnych Żydzi zostali potraktowani identycznie jak w Jedwabnem, tyle tylko, że już we wrześniu 1939 r. Wacław Zakrzewski w swej relacji zatytułowanej "Na wojennych bezdrożach" (Archiwum Wschodnie, sygn. II/507/Ł) z 1973 roku zanotował, że gdy Niemcy wkroczyli do Zaręb 14 września 1939 r.

    "Miejscowi Żydzi z rabinem na czele wyszli witać Niemców. Niemcy pozwolili się powitać, po czym kazali wszystkim Żydom zgromadzić się na rynek. Gdy zeszli się wszyscy Żydzi kazali im rękoma zbierać nawóz pozostały na rynku po targu, a rabinowi w kapeluszu wynosić (...)".

    Czyż nie przypomina to nakazu sprzątania rynku w Jedwabnem jako wstępu do egzekucji? Z kolei w Czyżewie, położonym na zachód od Jedwabnego, Niemcy po wkroczeniu tu w czerwcu 1941 r. nakazali rozbicie pomników Lenina i Stalina. Doktor Marian Godlewski z Warszawy, ówczesny mieszkaniec tego miasteczka, tak to wspomina:

    "Rosjanie postawili pomnik Lenina - stojący na rynku w Czyżewie oraz Stalina - popiersie na dworcu kolejowym, skwerek koło stacji kolejowej. Od stacji do miasteczka było ok. 1 km. Zaraz po zajęciu miasta Niemcy w kilka dni zegnali wszystkich Żydów z Czyżewa i nakazali im rozbić pomnik Lenina, następnie iść na stację i rozbić pomnik Stalina, potem nieść resztki obu pomników na nosiłkach, śpiewać pieśni pogrzebowe żydowskie; po tej procesji wrzucić te rozbite posągi do rzeki Broi. Była to sprawa zorganizowana przez Niemców". (List z 19 IV 2001 r.)

    Przecież ten nakaz rozbicia posągów "wodzów", noszenie ich w procesji ze śpiewem na nosiłkach (w Jedwabnem śpiewano "Przez nas wojna" i pieśni sowieckie) to także element rytuału poprzedzającego morderstwo.

    A teraz spójrzmy na to w świetle relacji miejscowych Żydów. Najpierw z Zaręb Kościelnych. "Na początku sierpnia 1941 r. polscy policjanci zebrali żydowskich mężczyzn, którzy pracowali u władzy sowieckiej i których znali jako czynnych współpracowników. Wielu udało się ukryć, zebrano około 30 ludzi. Musieli nieść statuę Lenina z placu targowego do rzeczki koło miasteczka. Po drodze polscy policjanci zmusili Żydów do śpiewania Hatikwy, a jeden z nich, Jaakow Krzybowicz (Grzybowicz?) musiał grać na harmonii. Przy rzeczce przy wrzucaniu statuy do wody, miejscowy policjant Roman Zakrzewski kazał miejscowemu Żydowi Abramowi Bonowiczowi wygłosić mowę, którą sam podyktował. (...)" (AŻIH, Relacje 301/386. Relacja Racheli i Mindl Olszak, maszynopis). Dość podobnie opisuje to Cipa Goldberg (Rel. nr 301/383), dodając następujący fragment: "Jednego dnia Niemcy wypędzili na ulicę rabina Śpiewaka, kazali mu zdjąć buty i zamiatać ulice, śmieci zbierać do własnego kapelusza".

    Zupełnie podobnie było w Kolnie: "5 lipca 1941 r. Niemcy i ich polscy pomocnicy wypędzili całą ludność żydowską i zebrali wokół pomnika Lenina. Mężczyznom kazano założyć tałesy, kazano śpiewać; przy śpiewie Hatikwy, przy akompaniamencie okrutnego bicia i krzyku, statua została rozbita przez żydowskich kowali. Gruzy zostały załadowane na wozy. Do wozów zaprzegnięto Żydów w tałasach, Niemcy wsiadają do wozów i biorą lejce do ręki. Polacy poganiają i biją (...) Na cmentarzu wykopują grób, każą im się modlić, śpiewać i przy wielkiej radości dręczycieli, gruz po statule Lenina zostaje zakopany". (AŻIH, rel. 301/1996, Białystok, 28 XI 1946 r.)

    Obok owego powtarzanego - z pewnymi odmianami - rytuału charakterystycznym momentem, od którego zaczyna się fala okrucieństw zakończona zagładą, jest przyjazd większej grupy Niemców. Najbardziej widoczne jest to w relacjach dotyczących Radziłowa, położonego ok. 20 km na północ od Jedwabnego. Chana Finkelsztajn w swej relacji (nr 301/1284) z 22 X 1945 r. odnotowała: "7 lipca [1941 - T.S.] przyjechało wielu Niemców"; inna relacja, Menachema Finkelsztajna (nr 301/1994, z 28 XI 1946 r.) informuje:

    "Jest godzina 3 po południu, 7 lipca 1941 r.; z miasteczka Stawiski przybywają do Radziłowa 4 niemieckie samochody wypełnione gestapowcami, z nimi jedna osoba ubrana w polski mundur". W innej wersji relacji ta sama Chana Finkelsztajn (nr 301/1284) napisała, że "7 lipca zajechały 3 taksówki z Niemcami". (Ten sam świadek, wbrew twierdzeniom Grossa o marginalnym udziale Niemców w zbrodni w Radziłowie, rozpoznał w gestapowcu Hermannie Schaperze "dowódcę całej akcji").

    Zupełnie tak samo było w Jedwabnem: cytowani już Bardon, Jerzy Laudański i Szmul Wasersztajn informują o przyjeździe taksówek. Są jednak jeszcze inne relacje, mówiące nie o "taksówkach", a ciężarówkach. Ksiądz prałat Tadeusz Klimaszewski, obecny proboszcz w Wiznie, wysłany do miasta z pobliskiej wsi Słupy widział ciężarówkę niemiecką na ulicy prowadzącej z Jedwabnego do Wizny, a mówiło się wówczas o czterech ciężarówkach z Niemcami. (Relacja z 18 III 2001 r.) Stefan Boczkowski widział półciężarówkę pod stodołą Śleszyńskich.

    Wszystko to w sumie wskazywałoby, że to nie "szatan zstąpił do Jedwabnego" jak to formułuje prof. Jan Gross, a raczej przyjechało tam, jako do kolejnego miejsca pogromu, komando z Ciechanowa. Ten fakt byłby logicznym wytłumaczeniem owego pasma masowych mordów, które trwały latem 1941 r. w miejscowościach na północ od Łomży.

  • Tomasz Strzembosz

    (* niestety w tekście zawartym w "Rzeczpospolitej" brak jest podkresleń autorstwa prof. Tomasza Strzembosza - przyp. WK.)

    Powrot

    Hosted by www.Geocities.ws

    1