Morderca czy męczennik?
 
Jan Tomasz Gross w swojej książce "Sąsiedzi", pisząc o mordzie popełnionym na Żydach w Jedwabnem 10 lipca 1941 roku, jako sprawcę wymienia Jerzego Laudańskiego: "jeden z młodszych, bo zaledwie wówczas dziewiętnastoletni, i zarazem jeden z najbrutalniejszych uczestników tych wydarzeń", "zidiociały złoczyńca", który "z Wiśniewskim i Kalinowskim kamienowali po kolei Lewina i Zdrojewicza", a nawet "dwóch z nich - Jerzy Laudański i Karol Bardoń - było później szucmanami w niemieckiej policji".

Jerzy Laudański, urodzony 13 kwietnia 1922 roku w Jedwabnem - w tym roku ukończy siedemdziesiąt dziewięć lat - nie poczuwa się do winy. Na rozmowie z nim spędziłem kilka godzin. Opowiadał mi wiele o swoim niełatwym życiu.

Jego ojciec był murarzem, a matka zajmowała się wychowaniem trzech synów i córki Heleny, która niestety zginęła tragicznie w 1935 roku, uderzona przypadkowo kamieniem przez Adama Tondsdorfa, jednego z mieszkańców Jedwabnego, podczas jego bójki z sąsiadem. Sprawca został za ten czyn osądzony i skazany na więzienie.

Kazimierz - najstarszy z braci - ukończył gimnazjum w Łomży. Chciał być zakonnikiem, ale po półrocznym pobycie u franciszkanów w Niepokalanowie zmienił życiowe plany. Ożenił się i zamieszkał wraz z żoną w Porębie nad Bugiem, pracując jako pisarz w miejscowej gminie. Na kształcenie dwóch młodszych synów: Zygmunta i Jerzego pieniędzy rodzicom już nie starczyło. Kiedy dorośli, pomagali ojcu w murarce.

We wrześniu 1939 roku ojciec Czesław i jego syn Zygmunt umacniali fortyfikacje w Wiznie. Matkę udało się Jerzemu wywieźć do Poręby nad Bugiem. Później wraz z bratem Kazimierzem uciekali na rowerach aż pod Krzemieniec Wołyński i tam dowiedzieli się o agresji sowieckiej. Napotkani w Dubnie żołnierze Armii Czerwonej mówili do nich: "Polsza propała na wsiegda". Konie kawalerzystów sowieckich były głodne i chude, podobnie jak i ich właściciele ubrani w postrzępione mundury. - Na moich oczach wygłodzony żołnierz sowiecki - wspomina Jerzy Laudański - zjadł litr kaszy jaglanej bez soli i bochenek chleba. Potem powiedział: "Tiepier ja pokuszał, nada zakurit" i zrobił "skręta" w kawałku gazety, buchnął płomień z zapalonego papierosa. Wywarło to na nas straszne wrażenie.

Okupacja sowiecka

W niewielkim drewnianym domu Laudańskich w Jedwabnem zamieszkali sowieci, ale na szczęście szybko wynieśli się i prawowici właściciele mogli do niego powrócić.

Organizacja komunistyczna istniała w Jedwabnem długo przed wojną, teraz dorwała się do władzy - byli w niej zarówno Polacy, jak i Żydzi. Zabrali oni parafialny dom na swój użytek, wypędzając z niego dwóch księży wikarych oraz organistę z rodziną. W sali konferencyjnej domu wyświetlano filmy propagandowe, a w jednym z pomieszczeń urządzono bibliotekę z dziełami Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina. Ponadto dom został zamieniony na "tancbudę", gdzie bawiono się często bardzo hucznie.

Rozpoczęła się kolektywizacja, ale tylko majątki ziemskie zdążono zamienić na kołchozy. Parafie musiały co kwartał płacić coraz większe podatki, ale wszędzie księża jeszcze odprawiali Msze Święte, chociaż po małych parafiach organiści przestali już śpiewać, bo nie było im czym płacić. Równocześnie rozpoczęto aresztowania, które dotknęły miejscową elitę intelektualną i gospodarczą. Powszechnie panował ogólny strach przed zesłaniem. Żadnego Żyda jednak na Syberię nie wywieziono, za wyjątkiem Jakuba Cytrynowicza, który przed wojną przechrzcił się, za co został napiętnowany przez miejscową społeczność żydowską.

Jerzy Laudański kontynuuje opowieść: - I ta ówczesna władza sowiecka zaczęła represjonować ludzi. Mojego ojca zamknęli w więzieniu w Łomży, ponieważ wiele lat pracował przy budowie kościoła i stale był blisko księdza dziekana Mariana Szumowskiego, którego też aresztowali, ale nieco później. Wraz z miejscowymi komunistami tych wszystkich pozamykanych uważali za ludzi wrednych. Zarówno ksiądz dziekan, jak i nikt z pozostałych światlejszych obywateli nie wrócił już nigdy z powrotem. Ojciec miał wiele szczęścia, że z więzienia w Łomży Sowieci nie zdążyli go wywieźć. Dlaczego? Bo ciągle jeszcze w jego sprawie dniami i nocami prowadzili śledztwo, którego nie mogli skończyć.

Wryła mi się głęboko w pamięć osiemnasta rocznica moich urodzin, 13 kwietnia 1940 roku, kiedy to przyszło trzech "bojców", aby mnie aresztować wraz z bratem Zygmuntem i matką. Brata na szczęście w domu nie było. Zaczęli stukać do drzwi. Zdążyłem z matką uciec przez okno i odtąd wraz z nią i bratem Zygmuntem musiałem się ukrywać. W tym czasie działała już podziemna organizacja, o której nikt z nas jednak nie wiedział, bo byśmy tam poszli. Później dowiedziałem się dopiero, że ukrywali się w obrębie gminy Jedwabne.

Nastąpiła tragedia, kiedy to jeden z członków podziemnej organizacji, bodajże Dąbrowski, opowiedział swojemu teściowi o tej partyzantce. Ten teść nazywał się Wiśniewski. Ja go nie znałem, lecz o nim słyszałem. On to właśnie doniósł przekazaną mu w zaufaniu informację NKWD. Sowieci okrążyli ukrywających się. Ci dzielnie się bronili, ale zabrakło im amunicji. Większość z nich zginęła. Poległa wówczas moja stryjna Jadwiga Laudańska. Pozostała po niej córka Irena. Tak ukrywając się, doczekaliśmy przyjścia Niemców. Wtedy kryć się było łatwo, bo każdy rolnik udzielił schronienia i dał jeść, mówiąc: "Przecież mnie to może jutro spotkać".

"Dobry" zastąpiony "lepszym"

- Jak Niemcy weszli - mówi Jerzy Laudański - to chwilowo byliśmy zadowoleni, bo pozbyliśmy się koszmaru sowieckiego. Niemców u nas nie znano. Nie wiedziano, do czego są zdolni. Dopiero po kilkunastu dniach, jak pojawiły się afisze z napisami: "Szkło - rozbita butelka na jezdni - kara śmierci", "Sabotaż - drut kolczasty na jezdni - kara śmierci", ludzie zaczęli mówić: "Diabli wzięli dobrego, a przyszedł jeszcze lepszy".

Miejscowi Żydzi musieli rozbić postawiony przez Sowietów pomnik, a potem - jak pamięta Laudański: "Mimo że w 1939 roku nie witali Sowietów owacyjnie, z tego wysokiego pomnika, ważącego chyba tonę, musieli nieść głowę i kawałek popiersia".

Wspominając dzień 10 lipca 1941 roku, Jerzy Laudański zaprzecza, jakoby zarzuty wobec niego zawarte w książce Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi" były słuszne. Równocześnie poinformował mnie, że obszernie o tym mówił prokuratorowi z Instytutu Pamięci Narodowej, który przesłuchiwał go w tej sprawie w listopadzie ubiegłego roku.

Latem 1941 roku dziewiętnastoletni Jurek, któremu do głowy zapewne wtedy by nie przyszło, że po sześćdziesięciu latach obwiniony będzie jako jeden z głównych sprawców zbrodni na Żydach, wyjechał z Jedwabnego do swojego brata Kazimierza, mieszkającego wraz z rodziną w Porębie nad Bugiem. Tam, za jego namową, wstąpił do Związku Walki Zbrojnej/Armia Krajowa, zajmując się kolportażem prasy podziemnej. Do dzisiaj pamięta niektóre tytuły, np. "Orzeł Biały" i "Rzeczpospolita".

Wpadł podczas dużej obławy, próbując się ukryć wraz z innymi konspiratorami w pobliskim lesie. Wtedy aresztowano także wielu mieszkańców Ostrowi Mazowieckiej. Pieszo, wraz z innymi ujętymi w Porębie, został popędzony do więzienia w tym mieście. Gestapowcom tłumaczył się, że przebywał w lesie, obawiając się wywózki na roboty przymusowe do pobliskich Prus Wschodnich. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, lecz swoje personalia podał zgodnie z prawdą. Po dwóch dniach znalazł się w Warszawie na Pawiaku i przebywał tam do połowy września 1942 roku. Okna jego celi wychodziły na getto. Podczas śledztwa nie załamał się i nie wydał nikogo.

Auschwitz, Gross-Rosen i Sachsenhausen

15 września 1942 roku siedemdziesięciu pięciu więźniów z Pawiaka - w tym Jerzego Laudańskiego - przewieziono samochodem na dworzec w Warszawie i załadowano do pociągu. Tylko co drugi z nich miał przeżyć piekło hitlerowskich obozów koncentracyjnych.

Dzisiaj nazwiska Jerzego Laudańskiego i jego współtowarzyszy obozowej gehenny są opublikowane w wydanej w ubiegłym roku przez Towarzystwo Opieki nad Oświęcimiem i Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu trzytomowej "Księdze Pamięci. Transporty Polaków z Warszawy do KL Auschwitz 1940-1944".

Kiedy ustał zgrzyt kół i pociąg zatrzymał się w ciemnościach nocy na bocznicy kolejowej w Oświęcimiu, więźniów otoczył szpaler esesmanów, bijących, gdzie popadło. Wtedy strasznie został pobity Antoni Jankowski, murarz z zawodu, który w wyniku odniesionych obrażeń wkrótce zmarł. Była to pierwsza ofiara wśród więźniów, z którymi Jerzy Laudański przybył do KL Auschwitz.

Podczas rejestracji w obozie, kiedy nadano mu numer 63805, podszedł do niego starszy więzień, mówiąc: "Chłopaki, idzie zima i ciężko tu przeżyć. Podawajcie takie zawody, co pod dach pójdziecie".

Jurkowi stanął wtedy przed oczami warsztat szewski wujka w Jedwabnem. Bez namysłu podał: szewc - i to zapewne uratowało mu życie, bo już był bardzo wycieńczony. Na swoje szczęście otrzymał pracę w warsztacie szewskim na terenie garbarni, wykonując proste czynności przy reperacji obozowych "drewniaków". Pracował w cieple, gdzie bito tylko za niewykonanie normy. "Kapo - dodaje - bił kijem, ile chciał, tyle lał, dziesięć, dwadzieścia, niejeden nie mógł wstać. Raz nie wykonałem normy i dostałem parę kijów". Zelówki były robione z metalowych puszek po cyklonie B.

Pewnego razu Jerzy Laudański skaleczył u ręki palec pod paznokciem kawałkiem blachy. Wdało się zakażenie i musiał zgłosić się do obozowego szpitala. Został wprawdzie do niego przyjęty i był operowany, ale o mało nie padł ofiarą "wybiórki" przeprowadzanej wśród chorych. Z powodu wycieńczenia był kandydatem "na gaz", ale dzięki pomocy lekarza-więźnia ocalał. Do sił wracał powoli m.in. dzięki paczkom, które wysyłali mu rodzice. Pierwszą z nich otrzymał na Święta Bożego Narodzenia w 1942 roku.

Podczas jednej niedzieli, kiedy karnie pracował w żwirowni, na jego oczach esesman zmusił wychudzonego więźnia Żyda lub Ukraińca do oddalenia się z miejsca pracy i zastrzelił go jako rzekomego uciekiniera.

W marcu 1943 roku, nocą do bloku nr 22 a, gdzie spał Jerzy Laudański, wpadli niespodziewanie esesmani, wypędzając wszystkich więźniów. Uformowano transport, w którym wyjechał do KL Gross-Rosen. Jednak słynny kamieniołom ominął go, bo po sześciu tygodniach znalazł się już w Oranienburgu. Przebywał w jednym z podobozów KL Sachsehausen, położonym na przedmieściu Berlina, pracując przy produkcji części do czołgów.

26 kwietnia 1945 roku Jerzy Laudański zobaczył pierwszych zwiadowców sowieckich, którzy uwolnili więźniów: "Byli uzbrojeni - zapamiętał - obwieszeni granatami i brudni, świeciły się im tylko oczy i zęby, krzyknęli do więźniów, żeby uciekali, bo za chwilę, w celu likwidacji esesmanów ukrywających się po barakach, zostaną one obłożone ogniem artyleryjskim. Tak się też stało. Z daleka widzieliśmy potem, jak z baraków wylatujących w powietrze posypały się tylko drzazgi".

Później czekała go piesza wędrówka w grupie sześciu kolegów do Odry, a następnie różnymi środkami lokomocji do Jedwabnego, gdzie ostatecznie przybył 15 maja 1945 roku. Był bardzo słaby i wychudzony. W rodzinnym domu nie było go prawie cztery lata.

Rok później ożenił się z Haliną Konferowicz, biorąc ślub kościelny w Białej Piskiej i rozpoczął pracę jako sprzedawca w sklepie. Rodzice i dwaj bracia także szczęśliwie przeżyli wojnę, ale koszmar tragicznych przejść dla rodziny Laudańskich - jak się okazało - miał jeszcze trwać przez kilka lat.

Sąd - 1949 rok

Brat Jerzego Laudańskiego, Kazimierz, twierdzi: "Organizacja komunistyczna [w Jedwabnem - dop. A.C.] istniała już długo przed wybuchem wojny. Policja miała z nią wiele kłopotów. Gdy po 17 września 1939 roku komórka ta, jakby w rewolucję, zorganizowała władzę - ochotniczą milicję, członkami organizacji zostali nieliczni Polacy i w większości skomunizowana młodzież żydowska. Wybrykom tej organizacji przeciwne było starsze społeczeństwo żydowskie. I tu trzeba dokładnie rozróżniać komunistów od społeczności żydowskiej. Do tej żydowskiej społeczności Polacy nie czuli nienawiści, nie było bowiem do tego żadnego powodu. I o ile Polacy współczuli tragedii żydowskiej, to byli przekonani, że komunistów żydowskich spotkała zasłużona kara boska".

Na powyższą wypowiedź warto zwrócić uwagę. Świadczy ona być może o tym, że jednym z aspektów wydarzeń poprzedzających 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem, kiedy nie istniała polska władza, było kierowanie się "ludowym" poczuciem krzywdy i zadośćuczynieniem jej. Takie zdarzenia miały miejsce najprawdopodobniej już nazajutrz po wkroczeniu Niemców do Jedwabnego, 23 czerwca 1941 roku. Ich ofiarą padł m.in. były milicjant na służbie sowieckiej, Polak o nazwisku Czesław Krupiński, względnie Kupiecki, którego wskazano żandarmom niemieckim, a ci go zastrzelili.

Kazimierz Laudański chyba trafnie zauważył: "Epilog nikomu nie był znany do końca.(...) Po Niemcach można było się wszystkiego spodziewać, ale spalenie żywcem tylu ludzi było strasznym zaskoczeniem".

Jerzy Laudański nie wiedział, że kiedy jeszcze był więźniem KL Sachsenhausen, Szmul Wasersztajn, funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który pochodził z Jedwabnego, ukrywany w czasie wojny przez polską rodzinę Wyrzykowskich, złożył obszerną relację przed pracownikami Żydowskiej Komisji Historycznej w Białymstoku 5 kwietnia 1945 roku. Oto jej fragment: "W czasie pierwszych pogromów i podczas rzezi, odznaczyli się okrucieństwem niżej wymienieni wyrzutki: 1. Szleziński, 2. Karolak, 3. Borowiuk (Borowski) Mietek, 4. Borowiuk (Borowski) Wacław, 5. Jermałowski, 6. Ramutowski Bolek, 7. Rogalski Bolek, 8. Szelawa Stanisław, 9. Szelawa Franciszek, 10. Kozłowski Geniek, 11. Trzaska, 12. Tarnoczek Jerzyk, 13. Laudański Jurek, 14. Laciecz Czesław".

Chociaż relacja Wasersztajna, który jeszcze długo pracował w resorcie bezpieczeństwa i wyjechał z Łomży najprawdopodobniej dopiero po wydarzeniach marcowych w 1968 roku do Izraela, gdzie zmarł w ubiegłym roku, wydaje się zbiorem bardziej zasłyszanych i niesprawdzonych do końca faktów, niż rzeczywiście widzianych przez niego zdarzeń, mimo to wystarczyła, aby wymieniony w niej Jurek Laudański został, tym razem już po wojnie, po raz kolejny uwięziony.

15 stycznia 1949 roku były więzień KL Auschwitz, nr obozowy 63805, został aresztowany przez funkcjonariuszy UB i osadzony w więzieniu w Łomży. Podczas śledztwa Jerzy Laudański zaprzeczał jakimkolwiek stawianym przeciwko niemu zarzutom co do udziału w zbrodniach popełnionych na Żydach w Jedwabnem. Śledczy, "kawał chłopa", próbował na nim takie zeznania wymusić siłą: biciem gumą lub pięścią w twarz. Wiedząc o wcześniejszym pobycie przesłuchiwanego w KL Auschwitz, chwytał go za włosy i tłukąc jego głową o ścianę, mówił do niego: "Szkoda, że sk... tam przez komin nie poszedłeś, bo bym dla ciebie teraz zdrowia nie marnował". W protokole ten mówiący ze wschodnim akcentem funkcjonariusz UB pisał co chciał, nie dając przesłuchiwanemu nic do przeczytania i zmuszał go do podpisania zaprotokołowanych dowolnie zeznań, używając przy tym często przekleństwa: "Blać..., blać".

W więzieniu w Łomży przebywał także ojciec Jerzego - Czesław Laudański wraz z synem Zygmuntem. Im również zarzucano współudział w zbrodni popełnionej na Żydach w Jedwabnem. Wszyscy trzej konsekwentnie zaprzeczali w śledztwie, a później podczas procesu popełnionym rzekomo czynom.

W tym miejscu warto również przytoczyć fragment książki "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa: "Z materiałów śledztwa wynika, że [oskarżeni - dop. A.C.] byli przesłuchiwani właściwie po jednym razie. Protokoły są krótkie, sporządzone według tego samego wzoru. Z reguły zadawano trzy pytania: gdzie mieszkaliście w lipcu 1941 roku, czy braliście udział w mordowaniu żydów w miesiącu lipcu i jakie jeszcze inne osoby brały udział w zganianiu i mordowaniu Żydów w mieście Jedwabne? Większość protokołów przesłuchań spisana jest tą samą ręką i podpisana przez tego samego śledczego, Grzegorza Matulewicza. Gros protokołów przesłuchań (wyjąwszy sporadyczne późniejsze uzupełnienia) datowane jest od ósmego do dwudziestego drugiego stycznia.

Tak więc całe postępowanie dowodowe zamknięto właściwie w ciągu dwóch tygodni. (...) W akcie oskarżenia jest powiedziane wprost, że mordowali Żydów Niemcy".

Sąd Okręgowy w Łomży ogłosił wyrok 17 maja 1949 roku. Ojca Czesława wprawdzie uniewinniono, lecz synowie zostali skazani z paragrafu za współpracę z hitlerowcami: Jerzy Laudański - 15 lat więzienia i Zygmunt Laudański - 12 lat więzienia. Spośród wówczas osądzonych wyższy wyrok otrzymał jedynie Karol Bardoń - kara śmierci.

- W moim akcie oskarżenia było - opowiada Jerzy Laudański - że Niemcy dokonali tego zabójstwa, a Polacy pomagali. Byłem skazany za współpracę z okupantem. Zaprzeczyłem temu w ostatnim słowie, lecz to nie zostało wysłuchane, ale ludzie słyszeli. Niektóre kobiety, jak wyprowadzano mnie z sądu po ogłoszeniu wyroku mówiły: "ale pan im dobrze powiedział", bo w ostatnim słowie jeszcze dodałem: "Wysoki sądzie, proszę mnie sądzić za to, że będąc więźniem Sachsenhausen pracowałem w fabryce czołgów, które były używane na pewno na froncie wschodnim i Sowietów biły, ja tam pracowałem. Proszę mnie za to sądzić". Sędziowie spojrzeli po sobie i tylko na ich twarzach pojawił się ironiczny uśmiech. Ale miałem chociaż satysfakcję, że ludzie, których wtedy była pełna sala, to słyszeli.

Stalinowskie więzienia

Po ogłoszeniu wyroku Jerzego Laudańskiego wywieziono do Ostrołęki, a następnie do więzienia przy ul. 11 Listopada w Warszawie. Najdłużej w odosobnieniu przebywał jednak w Goleniowie, gdzie były warsztaty mechaniczne, w których pracował jako tokarz, mając doświadczenie wyniesione z pracy w hitlerowskiej fabryce czołgów. Nad więźniami znęcano się psychicznie, wrzucając im do cel dzieła Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina i zmuszając do ich czytania. Ponadto warunki więzienne były niezwykle uciążliwe, np. spacer trwał tylko pięć minut, ubrania były miesiącami nieprane, jedzenie mało kaloryczne, a rodzina nie mogła uwięzionemu, choćby nawet był umierający, dostarczyć leków w razie choroby. W celi o wymiarach 2 m x 4 m przebywało dziewięciu więźniów. Warunki były okropne.

Warto dodać, że w tym więzieniu, na życzenie żony Haliny - Jerzy Laudański wziął z nią ślub cywilny, bo uprzednio nie przywiązywał do tego wagi. Uroczystość zaślubin odbyła się w gabinecie naczelnika więzienia. Ten wcześniej przez godzinę namawiał Halinę, aby zmieniła decyzję: "Niech się pani zastanowi, co pani robi - przecież on ma do odsiedzenia wyrok piętnastu lat więzienia".

5 lipca 1952 roku po operacji raka żołądka braciom Laudańskim zmarła matka. Jerzy nie mógł być na jej pogrzebie i o tym smutnym fakcie dowiedział się dopiero dwa miesiące później, podczas więziennego widzenia z żoną.

O śmierci Józefa Stalina dowiedział się w Goleniowie z kolei z gazet, które rozdawano więźniom jako papier higieniczny. W jednej z nich zobaczył "ojca narodów" leżącego w trumnie, co wszystkich więźniów bardzo ucieszyło - słusznie przewidywali, że powinny nastąpić zmiany na lepsze.

Kiedy wkrótce przewieziono Jerzego Laudańskiego do więzienia w Cieszynie, podczas Świąt Wielkanocnych zachorował na zapalenie płuc, ale wtedy praktykowano już na szczęście inne podejście do więźniów - i to uratowało mu życie.

Na koniec trafił jeszcze do jednego więzienia. Był nim zakład karny w Sieradzu, w którym nadszarpnięte długoletnim więzieniem zdrowie całkowicie odmówiło mu posłuszeństwa. W zasadzie aż do momentu uwolnienia cały już czas przebywał w celi szpitalnej, gdzie warunki odosobnienia były nieporównywalnie lepsze.

Jerzy Laudański z więzienia w Sieradzu został przedterminowo zwolniony i wyszedł na wolność 1 marca 1957 roku. Nieco wcześniej, ale również dopiero po "odwilży" październikowej 1956 roku, brama więzienna otworzyła się przed jego bratem Zygmuntem.

Prokurator z IPN

- Trzy tygodnie przed pana wizytą - w grudniu 2000 roku mówi Jerzy Laudański - odwiedził mnie prokurator z Instytutu Pamięci Narodowej. - Do chwili zetknięcia się z nim żadne obciążenia świadków nie były mi znane. Dopiero wspomniany prokurator mi je odczytał, ale to wszystko były zeznania wymuszone przez UB, np. zeznania Henryka Krystofczyka, który był zagorzałym komunistą i taka była cała jego rodzina. On wprawdzie mnie nie obciążał, zeznając na mój temat w sądzie: "To był taki młody gówniarz, to na niego nie zwracałem uwagi", natomiast koniecznie chciał "utopić" mojego ojca. Oświadczył, że dobrze ukryty widział z bliskiej odległości, jak "Czesław Laudański bił Żydów i prowadził do spalenia". Kiedy nasz adwokat poprosił go, aby powiedział, czy mój ojciec nosił wtedy wąsy - wówczas załamał się i speszony odpowiedział: "No, ja tak dokładnie tego nie widziałem". Każdy świadek był ponadto zastraszany przez UB, bo funkcjonariusze chcieli się wywiązać z zadania i wykazać, że wykryli sprawców.

Epilog

W nazistowskich obozach koncentracyjnych Jerzy Laudański przebywał prawie trzy lata, w stalinowskich więzieniach ponad osiem lat - od 1949 do 1957 roku.

Dzisiaj prof. Jan Tomasz Gross uważa go w swojej książce "Sąsiedzi" za jednego z najstraszliwszych morderców i głównych przywódców zajść antyżydowskich w Jedwabnem. I chociaż nie jest w stanie udowodnić tych oskarżeń, powtarza je nadal, np. ostatnio w wywiadzie przeprowadzonym przez Jerzego Sławomira Maca dla tygodnika "Wprost".

Nie chcę uprzedzać wyników śledztwa prowadzonego przez Instytut Pamięci Narodowej w sprawie zbrodni w Jedwabnem. Czy prof. Jan Tomasz Gross nie powinien się jednak zastanowić, że w przypadku zniesławienia można dochodzić zadośćuczynienia, a w takiej sytuacji: "Oszczercę wlecze się przed oblicze Temidy - jak napisał Stanisław Bubin w artykule "List pana Kalmana", opublikowanym w "Dzienniku Zachodnim" 19 stycznia br. - i po wykazaniu, że łgał, każe mu się kłamstwo odszczekać, a na domiar złego zapłacić odszkodowanie. Adwokaci nieźle z tego żyją. W Stanach Zjednoczonych lepiej, ale w Polsce też sobie nie krzywdują".

dr Adam Cyra

Autor jest pracownikiem Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu.

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1