Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(cz. II)


powrót do początku

* * * * *

    Jeszcze mi tylko brakowało, jakby tego wszystkiego nie było aż nadto, konfliktów z innymi pacjentami. A było to tak.

    Dzisiaj podczas oglądania telewizji, a raczej wyrwanych skrawków przypadkowych programów, atak "Boksera-Proroka" skierował się na mnie. Nieopatrznie. Skąd mógł wiedzieć, że ja też jestem podminowana i agresywna jak rzadko.

    Wpadł do sali jak wariat, kopnął z marszu mały podręczny stoliczek. Posypały się niedopałki i suszone kwiatki. Szukając dla siebie miejsca, choć było jeszcze kilka wolnych krzeseł, przesadzał różnych chorych, dosłownie ich przetasował. Było to złośliwe wygryzanie, prowokacyjne wysadzanie z siodła. Taki miał widać kaprys, chociaż potrzebę właściwego usytuowania przed ekranem uzasadniał swoim ciężko upośledzonym wzrokiem, powołując się na opinię nic zresztą według niego niewartych tutejszych lekarzy.

    Pacjenci oczywiście bez najmniejszego szemrania zabierali swe tyłki z zajętych siedzeń, a co bardziej gorliwi, nawet jeszcze nie nagabywani podnosili się za wczasu sami, na wypadek gdyby ich miejsce również się "Bokserowi" spodobało. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Ja siedziałam trochę z boku.

    Usadowiwszy się wreszcie, nowo przybyły telewidz postanowił zaprezentować ogółowi własną wersję programu. Elokwentnie i z wigorem komentował wszystko, co działo się na ekranie. Dorzucał własne interpretacje i konkluzje, a swoje wywody wspomagał urozmaiconym pantomimicznym pokazem. Gadał trochę po francusku, trochę po swojemu, ale za to bez przerwy.

    Właśnie zamierzałam opuścić salę, gdy niespodziewanie zwrócił się do mnie. Trącił obcesowo mój łokieć, nie tyle prosząc, co żądając, abym dała mu papierosa.

    Normalnie obczęstowuję nikotynową używką wszystkich potrzebujących i to bez najmniejszego oporu. Chętnie i z naturalnym wyrozumieniem. Sama nie wiem, co teraz we mnie wstąpiło. Ostentacyjnie wciskając pełną paczkę w kieszeń szlafroka, "Bokserowi" odmówiłam. Tego się nie spodziewał.

    Na krótką chwilę zamarł w tępym zaskoczeniu, po czym jak nieostrożnie odbezpieczony granat gwałtownie wybuchnął. Zaczynała się jego permanentna, cowieczorna i nieunikniona eksplozja. Tyle że tym razem ja byłam jej podmiotem.

    Z początku, gdy tylko mnie okrutnie wyzywał, siedziałam nadal spokojnie w fotelu, prosząc go jedynie, aby się przymknął, przestał się nade mną ślinić i najlepiej jakby w ogóle zabrał stąd swój obmierzły pysk. Ciągle byłam grzeczna. Dopiero jak się do mnie poderwał, następując mi niemal na kapcie i uruchomił mi nad głową młynek tych swoich potężnych bokserskich łapsk, już bez ociągania podniosłam się i ja.

    Wzbierający gniew dosłownie mnie ogłuszył, swojego przeciwnika widziałam jak przez mgłę. Puszczając wodze tak zszarpanym ostatnio nerwom, dając nareszcie upust całej nagromadzonej agresji, pozwoliłam się ponieść rozsadzającym mnie emocjom. Jak za sprawą kropli, która przebrała miarę, wylazło, wywaliło się wszystko. Przemówiły żal i rozczarowanie, rozgoryczenie, niepokój i zbyt długo tłumiony bunt. Najmniej chodziło o biednego pomyleńca z jego nikotynowym głodem. Po prostu źle trafił, że stanął na mojej drodze.

    A teraz miałam go na wprost siebie z jego zapamiętałym szałem. Szałem, który nie tylko prowokował, ale się również udzielał. Poderwałam się z krzesła i w swojej furii byłam równie obłąkana jak on.

    Rzuciłam się do walki, nie czekając na rozpoczynający rundę gong. Wymachując rękami na oślep, napierałam na "Boksera", spychając go do linek. Trafiłam go raz i drugi, częściej jednak bombardując próżnię. Usłyszałam trzask rwanego materiału, pewnie zniszczyłam jego sportowy przyodziewek. On też musiał mnie dosięgnąć, gdyż poczułam tępy ból w okolicy ucha. Jakbym tylko na to czekała, aby się zapamiętać bez reszty.

    Teraz już szłam na całego, będąc gotowa paść w tej nierównej walce z jakby nie było "zawodowcem". W najmniejszym stopniu nie panowałam nad sobą, byłam półprzytomna, dygotałam cała jak w febrze żądna krwi.

    Pamiętam jeszcze tylko jak mobilizowałam całą swoją pamięć i wyobraźnię, aby przywołać wszystkie najbardziej grubiańskie, najbardziej ordynarne francuskie wyrażenia, jakie kiedykolwiek obiły mi się o uszy. Przytaczałam je na tę okoliczność bez pardonu. Klęłam też zdaje się po polsku. Nie jestem pewna, byłam jak w transie. Czułam, że coś się we mnie załamało, pękło. Nikt nie byłby w stanie mnie powstrzymać, "ocucić". Dzisiaj ja dawałam swój popis.

    I poskutkowało. Osłupiały "Bokser" odskoczył ode mnie. Jeszcze bardziej wybałuszył te swoje wytrzeszczałe gały. Pojękiwał, wygładzając uparcie porwany rękaw koszulki. Przysiadł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, tyle że już nawet nie w fotelu, a w kucki pod ścianą na podłodze.

    Nic się nie odzywał, tylko obserwował mnie spode łba. Wreszcie nie wytrzymał i zwracając się do świadków całej sceny, tego naszego starcia, pytał kto ja jestem, skąd się tu wzięłam.

    Nikt z zebranych nie był oczywiście w stanie zaspokoić jego ciekawości. Oni sami o sobie nie wiedzieli za bardzo kim byli. Za to ja, poprawiając na sobie z gracją rozchełstany nieco szlafroczek, siląc się, aby mój głos zabrzmiał autorytatywnie i stanowczo, zaanonsowałam z dozą pewnej dumy - dyrektorka jestem. Dorzuciłam jeszcze mimowolnie kilka niewyszukanych epitetów pod jego adresem, po czym ponownie z mocą wypunktowałam - Pani Dyrektorka.

    I tu "Bokser" zwątpił. Zwiesił łeb po sobie, zmalał, a po chwili oświadczając wszystkim, że ma już dosyć znienawidzonej francuskiej telewizji, opuścił zbiorową salę. O ile wiem, tego wieczoru w żadnym innym miejscu, jeśli tak można powiedzieć - publicznym, już się więcej tego wieczoru nie pokazał.

    Zostałam sama na placu boju. Czułam się okropnie. Przepełniał mnie głęboki niesmak i przerażenie wobec własnych niepoczytalnych reakcji.

    Jak mogłam do tego stopnia stracić kontrolę nad sobą, tak się zapamiętać, unieść? To ci dopiero godnego przeciwnika sobie znalazłam - nieszczęśnika opętanego obłędem. Nic już nie rozumiem z tego, co mi się ostatnio przydarza, nie rozpoznaję własnych reakcji i nastawień. Jestem na siebie wściekła i sama napawam się obrzydzeniem. Co się ze mną dzieje? Przepełnia się widać miara mojej wytrzymałości. Nie zniosę tego dłużej. Mam dosyć, cholernie dosyć.

    Nic na to nie poradzę, nie mogę już patrzeć na osaczające mnie na każdym kroku błędne, niewidzące oczy chorych, słuchać ich bezsensownego bełkotu. Przerażeniem i autentyczną zgrozą napawają mnie docierające zewsząd na wpół zwierzęce odgłosy. Robi mi się wręcz słabo, gdy widzę ich chwiejne, nieskoordynowane ruchy czy też ciężko pijany, zataczający się chód.

    Pomijając nawet takie akcje jak wyżej, tu zawsze coś się dzieje. Jeden chodzi nago po korytarzu. Inny się zanieczyścił i teraz histerycznie się śmieje. Jeszcze inny błaga, aby go przytulić. Wczoraj jeden niezadowolony porwał dekoracyjną palmę na strzępy, a potem płakał nad swoim okrucieństwem w niebogłosy. Ktoś tam poturbował lekarza.

    I tak bez końca. Jedna wielka piramida ludzkiego nieszczęścia. A ja się od tego wszystkiego egoistycznie odcinam. Nawet więcej, przeciwstawiam się i buntuję, chociaż zawsze się miałam za osobę wrażliwą i współczującą cierpieniom bliźnich. Widać łatwiej się współczuje teoretycznie i na odległość, niż kiedy się samemu w takim skumulowanym nieszczęściu tkwi.

    Tutejsza okrutna rzeczywistość przerasta granice mojej tolerancji, psychicznej wytrzymałości i zupełnie nie mogę sobie z tym poradzić. Najlepszym dowodem niechlubny epizod, który się rozegrał przed chwilą. Już reaguję, jak oni wszyscy tutaj. To co będzie dalej?

    Zamiast się wyleczyć z błahej depresji, skończę jak najprawdziwszy czubek. Nie dać się zwariować, to przede wszystkim. Za wszelką cenę muszę się bronić. Tylko jak?

    Zobojętnieć na wszystko, opancerzyć się twardą skorupą jak żółw, zapomnieć gdzie się znajduję, najlepiej przestać w ogóle o tym myśleć. Słusznie i rozsądnie. Tylko jak to zrobić, tylko jak?...

* * * * *

    Cała noc przespana. Co za dobrodziejstwo, jaka ulga. Po długotrwałej, chronicznej już zapewne bezsenności, przeplatanej męczącą mozaiką okrutnych koszmarów, po raz pierwszy głęboki i spokojny sen. Wreszcie całkowite oderwanie się chociaż na pewien czas od męczącego psychicznego chaosu niosące odprężenie i pozwalające na odzyskanie sił.

    Czuję się rześka, wypoczęta, przepełniona energią i ten mój stan jest tak niecodzienny, że aż dla mnie dziwny. Z radosnym entuzjazmem odkrywam go na nowo. Jedna mała, normalnie przespana noc, a dla mnie jest to wydarzenie i święto.

    Nareszcie przydali się na coś tutejsi medycy, o których już myślałam, że dali co do mnie za wygraną, tak się niedowierzająco dziwowali, konstatując moją wyjątkową, aczkolwiek ewidentną odporność na ich sprawdzone i niezawodne farmakologiczne receptury. Najważniejsze, że w końcu znaleźli, co potrzebne, a biorąc pod uwagę, jak w tej chwili wprost nieprawdopodobnie dobrze się czuję, musi to być trafienie w dziesiątkę.

    Przez ostatnie chorobliwe lata nałykałam się najróżniejszych nasennych środków co niemiara. Zaliczyłam nawet, mające przynosić rewelacyjne skutki, seanse hipnozy i akupunktury. Efekty były byle jakie. Nawet jeśli udawało mi się wreszcie zasnąć w sztucznym, niemal narkotycznym odurzeniu i przespać noc lepiej lub gorzej, co z tego, kiedy rano wstawałam półprzytomna, niemal pijana i skołowaciała ze szczętem.

    Snułam się potem w ciągu dnia śnięta i wypluta, wlewając w siebie morze kawy, decydując się niekiedy na krótką, nerwową drzemkę. Byłam do niczego. Niecierpliwie czekałam już tylko na niezawodną i faktycznie dopingującą dozę regularnego wczesnowieczornego drinka. Oczywiście, każdy następny łyk coraz bardziej mnie wspomagał, ustawiając ospały metabolizm na szybsze obroty, aż do nieuniknionego odurzenia, pozwalającego zapaść w niespokojny sen. Tak to szło. Kłopoty ze spaniem i pierwszy krok na drodze do alkoholizmu zrobiony.

    Za to dzisiaj było zupełnie inaczej. Gdy o godzinie szóstej rano przyszła pielęgniarka z termometrem, ja już kręciłam się po pokoju. O tak w końcu wczesnej porze czułam się w pełnej formie, na biegu. Zupełnie jakby ktoś we mnie wmontował silną baterię, mocną sprężynę, mały wewnętrzny motorek. Byłam przepełniona energią, gotowa do konstruktywnego działania takiego chociażby jak przepierka, zrobienie porządku w szafie czy podjęcie zarzuconego od wielu dni pisania. Po prostu niebywałe.

    Jeśli tylko byłoby tak dalej, dobra nasza. Są pierwsze efekty, jest więc sens i całą resztę leczyć. Po raz pierwszy od mojego tu przyjścia coś wreszcie ruszyło, zmieniło się na lepsze. I jest to ważne, nawet bardzo ważne. Podbudowuje i budzi nadzieję.

    To tak, jakbyś na końcu długiego, czarnego tunelu zobaczył jeszcze nieśmiałe, lecz przyciągające i pełne obietnic małe, jasne światło. Jeśli je raz dostrzegłeś, zaczynasz wierzyć, że mordercza wędrówka w ograniczonej i przytłaczającej przestrzeni jest już tylko kwestią czasu, który cię zbliży ku światłu. A światło to wyjście z tunelu-pułapki, to twoja wolność.

    Przy okazji śniadania, porannych zabiegów i obchodu dzielę się ze wszystkimi rozpierającymi mnie uczuciami zadowolenia i ulgi. Chyba po raz pierwszy ludzie, którzy mają tu ze mną do czynienia, widzą mnie odprężoną i uśmiechniętą. Przyglądają mi się z pełnym sympatii rozbawieniem i wydaje mi się, że oni również się cieszą. Mam wrażenie, że dzielą ze mną ten nasz wspólny pierwszy sukces.

    Podczas przedpołudniowej przechadzki wciąż jeszcze jestem pogodna, staram się więc konsekwentnie unikać wszelkich stresujących bodźców, nieprzewidzianych niemiłych sytuacji, które mogłyby mnie z tak błogiej duchowej równowagi, nie daj Boże, wyprowadzić.

    Spaceruję sobie na pełnym luzie, jak po sopockim molo. Papieros w zębach, ręce w kieszeniach, wzrok z wyczuleniem radaru omijający każdy "nieprzyjacielski obiekt". Staram się nie dostrzegać żadnych anomalii, próbuję zatrzasnąć uszy na wszelkie dziwne jak na sopocką promenadę odgłosy.

    Przechodzę, jak gdyby nigdy nic, obok nagusieńkiego i bawiącego się swoim penisem "Dziadka". Siłą woli ignoruję, nie dość że bliski, to do tego ustawiony na najwyższych tonach i decybelach histeryczny wrzask. Z braku morza i plaży podziwiam reprodukcje na ścianach i kwiatki w doniczkach. Za nic nie dam się dzisiaj niczym rozstroić. Pozostanę głucha i ślepa. Ja się po prostu przechadzam. Dobrze powiedziane - po prostu.

    Patrzę, grają w ping-ponga. Bardzo relaksująca gra, a do tego graczami są chyba jacyś zupełnie normalni ludzie. Nie chciałabym być szablonowa ni wobec pacjentów niesprawiedliwa, jednak różnicę między zdrowymi psychicznie i chorymi daje się zaobserwować nawet na odległość.

    Zbliżam się do stołu, chociaż popatrzę, podopinguję. Może nawet ktoś zechce ze mną zagrać, byłaby to rozrywka, co się zowie. Zwalnia się akurat miejsce, więc staję za stołem. Piłeczka robi swoje klak - klak. Partner jest dla mnie jak znalazł, nie kompletna noga, ale i też niespecjalny as.

    Gramy sobie rutynowo: najpierw mała rozgrzewka, potem mecz. Niestety do rewanżu nie doszło. A szkoda, bo tę pierwszą rozgrywkę, zamiatając z fasonem podłogę swoim długim, ciężkim szlafrokiem, przegrałam tylko do szesnastu. Znając siebie, na pewno bym się w tym drugim meczu odkuła. Wyczułam już partnera, a miałam też w tej grze opanowane pewne sprawdzone triki. Byłam na dobrej pozycji, gdyż powoli ogarniał mnie przynoszący rekordy koncentracji i sprawności prawdziwy sportowy trans. Wymieniliśmy już nawet rakietki i miejsca za stołem, wszystko przepisowo i z zachowaniem reguł. Ale do meczu nie doszło, gdyż nagle jak spod ziemi wyskoczyła pielęgniarka i wyrwała mi rakietkę z rąk.

    Muszę przyznać, że zrobiła to dosyć gwałtownie, aż mnie zarzuciło na boki. Zaskoczona jej brakiem delikatności, że nie powiem, jej jawnym chamstwem, zdenerwowana, usiłowałam odzyskać odebrany mi sprzęt. Szarpałyśmy się już teraz obie. Mój partner, człowiek z zewnątrz przyglądał się nam nieco zszokowany. Nie zdawał sobie widać sprawy, że wszyscy tutaj są stuknięci, personel też.

    Rozwścieczona pielęgniarka wrzeszczała. Wyrzucała z siebie słowa tak szybko i piskliwie, że prawie nic nie rozumiałam. A ona właśnie o tym, że ja chyba faktycznie nie rozumiem, co się do mnie mówi, bo robię wszystko na opak i zupełnie nie to co trzeba. Od samego początku są ze mną tylko same kłopoty, historie. Jestem złośliwy przypadek i tyle. Z kuracji jaką mi przepisali lekarze wynika, że co najmniej przez tydzień, tu podstawiła mi pod nos siedem swoich paluchów, miałam leżeć jak betka, nic nie wiedząc o Bożym świecie. Miałam spać, a oni mieliby mnie z głowy. A ja nie dość, że wstałam dnia następnego, to jeszcze popołudniowych sjest jak przyzwoity pacjent nie robię, szachruję z kroplówkami i nawet w nocy nie śpię, dokuczając dyżurującym pielęgniarkom. Robienie na przekór i zła wola. Kto to w ogóle widział? Tego tu nikt nie widział. A teraz jeszcze wymyśliłam to latanie jak głupia wokół pingpongowego stołu.

    Tego chyba najbardziej nie mogła strawić. Wyglądało na to, że w czasie meczu mogłam paść trupem czy jeszcze gorzej, a ona nie może na to pozwolić, bo jest na dyżurze i jest odpowiedzialna. Jutro ma wolne, mogę skakać i z dachu, nic jej do tego. Dziś nie.

    Nawet trochę szkoda mi się jej zrobiło. Tak się przejęła, zajadła. Aż pufała, poczerwieniała z tej złości. To bardzo niezdrowo z byle powodu denerwować się do tego stopnia, tak się unosić, pozwolić sobie na szarpanie pacjenta, a więc tracić hamulce. A ja nic.

    Stoję przed nią spokojna, pewna siebie. Zupełnie jakby wrzeszczała nie do mnie. Postanowiłam sobie przecież, że dzisiaj nic mnie nie wytrąci z równowagi. Dystans i pełny luz. Widać zaczynam już nad sobą panować. Może też zresztą i lepiej, że jej oszczerstwa rozumiałam zaledwie piąte przez dziesiąte. Dowód, że słaba znajomość francuskiego też może na coś się przydać. Sportowy animusz jednak jakoś opadł, partner się ulotnił, postanawiam więc resztę przedpołudnia spędzić w zaciszu pokoju, oddając się zajęciom już nieco mniej wyczynowym, na zasadzie - łaski bez.

    Po obiedzie znów wychodzę. Nie będę się przecież przejmowała jakąś znerwicowaną pielęgniarką, która wolałaby, abym nie wytykała poza swój pokój nosa. To jej problem, że jej działam na nerwy. Niech zmieni robotę, bo tutaj faktycznie można się nerwowo załamać. Już ja to wiem.

    Salę pingpongową na wszelki wypadek omijam. Nie mając dużego wyboru, decyduję się na oglądanie telewizji. Zawsze coś wyłapię z tych co chwilę zmienianych programów. Może szczęśliwie w sali nie będzie akurat nikogo, a jeśli nawet. "Bokser" nie śmie już na mnie naskoczyć, a co też mi może przeszkadzać nagminne puszczanie gazów. Stać mnie na tolerancję i wyrozumiałość. Przecież to takie naturalne, ludzkie, a przy ospałym trybie życia, jakie się tu prowadzi wręcz nieuniknione.

    Sama czuję się napęczniała, rozpuchła jak nadęta żaba. Muszę stanowczo więcej się ruszać. Wcale nie takie głupie było to posunięcie z ping-pongiem. Jutro tej znerwicowanej nie ma, potrenuję trochę. Jak się ma słabą głowę, to chociaż o fizyczną kondycję trzeba dbać.

    A telewidzowie niech sobie pierdzą do woli. Stać mnie na tolerancję i wyrozumiałośc. W końcu to ludzie chorzy. Niekoniecznie potrafią panować nad swymi odruchami, z seksualnymi apetytami włącznie.

    Raz byłam nawet przypadkowym świadkiem, jak jeden pan z ognistym zapałem zaczął dobierać się do jednej pani. Rozgrywało się to w salonie na oczach wszystkich mniej lub bardziej zainteresowanych sceną pacjentów.

    Pan jak tokujący gołąb, najpierw nęcąco kręcił się wokół swojej wybranki, po czym już zuchwale usiłował ściągnąć z niej koszulę. Dosłowny wybuch wulkanu namiętności. Pani za to była zdecydowanie oziębła, raczej umysłowo nieobecna. Nawet się nie oganiała przed coraz bardziej natarczywymi awansami swego wielbiciela. Stała sobie roznegliżowana, ze smętną melancholią patrząc w bezkresną dal.

    I do niczego w końcu nie doszło, bo Panu coś się jednak nagle odwidziało. Odskoczył od Pani jak oparzony, z wielce zawziętą miną podciągnął niemal po pachy spodnie swojej piżamy i odszedł, pozostawiając swoją towarzyszkę nawet nie zdezorientowaną, za to na pewno niedopieszczoną, ale co jej tam.

    Wchodzę do sali telewizyjnej. Wcale z tymi gazami nie przesadzałam, taki tu straszny zaduch. Wciąż jestem tolerancyjna, nie używam brzydkiego słowa smród.

    Mam pecha, telewizor jest najwyraźniej popsuty. Został wprawdzie włączony, na ekranie nie ma jednak żadnego obrazu. Plątanina czarno-białych pasów przy maksymalnie nagłośnionym skrzeku.

    A telewidzowie sobie siedzą. Pięć, może sześć osób wpatruje się najspokojniej w migającą sieczkę rozproszonych i nic nieznaczących emitowanych fal. Nie wygląda jednak, aby to im w czymkolwiek przeszkadzało, nie mówiąc już o najmniejszym rozczarowaniu, bo skąd. Wszystko jest w porządku. Ich oczekiwania zostały spełnione. Telewizor gra, a oni przyszli oglądać telewizję. Mimo wszystko ja jestem trochę bardziej wymagająca. To już się chyba lepiej poprzechadzam.

    Nawet dobrze się składa, gdyż w sali gimnastycznej wyjątkowo coś się dzieje. Szykuje się jakaś duża impreza. Znoszą krzesełka, stoliki i zastawę. Rozkładają plakaty, broszury, ustawiają talerze i kieliszki. Będzie to więc zapewne konferencja z ochlajem. W głównym korytarzu przewija się mały tłumek ludzi, panuje niecodzienny, ożywiony ruch. Jest tu pewnie cały tutejszy personel jak również goście z zewnątrz. Robi się niezły ścisk.

    Staję na uboczu, w swoim szlafroku czuję się skrępowana wśród elegancko ubranych ludzi. Niezaprzeczalna jednak przyjemność choć biernego uczestniczenia w tak różnym od klinicznej rutyny zbiorowym ożywieniu jest zbyt silna, abym zdecydowała się odejść.

    Chłonąc pazernie wszystkimi zmysłami atmosferę, jaką wnoszą zdrowi, normalni ludzie, nie mogę jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że niektóre osoby, które tu spotykam, gdzieś już na pewno widziałam, skądś je znam. Jest to jednak rozpoznanie bardzo nieokreślone i mgliste. Tak jakbym miała z nimi do czynienia przed bardzo wielu laty. Nie jestem w stanie uzmysłowić sobie ni okoliczności ni czasu takiego wielce zresztą problematycznego kontaktu. Fantomy mojej chorej wyobraźni, ot co.

    Stoję na uboczu pogrążona w posępnych rozważaniach. Jakże zazdroszczę otaczającym mnie ludziom ich beztroski i radosnego podniecenia.

    Niespodziewanie podchodzi do mnie taka właśnie rozbawiona para. Kolorowo i modnie ubrani nieznani mi ludzie. Witają się ze mną uściskiem ręki, zapytują, jak mi się powodzi, wyrażając nadzieję, że teraz jest już lepiej. Chcą też wiedzieć, jak sobie radzą moje dzieci, czy mają prawo mnie tu odwiedzać.

    Za chwilę zbliża się jeszcze jedna kobieta, która się również zachowuje, jakby mnie dobrze znała. Ta sama z siebie konstatuje, że mam się znacznie lepiej. Lepiej, niż gdy widziała mnie po raz ostatni. A ja zupełnie nie wiem, o czym ona mówi.

    Na wszelki wypadek gorliwie potakuję, wysilam się na uśmiech, choć w głębi duszy jestem przekonana, że te życzliwe osoby musiały pomylić adresata i biorą mnie za kogoś innego. Kogoś kogo znały, o kogo się martwiły i z kim musiało być kiedyś bardzo, bardzo źle.

* * * * *

    Mijają dni. Mimo ogromnej monotonii i nudy czas biegnie nieprzerwanie, wydłużając kalendarz mojego klinicznego życia. Jestem już wytrawną pensjonariuszką, pacjentem - starym wygą.

    Poznałam wszystkie tutejsze mechanizmy, zwyczaje i sztuczki. Sama w swoich drobnych samoobronnych wybiegach doszłam już niemal do perfekcji. Poczynam sobie coraz odważniej i śmielej, nierzadko wręcz bezczelnie. Mam wrażenie, że jestem tu od bardzo dawna, choć to dopiero zaledwie trzeci tydzień.

    Rutyna i tutejsze reguły, którym z początku tak żywiołowo się przeciw-stawiałam, sama nie wiem jak i kiedy, zdominowały mnie, ustalając określony model mojego tu życia. I przyniosło mi to pewną ulgę. Przestałam walczyć, buntować się, rozumować i szarpać. Introspekcję zawiesiłam na kołku.

    Czuję się trochę jak posłuszny, poddawany tresurze zwierzak, który odpowiada oczekiwanym stereotypem zachowań na określone hasło. Ja też żyję z sygnału na sygnał, od jednego etapu do etapu najbliższego, odpowiadając jednoznaczną reakcją na ściśle wyszczególniony bodziec. Sen, posiłek, przewidziany zabieg, rozmowa z lekarzem to kamienie milowe mojej maksymalnie ograniczonej i całkowicie podporządkowanej psycho- fizycznej egzystencji. I tak jest łatwiej.

    Cała reszta, rozterka, brak akceptacji dla siebie i choroby, potęgujący się niepokój, ten cały depresyjny ból, zawisły gdzieś poza mną w bliżej nieokreślonej próżni. Sama widzę, że zrobiłam się jakaś wyciszona, zobojętniała, przytłumiona lecz w sumie jest mi tak znacznie lżej.

    Przed kilku dniami otrzymałam z domu bardzo cenną przesyłkę: radio-magnetofon, moje ulubione kasety, kilka książek, a nawet mały, czarno-biały, przenośny telewizor. Mam więc już swoje okno na świat, poszerzył się zakres moich aktywności. Od razu szybciej upływa czas, nie czuję się już tak samotna.

    Prowadzenie tego dziennika też należy do mojej codziennej rutyny. Pisanie tak bardzo mnie już wciągnęło, że chyba trudno byłoby mi się bez niego obyć. W każdej wolnej chwili łapię za pióro, by przelać na papier wszystko, co mi akurat kołacze się w głowie. Wyrzucam to z siebie, a raz ująwszy w słowa w jakimś sensie neutralizuję, unicestwiam. Tak więc znów odskocznia i zapomnienie.

    Nie tylko z potrzeby zapełnienia tych kartek, ile raczej z autentycznego zainteresowania, jak również wrodzonego wścibstwa, wnikliwie obserwuję otaczających mnie ludzi. Mniej lub bardziej dyskretnie podglądam zarówno personel przy pracy, jak innych chorych, moich towarzyszy niedoli. Aby było łatwiej i mniej anonimowo, sama w myślach ponazywałam ich sobie. Są zresztą tacy charakterystyczni.

    Tak więc na początek "Pani Grzeczna ze szklanką".

    Jest to taka sobie zwyczajna pani w średnim wieku, bardzo zadbana i chociaż występuje w stroju nadającym się do alkowy, zawsze pojawia się starannie i ładnie ubrana. Schludna nocna koszulka pod równie schludną i skromną podomką, kolory wdzięcznie cukierkowe, falbanki i koronki. Włosy czyściutkie, mocno przylizane, przepasane ozdobną tasiemką. Sama słodycz. Do tego niezmienny, jakby przyklejony, aż ujmujący za serce taki uprzejmy, wręcz podlizujący się wyraz twarzy. W ręku szklaneczka. Postawa ciała w cierpliwej gotowości lekko pochylona do przodu, nogi niewygodnie ściągnięte ku sobie w skromny ciup.

    I tak sobie stoi. Stoi tak i czeka, wyciągając w żebraczym geście swą szklankę. Mówiłam już, że wszyscy zgłaszamy się trzy razy dziennie pod gabinet po lekarstwa, lecz "Pani Grzeczna" jest tam niemal zawsze. Czeka sobie na zapas, na wszelki wypadek. Ona zawsze tam tkwi.

    Stoi grzecznie z boku, aby nikomu, broń Boże, nie przeszkadzać i bez specjalnego wyszczególnienia adresata niezmordowanie ujmująco się uśmiecha. Po otrzymaniu swojej porcji leków wraca na chwilę do pokoju, robi też króciutkie przerwy na czas obchodu i posiłków, ale gdy tylko jest już wolna od "obowiązków", natychmiast wraca na swoje stanowisko i czeka z wyciągniętą szklaneczką, niezawodnie grzeczna i cierpliwa.

    Następny to "Narkoman", przesympatyczny osiemnastoletni chłopak.

    On również kręci się wiecznie koło gabinetu pielęgniarek, inaczej jednak niż "Pani ze szklanką". Nie stoi cierpliwie i nie czeka, tylko podkrada się, zaczaja jak chcący pograsować w kurniku wygłodniały lis. Uważnie obserwując, co się dzieje, szykuje się do skoku. Aż się trzęsie, poci i ślini z tej chuci. Przy tym uśmiecha się, zagaduje, czaruje. Można powiedzieć zamiata ogonem. Tylko czyha na nieuwagę pielęgniarki, aby dopaść i podkraść jakąś pigułkę lub ampułkę z zastrzykiem. Sama widziałam kilkakrotnie, jak mu się to udało. Łapał chciwie swą drogocenną zdobycz i uciekał pospiesznie, by ją w spokoju skonsumować, a zaraz potem wracał na swoje łowieckie stanowisko, trochę tylko bardziej kołowaty, odurzony.

    Musi być bardzo potrzebujący, tak jest zdesperowany, zawzięty. Aż żal na niego patrzeć, jak przy okazji kolejkowego pobierania leków strasznie cierpi na widok znikających w czeluściach czyichś przełyków nieosiągalnych dla niego, a tak upragnionych psychotropowych porcji. Jak kat nad dobrą duszą, stoi uparcie z boku kolejki, bacznie obserwując przełykających swoje racje pacjentów. Może coś komuś spadnie lub ktoś się zakrztusi i wypluje? Tylko na to czeka, błyskawiczny skok i chaps. I chyba nas wtedy nienawidzi, taką niechętną, wręcz wrogą ma minę. Zresztą wygląda podczas takiego "polowania" okropnie. Błędny, zatracony wzrok, wargi spieczone, spalone jakąś wewnętrzną gorączką, nerwowo i głośno przełyka ślinę.

    Gdy go obserwuję w tym stanie, widzę żałosny wrak człowieka, a przecież to chłopak dopiero wchodzący w życie. O ile wiem, jest w trzeciej klasie liceum, ma kochającą go i jak najbardziej poprawną rodzinę. Fatalny start, pełen cierpienia okrutny początek młodego życia, a co dalej? Żal mi bardzo sympatycznego skądinąd lekomana.

    Bo jest to chłopiec naprawdę przemiły. Poza stanami okaleczającego go psychicznie narkotycznego głodu jest błyskotliwy, dowcipny i przyjazny. Niemal od początku nawiązała się między nami nić szczerej sympatii. Kiedy jest tylko w lepszej formie, podbiega do mnie, wita się ze mną jak ze swoją kumpelką, dając mi buzi z boku. Raz usłyszawszy, jak skarżę się pielęgniarce, że kończą mi się już papierosy, bez wahania wyciągnął jednego zza ucha i oddał mi tę swoją rezerwę. I musiał dobrze sobie zakodować ten mój brak nikotynowej używki, gdyż teraz bardzo często dzieli się ze mną swym łupem. Sam nie pali i podejrzewam, że wyłudza papierosy od innych.

    Poza tym to przystojny, dobrze zbudowany młodzieniec. Od wczoraj trochę stracił na wyglądzie, gdyż zgolił sobie głowę na maszkarną łysą pałę. Zrobił to własnoręcznie, czym niebywale się chlubi i jeszcze mnie swe usługi poleca, przekonując, że tylko tak "ufryzowana" mogę wreszcie odnaleźć swój wyzwolony, autentyczny styl. Może to i niegłupie, kto wie?

    Korowód przewijających się tu postaci jest bardzo zróżnicowany i długi. Wśród nich nie można przeoczyć atrakcyjnej i zgranej pary, jaką stanowią "Karacista" wraz z "Chinką".

    Są nierozłączni. Może to narzeczeni, pewne spoufalenie między nimi wyraźnie rzuca się w oczy. Spacerując, obejmują się czule i niezmordowanie szepczą do siebie swoje zawiłe sekrety. Zawsze zajęci są sobą bez reszty, nie sądzę, aby cokolwiek z zewnątrz do nich docierało. Miłe dla oka czułe stadło, chociaż fizycznie nie pasują do siebie raczej wcale.

    "Karacista" to chłop rosły na dwa metry, do tego gdzieś ze sto kilo wagi. Cerę ma trochę żółtawą, oczy nieznacznie skośnie, włosy połyskliwe i czarne. Tylko ta imponująca postura trochę myli, gdyż jakoś nie bardzo pasuje do azjatyckiej rasy. Za to uniform ma tamtejszy i wielce tradycyjny. Jest to imponująco piękne, koralowego koloru kimono, całe pomazane w czarne agresywne zygzaki, a do tego przepasujący talię szeroki, biały pas. Na nogach klapki z trzciny. Taki przerośnięty samuraj.

    Ale co tam ubiór, to tylko rekwizyty. Trzeba go zobaczyć, jak chodzi, jak się porusza. Pełna sprawność, gracja i szpan. Nawet niekiedy zatrzymuje się na moment w swym spacerze, aby pewnie dla zachowania wprawy, przećwiczyć sobie jakąś skomplikowaną pozycję i wejście na przeciwnika. Wydaje przy tym dosyć dziwne odgłosy. Przy markowanym ataku groźnie pokrzykuje, a dla lepszej koncentracji oddaje się z całym przejęciem głębokim sapaniom. Na czas pokazu "Chineczka" na wszelki wypadek ostrożnie się odsuwa, widać jednak, że bardzo swego "Karacistę" podziwia.

    "Chineczka" przy swoim partnerze wygląda jak filigranowa lalka. Jest drobniusieńka i malutka, przy tym naprawdę bardzo ładna. Taka wdzięczna miniaturka. Poza tym jest elegancka, wygląda zawsze jak wyjęta z żurnala. Zgrabna garsonka, kolorystycznie dobrane półszpilki, barwna i fantazyjnie przewiązana apaszka, w uchu oryginalny kolczyk czy klips.

    Ćwierkając coś bez przerwy cienkim, piskliwym głosikiem, ledwo nadąża swoim drobnym, pospiesznym kroczkiem za stawiającym kroki szerokie i zamaszyste "samurajem". Widać jednak, że bardzo się stara, a przy tym jeszcze ślicznie się uśmiecha. Ogólnie jest urocza. Jedyne co razi, to jej nienaturalne, sztywne ruchy. Bardzo zgrabna sylwetka, a porusza się jak manekin lub mechanicznie nakręcona zabawka. Mówi się nawet - chodzi, jakby kij połknął i taki jest właśnie jej chód. O ile dobrze podsłuchałam, zostało jej to po zabiegu. Jest stewardesą francuskich linii lotniczych, nabawiła się kłopotów z alkoholem i podobno wszyto jej tutaj w szyję Esperal. A jeśli tak, to sza.

    Chociaż tak po prawdzie, dyskrecji tu nie ma za grosz.

    Pielęgniarki czy panie z obsługi głośno między sobą dyskutują, komentując poszczególne przypadki. Wyciągają na tapetę całą historię choroby, z intymnymi szczegółami z życia pacjenta włącznie. Wszystko wiadomo: co, kto i dlaczego. Obchód lekarski też odbywa się zwykle przy otwartych szeroko drzwiach. No pewnie, co tu ukrywać? Jaka znowu różnica - wariat czy alkoholik? Tak, czy inaczej, sami swoi.

    Stąd wiem, że "Podrywacz" to alkoholik. Widzę też zresztą, jak trzy razy dziennie wpycha w siebie cudotwórcze piguły wspomnianego wyżej Esperalu.

    Niepijącym, gwoli lepszego zrozumienia wyjaśnię, że ten zdradliwy specyfik potrafi obrzydzić nawet w upalny skwar wyciągnięte prosto z lodówki, dobrze schłodzone piwo. A jeśli nawet nie obrzydzi i umęczony dylematem - wypić, nie wypić, w końcu się na ten orzeźwiający alkoholowy napój skusisz, Esperal załatwi cię na cacy, jakbyś jedną nogą zahaczył już o tamten, podobno lepszy świat. Sensacje po wypiciu mają być cholernie przykre. Lekarze straszą lojalnie nawet ryzykiem zejścia śmiertelnego. Widziałam już jednak alkoholików, którzy wszyte im straszydło wydrapywali żyletką lub lekceważąco i mimo wszystko bezkarnie zalewali je wódą, równie szczodrze jak nurtującego ich butelkowego robaka. Zawsze mówiłam, niełatwe jest życie pijaka. Zupełnie taki nie wie, komu w końcu ma wierzyć.

    Ale "Podrywacz" postawił na medycynę. Jest tu już co najmniej drugie tyle co ja. To naprawdę przystojny mężczyzna w średnim wieku. Tak jak lubię, wysoki, dobrze zbudowany, lekko szpakowaty brunet. Do tego męski, dodający mu szarmu czarny wąsik. Wśród Francuzów zarost na twarzy jest raczej rzadkością, miałam nawet z początku nadzieję, że trafił się tu jakiś rodak. Na pewno znów upraszczam, ale nie mogę się powstrzymać i w każdym spotkanym za granicą wąsaczu od razu dopatruję się Polaka. Ten jest tutejszy i jak już mówiłam, straszny z niego podrywacz.

    Ja niestety nie wpadłam mu w oko, mnie nagabywał tylko raz. A chodziło mu wtedy o te trzy małe orzeszki, bo to był właśnie ten. Widać jednak, coś mu się tylko jednorazowo pomyliło, bo więcej się już ze swoją natarczywością nie narzucał, o orzeszkach też jakby zapomniał.

    Nasze pokoje są usytuowane na wprost, widujemy się często. W stosunku do mnie jest zawsze uprzejmy i grzeczny, a nawet w razie potrzeby pomocny, ale żeby podrywać, to nie. Może i nawet nie w tym rzecz, że nie wytrzymuję konkurencji. Jest inny powód, perswaduję sobie. Tego by jeszcze brakowało, abym i tutaj pogłębiała swoje kobiece kompleksy.

    A prawda jest taka, że "Podrywacz" jest wiecznie głodny. Skarży się nieustannie, że go aż ściska w żołądku, stanowczo za mało dostaje tu jeść. Tak więc pod obstrzał jego uwodzicielskich spojrzeń, na lep jego umiejętnie prezentowanych wdzięków padają w pierwszym rzędzie i bez żadnej konkurencji panienki roznoszące posiłki. Zgrabne biusty, fantazyjne fryzury i warząchew.

    Już od samego rana, gdy tylko pojawią się one w oddziałowej kuchni, wygłodzony donżuan natychmiast też tam jest. Bez zbędnej straty czasu, jak ten zgrzany z podniecenia gawron, zaczyna nadskakiwać, tokować. I tokuje tak cały dzień. A kręci się, a pomaga, manipuluje wózkami, znosi naczynia i wyrzuca śmiecie. Obserwuję, że w miarę upływu kuracji jest jakby coraz silniej umotywowany i z dziewuszkami poczyna sobie z dnia na dzień bardziej śmiele. Obłapuje je, podszczypuje, one tylko piszczą z uciechy. Dobrze, że chociaż żona obarczona dwójką dzieci nie ma jeszcze prawa do wizyt. Mając w domu na codzień uprzykrzonego alkoholika, przykro by jej było zapewne zobaczyć uzdrowionego, czarującego personel donżuana. My kobiety, nie jesteśmy zbyt wyrozumiałe.

    Za to, tu trzeba przyznać sprawiedliwie, w punkcie kulminacyjnym, to znaczy podczas samego wydawania posiłków "Podrywacz" się opamiętuje, uspokaja. Niespodziewanie wypuszcza parę. Staje przed michą przymilny, ale zdecydowanie pokorny, wodząc tylko wygłodniałymi oczami po wyłożonych na wózku stertach żarcia. Wygląda jak łakome dziecko. Ale zawojowane przez niego dziewuszki i tak mu nie żałują. Zawsze odchodzi z prawdziwą górą jedzenia na talerzu. I prawidłowo. Tak się przecież spala w tym miłym im tokowaniu, do dalszego musi nabrać sił.

    "Pan Purchawka" to też pijak.

    Musiał się nieźle zaawansować. Ręce mu się trzęsą jak osika, ma wyraźne trudności z wysiorpaniem miseczki swojej porannej kawy. Widziałam go raz, gdy się uparł samodzielnie odnieść po skończonym posiłku całą tacę z zastawą. Wyglądał jak niezdarny majtek na pokładzie rozhuśtanego oszalałym sztormem okrętu. Taca w jego rękach bujała się, chybotała, gdy ją wreszcie doniósł do wózka, była już prawie pusta.

    To starszy pan, spokojny i miły. Tylko wygląd ma trochę odpychający. Jego przewaliste ciało jest dziwnie obrzmiałe, napuchnięte, a na pokiereszowanej twarzy wybija się dość charakterystyczny duży, purchawkowaty, buraczkowo-rzodkiewkowy w kolorze nos.

    Za to jest bardzo inteligentny. Nic tylko rozwiązuje jakieś krzyżówki, szarady. Widząc jego nieskoordynowane ruchy i kaczkowaty chód, zupełnie nie mogę pojąć, jak sobie radzi z wpisywaniem liter w drobne przecież krateczki. Mówiłam już, że niespodziankom nie ma tu końca. Może tylko te większe, bardziej zamaszyste ruchy sprawiają mu trudność, a z precyzyjnymi wszystko jest OK?

    Specjalna bez wątpienia prezentacja należy się "Babci Eleganckiej". Jest to osoba szczególna, wielce dystyngowana i z klasą. Oczywiście bezlitosna choroba dosyć mocno zdeformowała taki korzystny jej obraz.

    Pewnego przedpołudnia "Babcia Elegancka" przywołała mnie wraz z drugą też "psychiczną" do swego pokoju, poruczając nam pilne wystaranie się o papierosa, bo ona właśnie miała ochotę zapalić.

    Z papierosem nie było trudności, obie byłyśmy palaczkami. Natomiast ogromne trudności z jego paleniem miała "Babcia", która wykonując ruchy przetrąconego chrząszcza, usiłowała zasiąść w fotelu, by założywszy nogę na nogę, wyglądać z papierosem bardziej elegancko.

    Rozumiałam ją w pełni i pragnęłam w duchu, aby się jej to eleganckie palenie udało. Cóż z tego, kiedy nie wychodziło. Opadała co i rusz, raz w jedną, raz w drugą stronę, usilnie wtykając do ust papierosa akurat jego przypalonym końcem. Ruchy jej były tak nieukierunkowane i chwiejne, że mimo ogromnego wysiłku nie udało się jej to założenie nogi na nogę, a papieros mógł w każdej chwili wylądować gdzie bądź, z naszymi skromnymi osobami włącznie. Rozsiewała żar wokół.

    Musiałyśmy jej w końcu to eleganckie palenie po prostacku wyperswadować. I może szczęśliwie, gdyż nie wiadomo, czy by tę dawkę nikotynowej trucizny w ogóle przeżyła. Bez tego, wydawała się już taka nieprzytomna i odurzona. Przez chwilę jeszcze się rozpaczliwie upierała, po czym nagle w pozycji raczej nieeleganckiej, za to najspokojniej usnęła.

    Nie jest to nawet taka stara kobieta. Nie wiem dlaczego wszyscy ją tutaj nazywają "Babcią". Pewnie przez ten jej wygląd, chociaż może nie starczy, wręcz jednak przerażający. Zmierzwiona strzecha włosów na głowie, nienaturalnie wykrzywione głębokimi bruzdami rysy twarzy. Jeszcze te oczy sprawiające niesamowite wrażenie. Jedno na wpół przymknięte i jakby martwe, drugie wytrzeszczone, rozbiegane i dzikie.

    Natomiast mimika, gesty, cały jej sposób bycia to wysokiej klasy pantomima osoby z wielkiego świata, z wyższych sfer. Wypisz, wymaluj - hrabina żywcem wzięta z barwnej, zamierzchłej epoki. Dobre maniery, kurtuazja, pełna gracja, niezaprzeczalny szyk.

    Moją srebrną biżuterię zauważyła od razu i wyraźnie zaaprobowała. Zwierzyła mi się w zaufaniu, że wręcz kocha wartościowe i kunsztowne drobiazgi. Zresztą piękne dworki i powozy też. Zainteresował ją nagle mój rodowód. Uprzejmie, aczkolwiek uporczywie wypytywała o moich pradziadów. Chciała poznać, jak to się mówi, całe drzewo genealogiczne. Usiłowała widocznie ustalić, z jakiej pochodzę dynastii.

    I to jest "Babcia Elegancka". Bo jest jeszcze druga babcia, nieuprzejmie rozróżniana jako "Babcia Zafajdana". Chociaż przezwisko nieładne, ale słuszne, gdyż faktycznie słabość "Babci" w tej mierze jest widoczna. Mają się z nią pielęgniarki i salowe, to mają.

    "Babcia" fajda regularnie i chociaż pewnie, tak jak wszyscy, ma ubikację na swój użytek, sadzi paskudztwo do łóżka lub wprost na podłogę. Co przy dobrej woli, można by jeszcze traktować jako nieszczęśliwy wypadek. Ale ona to świństwo roznosi podobno po całym apartamencie i dopiero, gdy już wszystko jest dokładnie zafajdane, przywołuje pielęgniarkę lub salową, a to już wskazuje raczej na celowość działania, jak i na babciną złośliwość.

    Personel się wścieka. Widzę, jak jedna drugą wypycha do kolejnej interwencji. Mało nie rozerwą z dziką furią naciąganych gumowych rękawiczek, ale w końcu i tak muszą "Babcię" oporządzić, choćby do następnego razu.

    Najwyraźniej tracą już cierpliwość, wrzeszczą też na nieszczęsną delikwentkę ile wlezie. Podejrzewam po cichu, że za karę kąpią ją, tak jak mnie za pierwszym razem, w ukropie, bo "Babcia" w czasie takiego oporządzania wrzeszczy wniebogłosy.

    A poza tym widać, że bardzo żałuje. Po każdym "wypadku" pełnym skruchy głosem błaga o przebaczenie, o litość. Przeprasza gorąco i szczerze, twierdząc że zdaje sobie sprawę, jaka to z niej świnia, jaki to straszny wstyd. Raz będąc świadkiem takiego aktu żalu i skruchy, nabrałam podejrzenia, że płacząc tak i zawodząc, "Babcia Zafajdana" ukradkiem triumfująco i złośliwie się uśmiecha. Ale pewnie tylko znowu coś mi się przywidziało. Inaczej nie może być.

    No i jest jeszcze w tym specjalnym korowodzie typów "Grafomanka - Kawoszka". Baba w średnim wieku, dosyć sympatyczna, tylko zapewne zbyt podekscytowana, roztrzęsiona i do tego niesamowicie wścibska.

    Paraduje nerwowo korytarzami, kręci się w tę i z powrotem, wprowadzając w wypracowany ład i wyśmienitą organizację kliniki niepotrzebny zamęt. Wszyscy już się śmieją, że gdy przechodzi, robi sobą wiatr. Nieodłączny papieros w gębie, wdzięczy się lub wykłóca o każdy dodatkowy łyk kawy, a poza tym gryzmoli kartki w jakimś tylko sobie znanym języku całe Boże dnie. I to jestem ja.

    Z tym pisaniem jest śmiesznie. To znaczy, inni śmieją się ze mnie. Zresztą jak zwykle tutaj, bez specjalnej żenady. Jest w tym bezsprzecznie moja wina, gdyż już na samym początku popełniłam w związku z pisaniem strategiczny błąd.

    Samego faktu nie dałoby się ukryć, a zresztą dlaczego niby miałabym się ukrywać. Mogłam jednak zatrzymać dla siebie pamiętnikowy charakter mojej opowieści. Opowieści, która dotyczy nie tylko mnie, ale i wszystkich ludzi stąd. Już niechby dalej myśleli, że mam amanta w swoim odległym kraju i do niego tak wypisuję tęskne, czułe listy. Chociaż ja i amant, też coś.

    Wszyscy są mocno zaintrygowani moim uporczywym bazgraniem. Nie dają mi spokoju i z ironią dopytują, czy jest w tej historii mowa również i o nich. W moje potwierdzenia oczywiście nie wierzą i nawet nie przypuszczają, że razem ze mną, ze wszystkim, co tu przeżywam, z konieczności, przewijają się w tych wspomnieniach. Zdziwiliby się zapewne, mogąc się faktycznie na tych kartkach odnaleźć. Niektórzy na pewno zdołaliby się tu rozpoznać, mimo że jest to tylko mocno nieporadne i subiektywne ich odbicie. Chyba żeby woleli udawać, że to wcale nie oni, ale to już zupełnie inna sprawa.

    Bo lekarze nie tyle się śmieją, co raczej tym moim pisaniem frasują, jakby zbijało ich ono z pantałyku. Całą sprawę traktują poważnie i z dużą rezerwą. Bardzo nieufnie i podejrzliwie podchodzą do tak niewinnej skądinąd działalności. Węszą, co się może za nią kryć.

    Może zaczynają się obawiać, że przypadek jest znacznie poważniejszy, bardziej skomplikowany niż beztrosko diagnozowali do tej pory. A jeśli to coś zupełnie innego? Już nie jakaś tam, byle jaka depresja, ale być może groźna schizofrenia wraz z neurastenicznym rozszczepieniem jaźni? Symptom jest bardzo znaczący. Sądują mnie więc i myszkują. Co bardziej empiryczni sięgają nawet po te zapisane kartki, wślepiając się w nie jak kura w gnat. Muszą dać za wygraną, choć robią to stanowczo niechętnie. Dla nich jest to tylko bezsensowny szyfr liter, wiedzą jednak, że gdyby mogli rozgryźć takie chore wypisane byle co, mieliby swoją diagnozę jasną jak słońce. A tu nic.

    Mimo wszystko, wygląda to im chyba jednak na schizofrenię. Robią nade mną strasznie ponure miny. Mieli tu już różnych "Napoleonów", "Chrystusów". Raz nawet była "Tiereszkowa", a ta tutaj chce odgrywać rolę drugiej Sagan. Nawet psychiatrzy mogą się już czuć trochę zmęczeni niekończącą się listą paranoidalnych postaci. Niech będzie do kompletu "Saganka", diabli z nią.

    Trzeba jednak taką rozdwojoną baczniej obserwować. Należałoby także zmienić całą psychoterapię, repertuar leków. Czy aby nie jest za późno? Sądząc po ilości nabazgranych stron, choroba wygląda na mocno już zaawansowaną, daleko posuniętą, musiała poczynić w mózgu niebywałe szkody. Dementia praecox jak wół.

* * * * *

    Bezduszna jestem i głupia. Poprzyszywałam etykietki tym wszystkim biedakom, ponadawałam im niby dowcipne imiona. Tylko dowcip tu gdzie? Przy takim nadmiarze ludzkiego nieszczęścia, już za samą ironię powinno się porządnie wytargać mnie za uszy. Zgoda.

    Tylko że jest to z mojej strony pewna forma samoobrony. Gdybym wszystko, z czym mam tu do czynienia przeżywała na poważnie, z pełnym, należnym zaangażowaniem, pewnie nie wytrzymałabym tego i załamałabym się bez reszty. I stąd ten odbiór z lekkim przymrużeniem oka. Jedynie dystans i nieco humory-styczne podejście, pomagają przetrwać ten koszmar, pozwalają uporać się jakoś z nawałem zbyt okrutnych obrazów, faktów i scen. Nie ma to nic wspólnego z brakiem zrozumienia czy współczucia, wprost przeciwnie.

    Patrzę na tych ludzi i zaczynam wątpić. Do jakiego stopnia cierpienie i choroba mogą pogwałcić godność człowieka, gdzie jest pułap jego wytrzymałośći? Co się tłucze w tych szalonych głowach? Dlaczego tak cierpią i czy jest możliwe, aby z tego kiedykolwiek wyszli? Znów wraca ważkie egzystencjonalne pytanie o sens ludzkiego istnienia. I to pytanie mnie dręczy, nie daje spokoju tym bardziej, że odpowiedzi nie znajduję.

    A koszmar trwa. Obraz obłędnych, przerażonych spojrzeń towarzyszy mi wszędzie. Wspomnienie oczu przepełnionych bądź bólem, bądź zaciekłą, rozpaczliwą agresją chodzi za mną krok w krok. Odgłosy bolesnych jęków, niesamowitych dzikich wrzasków, spazmatycznego płaczu lub jękliwego zawodzenia wdzierają się w uszy, alarmując mózg. Widok histerycznych ataków, napadów furii lub też aktów samoagresji wciska się gwałtem w świadomość, prześladując mnie i na jawie i podczas niespokojnego snu.

    Te odgłosy, te obrazy są powszednią i jakże realną stroną klinicznego życia. Są wokół mnie wszędzie. Osaczają i atakują, a jednocześnie zmuszają, abym własną chorobę, jakże błahą i niegroźną wobec innych widzianych tutaj, potraktowała jako ostrzegawczy sygnał organizmu, czy nie wiem, Opatrzności przed bezmiarem szaleństwa, z którego już nie jest łatwo, a czy w ogóle można, wyjść.

    Absorbują silnie mą uwagę inni chorzy. Jest to normalne, jedziemy przecież na tym samym wózku. Czas jednak wspomnieć także o ludziach zdrowych i normalnych, którzy tu pracują. Spróbuję teraz zaprezentować, inaczej mówiąc, wziąć na tapetę dosyć specjalny z racji rzeczy, za to wszechpotężny kliniczny personel.

    Wśród całej załogi rysują się wyraźnie trzy człony.

    Personel techniczny o charakterze usługowym; są tu kucharki, bufetowe, salowe z ogrodnikiem i hydraulikiem włącznie.

    Personel pielęgniarski o charakterze wykonawczym; są tu pielęgniarki pogrupowane według skomplikowanej hierarchii specjalności i stopni.

    Personel medyczny o charakterze zawiadująco-doradczym; są tu wszelkie doktory, też zróżnicowani, bo jeden wydaje się być mądrzejszy od drugiego.

    Sektor administracyjny zasługuje na odrębny paragraf, funkcjonując w klinice na specjalnych prawach, jako królestwo samo w sobie.

    Najbardziej kompetentne są pielęgniarki. Wprawdzie, to niby lekarze decydują o kuracji pacjenta, ale lekarz raz się wysili i coś wymyśli, powie swoje i pójdzie, a one zostają i z tym pacjentem muszą się użerać. Lepszy lub gorszy pomysł czynnika zawiadująco-doradczego, dla nich bez różnicy, zawsze sumiennie i skrupulatnie, z dużym nakładem sił i środków wprowadzają w życie. One egzekwują. Wykrzyknik.

    Pielęgniarki jako fundament i motor tej całej skomplikowanej machiny. To dobrze dobrany, choć może nie najbardziej szczery slogan, żeby się im przypodobać, podlizać. Bo nieraz warto, a niekiedy wręcz trzeba, możesz mi wierzyć na słowo.

    Z reguły są raczej nieprzyjemne, nieufne i nieprzystępne. Aż źle się robi człowiekowi, patrząc ciągle na ich zadufane, napuszone miny. Broń Boże zwrócić się do nich o cokolwiek. Zakazy i nakazy w żelaznej konsekwencji przestrzegania to prawdziwa ich domena, to ich żywioł. Zachowują się jak udzielne księżne zstępujące łaskawie na przyziemny padół celem udzielenia poddanym zasłużonej reprymendy. Okropność. Na każdym kroku manifestacje ich profesjonalnej godności oraz siła przebicia uzurpowanej wszechwładzy.

    Słodkie, opiekuńcze białe anioły. Dobre sobie. Czuję, że sobie dziś ulżę, odkuję się choć w ten sposób za wszystko, co przez nie tu wycierpiałam. Koniec z podlizywaniem. Będę o nich mówić, tak jak je widzę naprawdę. Kto chce, niech weźmie poprawkę, że nie jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach, że przemawia przeze mnie rozgoryczenie i wynikające z niego niesprawiedliwe widzenie świata. Ja i tak opowiem, jakie są.

    A są kąśliwe jak osy. Gdybym tu była patronem już za sam ton w odnoszeniu się do pacjenta, wyrzuciłabym je na zbity łeb. Bywają oczywiście wyjątki, ale bardzo nieliczne. Pielęgniarki są władcze, nieufne. Na zasadzie, bez kija nie podchodź.

    Traktują cię chłodno, z góry, żadnych spoufaleń, za grosz poczucia humoru. W razie potrzeby lub tylko na wszelki wypadek tak cię obsztorcują i ustawią, że odechce ci się wszystkiego. Nie tylko życia w klinice, życia w ogóle też.

    Sama wobec nich mam zawsze mimowolnego pietra niezależnie, czy przeskrobałam coś czy akurat nie. Czuję się wobec nich podporządkowana, potencjalnie winna jak uczeń przed zbyt srogim profesorem albo grzesznik przed obliczem nie lubiącego rozgrzeszać księdza. Kompletne wariactwo, żeby w tym wieku i do tego w chorobie jeszcze się kogoś bać.

    Męcząca musi być taka praca, aż do tego stopnia sztywna, gorliwa i regulaminowa. Męcząca musi być taka niezdolność do nawet małych wyjątków i ustępstw. Ale akurat na to, one się jakoś wcale nie uskarżają. Spokojnie robią swoje, rzucając nam wyzwanie - popatrzcie tylko, mierni ludkowie, kto tu naprawdę rządzi. Bo kiedy już muszą się poskarżyć, niezawodnie dostaje się nam, chorym. I słusznie. Nic nie rozumiemy, nie chcemy się podporządkować, sikamy, rzygamy, robimy kupy. Jakże oporny i niewdzięczny obiekt w ich cennej i wydajnej aktywności.

    Chciałabym być względem pielęgniarek sprawiedliwa. Zdaję sobie w pełni sprawę z ciężkich i faktycznie niewdzięcznych warunków ich pracy. Sama przecież przez wiele lat zajmowałam się dziećmi chorymi, głęboko upośledzonymi, więc wiem coś o tym.

    Nie potrafię ich jednak niczym usprawiedliwić, a nawet więcej, manifestowanej przez nie postawy po prostu nie rozumiem. Nawet się już zastanawiam czy takie sztywne, pełne dystansu zachowanie nie jest w jakimś sensie maską, rodzajem obronnego pancerza pozwalającego przy permanentnej konfrontacji z ekstremą pozostawać sobą, by móc robić swoje. Wykonywać pracę, która bezspornie jest bardzo ważna i potrzebna, co do tego nie ma dwóch zdań. Tylko po co tyle tej niechęci, bezwzględności? Czym wytłumaczyć brak zrozumienia, złą wolę lub ewidentną i bardzo niechlubną w tych warunkach złośliwość? Bo bywa i tak.

    Za to lekarze są zdecydowanie mili. Przy każdym obchodzie, a nawet w okazjonalnych kontaktach odstawiają spektakl wysokiej kultury, pełnego zrozumienia, szczerego zainteresowania pacjentem. Ogólnie bon ton.

    Tyle że się w kółko zmieniają. Nigdy nie wiadomo, kto w danym dniu zjawi się na obchodzie i każdemu od początku trzeba klarować co i jak. Ma to jedyny pozytywny skutek, że składający świadectwo wobec zmieniającego się ciągle trybunału pacjent-oskarżony musi mówić prawdę i tylko prawdę, bo inaczej przy swojej zresztą skołowanej głowie pogubiłby się z kretesem w swych zeznaniach.

    A oni się tam podobno ze sobą konsultują. Przynajmniej tak twierdzą. Mam co do tego podstawne wątpliwości, za nic nie mogę jednak rozgryźć, kto tu właściwie decyduje i trzyma to wszystko w łapie. W każdym razie do mnie przylatuje coraz to inny medyk, za to zawsze kompetentny i au courant. Mówię - przylatuje, bo też i wpada spiesznie jak po ogień. To niezły maraton, i trudno jednemu się wyrobić z obskoczeniem prawie setki łóżek w czasie krótkiego przedpołudnia. Nie łatwe jest życie psychiatry. La vie est dure.

    Przyleci więc taki, przeprowadzi swoją błyskawiczną indagację, porobi obserwacje, coś tam naobiecuje, żeby pozytywnie ustawić pacjenta. Co jest zresztą wysoce wskazane. Potem wsiąka na kilka dni. Mam chęć powiedzieć, zabierze dupę w troki.

    Przychodzi po nim drugi, już nie pozytywny i bez najmniejszych skrupułów odwołuje wszystko, co ci raczył naobiecywać jego szanowny kolega. Jeszcze może ci się dostać, że źle zrozumiałeś, bo słabiutki jest twój francuski, oj słabiutki. Za to twoje rozwiane nadzieje, gorycz rozczarowania i niepotrzebnie zszarpane nerwy są potraktowane z lekceważącą beztroską. Źle zrozumiałeś lub gorzej, dałeś się nabrać, jest to twoja prywatna strata i teraz sam sobie z nią radź.

    I tak to jeden zaprzecza drugiemu, nie mówiąc, że każdy z nich często zmienia swe opinie, decyzje, trudno zresztą wyczuć, zależnie od pogody czy humoru. W każdym razie nigdy nie jesteś pewien, co cię czeka. Czujesz się jak w tej łajbie mocno już podniszczonej, a dobrze rozhuśtanej w sztormowych falach pełnego morza. Nie mając koła ratunkowego, bez pomocy tych co cię obserwują z dalekiego, zamazanego wybrzeża nie wydostaniesz się. Bezpieczny brzeg jest zbyt daleko, a ratownicy zagapieni gdzie indziej, opieszali. Jeśli nie oglądając się na nich, postanowisz sam sobie radzić i wyskoczysz i tak nie dopłyniesz. Najwyżej możesz pójść na dno.

    Na personel usługowy złego słowa nie da się powiedzieć. Robią swoje, może tylko niezbyt solidnie. Nie chciałabym podawać się za taką, co to z nie jednego pieca chleb jadła, ale akurat jako pokojówka mam doświadczenie też. W pewnym okresie emigracyjnego życia podjęłam się bowiem nieopatrznie i nazbyt pochopnie pracy w jednym z paryskich hoteli jako właśnie femme de chambre.

    Często oceniając wysprzątany przez siebie hotelowy apartament, stwierdzałam z czystym sumieniem, że jest czysto jak w klinice. Przymiotnik "psychiatryczna" dodawałam zjadliwie, mając na uwadze zwariowanych patronów i całokształt panującej w hotelu atmosfery. I tam musiało być solidnie zrobione, inaczej patronka dałaby nam dobrze do wiwatu. Tu jest faktycznie klinika, zresztą dosłownie psychiatryczna, prywatna i wysokiej klasy, nic to nie ma jednak do rzeczy, gdyż po kątach fruwa sobie frywolnie zapomniany kurz.

    Czepliwa się jakaś zrobiłam. Zostawię dziewczyny w spokoju, bo są uczynne i miłe. No i przede wszystkim nie są kompetentne, za co też je lubię.

    Rzadko słyszę, żeby sztorcowały pacjentów, wtrącały się do czegokolwiek. Raz tylko jedna z bufetowych, którą poprosiłam o dodatkową porcję kawy zapragnęła odegrać rolę ważnej i mającej dużo do powiedzenia. Nie dość, że odmówiła, niby słusznie argumentując, że kawa jest ekscytująca i niezdrowa, już to był przykry afront, poleciała jeszcze wrednie z jęzorem do pielęgniarki, aby zdać sprawozdanie, jaka to ja jestem na tę ich lurę zawzięta. A wiadomo, niezadowolona z pacjenta pielęgniarka to surowe napomnienie i przykrość murowana.

    Jestem jednak spokojna, że taki numer więcej się już nie powtórzy. Od kiedy wpadłam na pomysł, aby się nimi wyręczać w przynoszeniu z miasta papierosów, płacąc oczywiście za fatygę, pozostajemy z dziewczętami w poufałej komitywie.

    Z naturalnym wyrozumieniem raczą mnie od razu podwójną porcję kawy, mając w nosie jej ewidentną szkodliwość. Możliwe też, że oszczędzają tę używkę na innych, mniej potrzebujących, bo zdarza się, że same z siebie konspiracyjnie mi przynoszą zupełnie nieoczekiwaną rezerwę.

    I na tym właśnie polega poratowanie bliźniego w biedzie. Nie dość, że dzięki nim zażegnałam kryzys nikotynowy, to jeszcze kofeinę mi fasują. Tylko patrzeć, jak zaczną mi tu znosić flaszki.

    W ogóle ostatnio, muszę się pochwalić, coś często chwalona jestem za miły sposób bycia, za schludność i porządek utrzymywany w pokoju. No i pewnie, taka pacjentka samodzielna, czysta i grzeczna niechby została sobie tutaj jak najdłużej.

    Nie robi pielęgniarkom historii o kilka zbędnych ukłuć przy okazji montowania kroplówki, jeszcze podziękuje. Za salowe samorzutnie odwala lwią część ich roboty. Bo lubi. Lekarzom we wszystkim potakuje z całym należnym respektem dla ich doświadczenia i wiedzy. A do tego płaci. Nawet to swoje odchylenie ma zupełnie nieszkodliwe, niegroźne. Bazgrze sobie po cichutku całymi dniami te swoje kartki. Tak, oby więcej takich pacjentek.

    A niech ich diabli.

* * * * *

    I jak tu nie wierzyć w horoskopy?

    Budzę się wcześnie, godzina szósta rano. Mile brzmiący głos radiowej spikerki właśnie przepowiada najbliższą przyszłość poszczególnym znakom zodiaku. W tle sympatyczna muzyczka. Trochę rozbawiona wyławiam horoskop dla siebie.

    - Ryby. Ryby, uwaga. Dziś nadszedł czas waszego przebudzenia. Wykorzystajcie tę szansę, nie przegapcie jej. Potraktujcie przemiany, jakie was spotkają, jak najbardziej serio.

    I proszę. Albo jest to sugestia albo faktycznie coś zaistniało, dokonując we mnie fantastycznych przeobrażeń. Czuję się, jakby ktoś dowcipny wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Strzepuję, otrząsam z siebie tę wodę razem z resztkami snu. Zmyły się i gdzieś przepadły wszystkie nocne majaki. Spłynął i zniknął na dobre cały koszmar czarnej otchłani. Otworzyły się oczy, mózg zaczął normalnie pracować. Ja się naprawdę "rozbudziłam". Ja już czuwam, myślę i czuję.

    Od kilku dni nieśmiało się obserwuję i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem nie ta sama. Zupełnie inaczej myślę i reaguję. Czuję się wyzwolona. Jak gdyby ktoś przenicował mnie na drugą stronę albo mnie odczarował, odmienił. I jest to tak wspaniałe, a jednocześnie nieoczekiwane, że aż szokujące.

    Kiedyś spytałam moją lekarkę o fizjologiczny obraz przemian utożsamianych z depresją. Chciałam wiedzieć, co dzieje się w takim chorym mózgu. Zdziwiła mnie jej odpowiedź jasno precyzująca, że chodzi najczęściej o czysto mechaniczny zanik płynu okołomózgowego, który nawilżając odpowiedzialne za nasze emocje nerwowe komórki, warunkuje ich sprawność i dobry stan. Każde w związku z tym leczenie antydepresyjne, między innymi, właśnie ten biochemiczny niedobór niweluje. To by się nawet zgadzało. Najwidoczniej po tej całej baterii lekarstw, wreszcie i mnie się w końcu coś nawilżyło. I bardzo dobrze.

    Myśli i odczucia, jeszcze kilka dni temu gwałtowne i czarne, uspokoiły się teraz, uładziły, ułożyły w logicznym układzie. Cudowne przeobrażenie, które zmienia bezmierny chaos w klarowną i sensowną treść. To trochę podobnie, jak w tej popularnej układance dla dzieci - puzzle.

    Najpierw są dziesiątki pokawałkowanego sensu, strzępki nieokreślonych treści zawartych w drobinach kolorowego kartonu. Dalej widzimy uzasadnioną bezsilność sapiącego z utrudzenia Malucha, który bardzo się stara, usiłując dopasować jeden kawałek do drugiego. Nikt mu jednak nie dał nawet wzoru. Trudno mu jest więc przede wszystkim zacząć. Nie ma pojęcia, jak się do swojej układanki zabrać, gdyż nie wie, co ma właściwie przedstawiać ten jego obrazek. I nagle wyłania się przed nim chociażby najmniejszy, ale już logicznie spójny pierwszy fragment. Maluch jest inteligentny i to wystarczy. Odtąd pójdzie mu jak z płatka. Leżący przed nim stosik kartoników rozpracuje już świadomie i wybiórczo. Zrozumiał zasadę, rozszyfrował system, może być spokojny o końcowy wynik. Teraz to już tylko kwestia cierpliwości. I podobnie jest ze mną.

    Ciężko to szło i powoli, lecz wyłonił się wreszcie w mej świadomości realny obraz sytuacji. Znów potrafię myśleć logicznie i jasno. Do swoich przeżyć nabrałam pewnego dystansu. Moje reakcje nie są już tak drastyczne, ostre. Uległy jakiemuś wyciszeniu, wyhamowaniu.

    W pełni zdaję sobie sprawę z położenia w jakim się znajduję. Co tu dużo mówić, nie jest to położenie najlepsze. Chcę jednak wierzyć, że dwie pierwsze i najtrudniejsze fazy choroby - protest i desperację mam już za sobą. Teraz powinna się rozpocząć faza ostatnia, jaką stanowi odbicie się od dna, oderwanie. A ma ona przynieść konkluzje, rozwiązania pozwalające zamknąć przebyty etap oraz zapoczątkować konieczny do kontynuacji życia niejaki remont psychiki, odnowienie duchowe.

    Już nawet zaczynam, choć jeszcze nieśmiało, konkretyzować pewne pomysły, zamiary. Pełna dobrej woli, próbuję formułować nareszcie bardziej już konstruktywne wnioski. Nie będę ich jednak na razie przytaczać. Niech się jeszcze przetrawią, skrystalizują, okrzepną. Jedno jest pewne i nagle oczywiste, że trzeba walczyć, że warto żyć. Żyć wreszcie inaczej, lepiej, po raz pierwszy od tak dawna z nadzieją. A to już jest bardzo dużo! To jest wszystko.

    Póki co, trzeba się skoncentrować na rehabilitacji, która też może okazać się ani prosta, ani łatwa. Zaczynam powoli rozumieć, że mój pobyt tutaj powinnam wykorzystać jako możliwość wypoczynku, psychicznego odprężenia. To moje "przebudzenie" potraktować jako życiową odskocznię. Koniec więc z rozpaczliwą introspekcją, z rozdrapywaniem starych ran. Niezbędne jest, abym przed kolejnym starciem, przed czekającą mnie życiową rundą otrząsnęła się i nabrała nowych sił.

    I proszę, jaka to się mądra zrobiłam poniewczasie. Swoją drogą, jakich to też cudów potrafi dokonać reklamująca się na cały świat francuska medycyna. Châpeau. Tylko uchylić w uznaniu kapelusza.

    Oczywiście, nie można tu mówić o cudzie, ani nawet nagłej i totalnej metamorfozie. Nie potwierdzę przecież, że wskutek psychoterapii, której zostałam poddana, poczułam się nagle w stanie euforii, czy chociażby szczęśliwa. Żadne tam gwałtowne przeobrażenie czarnych, nawet samobójczych myśli w samoistną radość i poczucie pełnej i beztroskiej aprobaty życia, bo na przykład trawka ładnie rośnie, czy ptaszek sobie śpiewa. Nie. Czuję się tylko bardziej świadoma, a przede wszystkim spokojniejsza. Może teraz potrafię już obiektywniej, na zimno i z koniecznego dystansu rozważyć czynniki, które mnie do tak drastycznego stanu doprowadziły.

    Poza słabą odpornością psychiczną, którą mogę już niestety uznać za pewnik, zdecydowanie destruktywną rolę odegrały również pewne niesprzyjające uwarunkowania i fakty, stanowiące wyśmienite podłoże dla tej szczególnej choroby. Nie są one wyssane z palca, ani też nie powstały jako wyimaginowany produkt zaburzonej świadomości. Istniały faktycznie i istnieją nadal, niezależnie od mojego "przebudzenia".

    Takich życiowych trudności, złych przyzwyczajeń, problemów nie da się nawet przez najdłuższą i najbardziej efektywną kliniczną cure wymazać. Nie unicestwią się samoistnie, czekają na inicjatywę, przedsięwzięcia. Kiedyś wrócę, a one wciąż pozostaną realną cząstką mego życia i znów przyjdzie mi się z nimi zmagać. Mam jednak pewną szansę, gdyż teraz już to wszystko wiem.

    Wiem, że to jeszcze nie koniec choroby. Może zaledwie początek końca. Tak zadomowiona przecież we mnie depresja wyłoni się zapewne nie raz, by pokazać, co nawet w odwrocie potrafi. Wyciągnie po bezbronną zdobycz swe nieustępliwe, zdradliwe pazury. To byłoby za piękne, gdyby miała ustąpić tak łatwo.

    Nie będzie już jednak walkoweru. Znajdzie we mnie teraz, już nie słabą pokonaną ofiarę, lecz przeciwniczkę w swej bezwzględności godną siebie. Zajadłą przeciwniczkę, która raz zaatakowana gotowa jest walczyć o przewagę, a już na pewno się bronić.

* * * * *

    Wyłom w żelaznym regulaminie, nie do wiary! W moich potyczkach z lekarzami pierwszy sukces, a w kuracji moment kluczowy i wyraźny krok do przodu.

    Mimo, że moja cure kończy się dopiero w przyszły piątek, lekarze wyjątkowo zezwolili, aby rodzina odwiedziła mnie z pominięciem regulaminu wcześniej, to znaczy już w najbliższą niedzielę.

    Ktoś, kto nie zetknął się nigdy z takim bezwzględnym, absolutnym reżimem, nie potrafi nawet docenić, co to za ustępstwo i przywilej. Mnie się ten absurdalny system dał mocno we znaki, pragnienie zobaczenia się z dziećmi jest przeogromne i stąd bierze się przepełniające mnie w tej chwili odczucie autentycznej ulgi i szczerej wdzięczności.

    Hura! Zobaczę nareszcie moje kochane Mordki. Boże, jak się za nimi stęskniłam. Rozpiera mnie ogromna radość, niecierpliwość i chyba też troszkę dumy. Trzeba było mnie widzieć, z jakim zapamiętaniem przekonywałam lekarzy i jak dzielnie o prawo do tej wizyty walczyłam. Nie skamłałam już jednak i nie biadoliłam jak ktoś żebrzący o ulgi, a stojący na pozycji straconej. Biorąc mądralińskich troszkę pod włos, odwoływałam się do ich cennego doświadczenia i medycznej wiedzy. Argumentowałam na wszystkie sposoby, jak dziękczynne skutki dla mojej kuracji może spowodować to widzenie się z dziećmi, o które się niepokoję i których jest mi bardzo brak.

    Co prawda, nawet tak bardzo się nie opierali. Sami musieli uznać i docenić wyraźną, wręcz przełomową w mym stanie poprawę. Znów się nade mną dziwują, że po tak przeciągniętym w czasie okresie stagnacji, raz przekroczywszy próg, odzyskuję siły psychiczne nadspodziewanie intensywnie i szybko.

    Nie tylko medyków zadziwiam, sama siebie nie rozpoznaję. Jestem kompletnie odmieniona. Otrząsnęłam się niespodziewanie z tego obezwładniającego psychicznego zawieszenia, letargu i naprawdę się czuję, jakby mnie ktoś władny, a litościwy wreszcie odczarował.

    Obślizgłe żabsko przemienione w czarującą królewnę, szpetna i okrutna bestia siłą miłości przobrażona w szlachetnego rycerza, bezduszny, toporny głaz, w którym drzemały czekające tylko na cudowne przebudzenie dobre, uczynne duszki. Błogosławiona metamorfoza. Znamy to wszyscy, wzruszaliśmy się do łez. Ja doznałam czegoś podobnego na sobie.

    Czarna magia, rzucanie uroków i unicestwiających wszystko co dobre i piękne okrutnych, szatańskich zaklęć, nie zdarza się to tylko w pouczających legendach i bajkach. Może przytrafić się każdemu w jego normalnym życiu, w cywilizowanym świecie z końca dwudziestego wieku. Trzeba się więc bardzo strzec.

    Życie odczarowanej ropuchy jest wspaniałe. Mimo złośliwych uśmieszków z twojej strony, nie odstąpię od postaci przebudzonej królewny, gdyż doskonale czuję się w tej roli.

    Śpię przez całą noc spokojnie jak dziecko, a do tego twardo jak suseł, a przy tym miewam sny tak miłe, pogodne i kolorowe, że często aż mi żal się przebudzić. Pragnęłabym, aby przewijały się dalej. Z całej też siły usiłuję rano, przywołać wspomnienie tego, co przeżyłam w czasie snu na jawę. Nie za bardzo mi się to jednak udaje. A szkoda, przydałoby się i w realnym życiu trochę koloru, pogody, miłych przeżyć. Dobrze chociaż, że miłe wrażenie, dobry nastrój po takich snach pozostaje. Pytałam nawet lekarzy, czy serwują mi na noc jakieś narkotyki i stąd być może, te baśniowe majaki. Ze śmiechem zaprzeczali, ale kto ich tam wie.

    W każdym razie budzę się wcześnie rano, za to cudownie wypoczęta, w pełnej formie. Nie ma mowy o żadnych, jak je nazywam, mroczkach, zaćmieniach umysłu czy zawrotach głowy. Pełne odprężenie i sprawność, jakbym wcale nie pożarła wieczorem tej całej garści prochów i nie zatankowała w siebie, zresztą z dużym obrzydzeniem, pełnej szklany gorszych jeszcze w smaku od gorzały, tajemniczych, co do składu i działania kropli.

    Najważniejsze, że od razu po przebudzeniu odzyskuję pełną świadomość i bez najmniejszego wysiłku podejmuję codzienne, rutynowe zajęcia zdrowiejącej kuracjuszki.

    W ciągu dnia też pozostaję aktywna, pełna werwy. Co zdarzało mi się dotąd bardzo często, teraz już nie ucinam sobie popołudniowej drzemki. Nie odczuwam takiej potrzeby to jedno, a poza tym, jakby mi było szkoda tracić na przesypianie tyle już przecież zmarnowanego czasu.

    Pragnę wykorzystać do maksimum tak korzystne warunki psychiczne i umysłowe, aby wszystko, co zarzuciłam, do czego nie byłam po prostu zdolna, teraz łapczywie nadgonić, nadrobić. I tym bardziej pełna jestem zapału, niemal entuzjazmu, że nie bardzo już na taki nawrót sił psycho- witalnych liczyłam. Umęczona długoletnią chorobą, obawiałam się, że świadoma życiowa aktywność jest dla mnie sprawą straconą. A jednak.

    Dużo więc piszę, pochłaniam książki, które mam tu ze sobą, słucham radia, oglądam telewizję już u siebie w pokoju, a poza tym szwendam się po korytarzach, nawiązując kontakty z innymi pacjentami. Oczywiście tylko z tymi, z którymi w ogóle można się dogadać.

    Przypadków takich jak ja, czyli depresyjnych nie jest tu wcale tak mało. Zupełnie jednak nie rozumiem, dlaczego właśnie my określani jesteśmy przez personel jako "psychiczni". Jakby cała reszta była pod względem władz umysłowych najzupełniej normalna, a tylko my nie. Znów pewnie wysoce prawdopodobna ignorancja lub tylko swoiste poczucie humoru. Ja obstawiam to drugie.

    W każdym razie inni "psychiczni" też są. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, z tym że kobiet jest zdecydowanie więcej. Depresja jest feministką. I proszę, a ja ją dotąd widziałam tylko ze złej strony.

    A depresyjny szablon się powtarza. I słyszę ciągle to samo: trudności w pracy, kłopoty rodzinne, lub osobiste klęski, a niekiedy pełne prosperity i też niewytłumaczalny krach. A jeszcze do tego nie dające się na dłuższą metę wytrzymać wariackie tempo przeciążonego codziennego życia.

    Każdy ma własną historię, lecz w gruncie rzeczy są to historie aż nad podziw podobne. Depresja jest sprawiedliwa. Chociaż nasze osobowości i życiowe uwarunkowania są różne, sam mechanizm choroby jest identyczny w swej żelaznej konsekwencji totalnej destrukcji.

    W nawiązywanych znajomościach nie ograniczam się tylko do "swoich". Jestem otwarta na wszelkie ludzkie niedoskonałości i upadki. Pewnie dlatego z pijaczkami też bardzo lubię sobie pogadać. I wiem, co robię. Niech mi wyklarują, o co tu chodzi, na czym polega i czym się przejawia takie przeklęte uzależnienie od alkoholu. Tego świństwa, z którym żyję od lat za pan brat. Chcę więc zrozumieć, jak to działa, bo nie daj Boże, jeszcze się przyda.

    Jak to rozmowy kształcą. Już się dowiedziałam, że ogólnie rozróżnia się alkoholizm socjalny i impulsywny. Jeżeli już, to mnie grozi raczej ten drugi. Będąc pogrążona w bolesnej brei uczuć, nie szukałam ni okazji ni towarzystwa. Wprost przeciwnie. Jednak wybierając samotność i to z pełnym przekonaniem, jednocześnie uparcie i rozpaczliwie szukałam zdradliwej flaszki.

    A geneza i przebieg samego alkoholizmu jest do depresji wprost bliźniaczo podobny. Te dwie choroby zazębiają się ze sobą, pokrywają się nawet w identycznych objawach. Znów trudno sprecyzować, gdzie jest przyczyna, a gdzie skutek. Czy jesteś w depresji, dlatego że pijesz? Czy pijesz, dlatego że depresja rozdrapała twój rozsądek i silną wolę na strzępy?

    Nawet nasze historie pasują do siebie, jak ulał.

    Znów niepowodzenia, zawody, kompleksy, kłopoty, lecz nade wszystko i niezmiennie samotność. I tylko dochodzi jeden czynnik, o którym nie wspominają "psychiczni", to nieprzeparty urok niezliczonych tu we Francji i serwujących alkohol non- stop przytulnych kawiarenek, małych, lub jak kto woli, większych i wysoce eleganckich barów.

    A jeszcze poza tym, tak typowy dla francuskiego modelu życia, zakorzeniony przez odwieczne tradycje wielce niebezpieczny nawyk rytualnego, codziennego picia. Sami chorzy z przekonaniem twierdzą, że jest to pułapka, w którą szczególnie słabszym i mniej odpornym, bardzo łatwo jest wpaść.

    Najpierw zupełnie niegroźnie, alkohol konsumowany tylko do posiłków jako środek wspomagający trawienie. I jeśli na tym się kończy, wszystko jest jeszcze OK. Sama widziałam w dzienniku telewizyjnym parę krzepkich staruszków z mocno czerwonymi nosami, którzy mieli za zadanie przekonać widza, jak to regularne, aby tylko kontrolowane picie konserwuje nadzwyczaj władze umysłowe oraz fizyczne ciało.

    Tyle tylko, że z czasem alkohol staje się nieodzowny. Nie ma mowy, abyśmy przekąsili cokolwiek bez zakrapiania. Nabawilibyśmy się przecież murowanej niestrawności. A krótko potem potrzebny jest już zawsze. Towarzyszy nam wiernie w każdej towarzyskiej rozmowie, jak i w samotnym, mozolnym zbieraniu myśli, podczas przerwy w pracy, lub cichcem podczas pracy. Staje się naszym zażyłym kompanem, pomagającym uśpić to całe życiowe ubóstwo, uśmierzyć ból codziennych lub niekiedy wyjątkowych kłopotów i trosk.

    I tu nam jeszcze alkohol pomaga, lecz jakże jednak interesownie. Jak bezlitosny kredytodawca, zgłosi się wkrótce po swoje. Upomni się o należny mu haracz, a nie zaspokoi się byle czym. I ta danina jest okrutna, nie będzie łatwo ją wypłacić. Chociaż znów tu użyję słów dużych i mocnych, będzie nią nasza wolność i nasza ludzka godność. A czy bez tego warto dalej żyć?

    Chorzy zawładnięci przez nałóg są bardzo otwarci i szczerzy. Wygląda na to, jakby odczuwali wewnętrzną potrzebę głośnego wyrażenia swych uczuć, podzielenia się z innymi swoimi, jakże niekiedy makabrycznymi przeżyciami. I jest to dla mnie często wręcz szokujące. Trzeba mieć przecież dużo cywilnej odwagi, aby tak dawać publicznie świadectwo własnego skrajnego upadku, a często wręcz upodlenia.

    Kiedy patrzę na "butelkowiczów", słucham ich opowieści, mam nieprzeparte wrażenie, że są to ludzie nieprawdopodobnie wprost zastraszeni, autentycznie przez swój nałóg sterroryzowani. Ogrom katastrofy jak gdyby ich przerasta. I stąd pewnie ta chęć wyrzucenia z siebie problemu, który przeraża i który wciąż stanowi ogromne zagrożenie. To tak, jakby publiczne wskazanie palcem winowajcy mogło go unieszkodliwić, powstrzymać lub chociażby osłabić.

    Ludzie cierpiący na depresję są w swoich wynurzeniach bardziej dyskretni lub patrząc na to inaczej, może po prostu bardziej skryci. Opowiedzą ogólnikowo swoją historię, natomiast cały koszmar wewnętrznych przeżyć pominą milczeniem. Jakby sprawiało niekłamany ból takie wyjawianie na światło dzienne najskrytszych zakamarków śmiertelnie zranionej duszy. Podobnie jak bolesną żałobę po stracie kogoś bliskiego chowamy głęboko w sercu, zatrzymujemy dla siebie. Depresja jest więc chorobą wysoce intymną. Jeszcze jedno, co można o niej powiedzieć.

* * * * *

    Rozmowy z chorymi są dla mnie ciekawe i pouczające zarazem. Widzieć innych ludzi, którzy również przeżywają swój "czyściec" na ziemi, którzy też dostają od życia nieźle w kość, słaba to pociecha. Jednak te kontakty pozwalają mi na ustawienie własnej choroby w pewnym dystansie. A fakt, że sama jestem chora czyni mnie bardziej wyrozumiałą i otwartą na problemy spotykanych tu ludzi.

    Muszę przyznać, zresztą z pewną ulgą, że tutejsi kuracjusze chyba jednak lubią ze mną porozmawiać. Mimo mojej koślawej francuszczyzny, szukają ze mną kontaktu. Oczywiście nie zawsze dyskutujemy wyłącznie na serio o wstrętnych choróbskach i niewesołym życiu. Uda się niekiedy również pośmiać i pożartować. Trochę się wygłupiamy, robimy ździebko złośliwe psikusy personelowi lub co zdrowszym chorym Wszystko to, aby czas się tak nie dłużył, aby przeczekać, wytrzymać.

    W każdym razie coś się ruszyło, jak mówi Pietrzak, drgnęło. Może nie tyle w rajstopach, ale zawsze. Dotychczas zatwardziały odludek, zrobiłam się ostatnio wielce towarzyska. Ucinam sobie pogaduszki na korytarzu, bywam zapraszana do czyjegoś pokoju. Sama również miewam wizyty, z których jestem mniej lub bardziej zadowolona.

    "Narkoman" wpada do mnie często. Ilekroć kręci się w pobliżu, zawsze zawadzi o mój pokój. On też mnie zapewnia, że lubi sobie ze mną porozmawiać. Nie bardzo mogę odwdzięczyć mu się tym samym, jako że mnie rozmowa z nim przychodzi raczej z trudem. Szczególnie, jeśli upiera się mówić do mnie po serbsku. Jego ojciec pochodzi z Jugosławii i Alain zna ten język co nieco. Popisuje się więc przede mną, mylnie rozumując, że znając rosyjski, zrozumiem go bez najmniejszego kłopotu.

    Ja natomiast mam dosyć poważny kłopot w odbiorze tego, co mówi i to niezależnie, w jakim się właśnie wypowiada języku. Jego mowa jest bardzo niewyraźna, bełkotliwa, pod względem fonetycznym poważnie zaburzona. Wydawane przez niego dźwięki są chrapliwe, zadyszane. Porusza ustami trochę jak ryba wyciągnięta z wody. Poza tym ciągle mam wrażenie, że żre go od wewnątrz jakaś niezdrowa, tajemnicza gorączka. Jest jednak bardzo sympatyczny, wesoły i bezpośredni. Ja też mu chyba przypadłam do gustu. Przynajmniej tak to okazuje.

    Kiedyś usłyszał u mnie lecącą właśnie z magnetofonowej kasety skoczną rosyjską piosenkę. Natychmiast obudziła się w nim słowiańska dusza i dał wspaniały popis wigorowych figur poczciwego kozaka. Bardzo był przy tym z siebie zadowolony i tak się gorliwie do tanecznych akrobacji przykładał, że aż się spocił i strasznie poczerwieniał. Narobił mi trochę strachu. Na serio zaczęłam się już obawiać, czy nie trafi go jakiś sercowy kryzys, bo piosenka była kilkuzwrotkowa, a on przyjął tempo zawrotne i w swym diabolicznym tańcu zupełnie się zatracił.

    Wczoraj Alain przyprowadził do mnie swego ojca. Przynieśli mi na spróbowanie jugosławiańską kulinarną specjalność, rodzaj sernika. Było to bardzo miłe. Za to potem mój kolega postawił mnie w dosyć niezręcznej sytuacji. Wskazując na papierosy, przekonywał ojca, że powinien zakupić ich dla mnie co najmniej karton, jako że mam z zaopatrzeniem się w tytoń poważne kłopoty. Ledwie z tego wybrnęłam, uspokajając ojca Alaina na boku, że były to kłopoty przejściowe, z którymi się już definitywnie uporałam.

    Jeśli chodzi o konwersację, Alain ma dwa żelazne tematy. Jest to albo higiena zarówno ciała jak i duszy albo zawiłe zagadnienia z dziedziny psychiatrii. Widać też mocno przeżywa przymusowy pobyt w naszej klinice, czemu zresztą trudno się dziwić.

    Dziś po południu było z zakresu higieny. Chociaż muszę przyznać, że mój kolega zachowywał się zdecydowanie dziwnie. Po pierwsze odradzał mi stanowczo przyjmowanie jakichkolwiek wizyt. Nie sądzę, aby umyślnie chciał mi sprawić przykrość, chociaż dobrze wiedział z jaką niecierpliwością oczekuję niedzieli. Widząc moją zbuntowaną minę, z przejęciem argumentował, że to właśnie z zewnątrz biorą się wszystkie wirusy, a co za tym idzie, nasze niedomagania, choroby. A dzieci to już są wprost lepem dla zarazków, bakterii i nie powinny mieć do kliniki wstępu. Tu wtrącił jeszcze porównanie z psami, ale widząc moją wrogą już minę, inteligentnie się wycofał. Zapewnił mnie jeszcze, że on już wszystkim swoim zabronił przychodzić. Muszą zrozumieć, że dla niego higiena to grunt.

    Zresztą wyglądał, jakby już coś złapał. Gardło obwiązał grubym szalem, nerwowo pokasływał. Oczy też miał niewyraźne, jakby dzikie. Trochę się nawet wystraszyłam, gdyż nagle zaczął mnie ni stąd, ni zowąd poszturchiwać. Zachęcał przy tym, a raczej wręcz się domagał, abym mu kuksańce oddawała. Działo się to na oczach wszystkich, było mi głupio. Zupełnie jednak nie wiedziałam, jak zareagować i o co mu znowu chodzi. A pomysł kolegi był prosty. Wykombinował, że jeśli uda nam się odegrać na oczach wszystkich "prawdziwą" bójkę, to najpewniej za karę wyrzucą nas z kliniki oboje. Szkoda więc, tu mnie zganił, że nie wczułam się w rolę. Powtarzam przecież bez końca, jak bardzo chciałabym stąd wyjść. Kto jest zatem bardziej konsekwentny i logiczny, czy nie on?

    Dobrze byłoby mieć w takich warunkach sprawdzonego, uczynnego kolegę. Niestety jednak nie mogę powiedzieć o Alainie, że jest aż tak sprawdzony, jako że dzisiejszej nocy zaskoczył mnie zupełnie i co tu dużo mówić, wytrącił z równowagi.

    Budzę się rano i patrzę, coś jest nie tak. Mój przenośny telewizorek zniknął. To ci dopiero konsternacja. Natychmiast przychodzą mi na myśl udzielane przez personel przestrogi, jak to trzeba uważać, wszelkie wartościowe rzeczy zabezpieczać, gdyż zdarzają się w klinice kradzieże.

    Nie bardzo wiem, co zrobić, komu to zniknięcie sprzętu zgłosić. Aż tu nagle spostrzegam, na stole kartka. Odwrotna strona mojej pisaniny cała zasmarowana. Nic tylko list i to do mnie. Czytam. Jest tak oryginalny i komunikatywny, że go po prostu zacytuję:

    Skrót słowa - telewizor, za nim koślawy wektor w prawo, dalej imię mojego kolegi; po kropce strzałka w odwrotnym kierunku, słowo - demain, czyli jutro; znak równania i obok trzy ukośnie położone papierosy.

    Wyglądało to mniej więcej tak:

    TV ---> Alain. <---Demain = * * *

    Takiego listu jeszcze w życiu nie dostałam. Wszystko więc jest już jasne. Żadna brzydka kradzież, tylko drobny samoobsługowy serwis. Zwyczajnie, jak to wśród przyjaciół. Sprawa się wyjaśniła, a mnie nie jest nic lepiej. Czuję się strasznie głupio.

    Jak to możliwe? Kolega wszedł do pokoju, musiał zapalić światło, odsunąć ciężki, stojący między łóżkiem a ścianą, fotel, trochę pomanipulować, aby sprzęt odłączyć, a ja? Trwało to zapewne dobrą chwilę, być może był nawet niewielki hałas, a ja niczego nie słyszałam, nie czułam. Spałam sobie w najlepsze zupełnie tej wizyty nieświadoma.

    Widać, naszprycowana na noc tymi wszystkimi świństwami śpię tak głęboko, że pozostaję całkowicie nieprzytomna, nieczuła na nic. W takim więc przypadku jak ten, zupełnie też bezbronna.

    Do licha, wcale mi się to nie podoba. Dobrze, że był to chłopak mający tylko głupi, ale niegroźny zamiar, który też zresztą bez żadnych przeszkód przeprowadził. A gdyby chodziło o coś zupełnie innego? Przecież tu przebywają różni ludzie. Jak nic może trafić się jakiś maniak o zapędach psychopatycznych. Zboczeniec, wampir czy jeszcze gorsza swołocz.

    Niby tchórzem nie jestem, ale na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Świadomość, że w czasie, gdy śpię tak głęboko, że aż nienaturalnie, ktoś może wejść do pokoju i robić, co mu się żywnie podoba, jest mi szczerze niemiła, napawa mnie lękiem.

    Z samego rana sprawca wyraźnie ubawiony, ze śmiechem zdał mi sprawozdanie, jak sprawnie i bezproblemowo swój zamysł przeprowadził. Telewizor oczywiście i to z podziękowaniami wrócił do mnie, ale nie o to przecież chodzi.

    Przy porannym obchodzie, trochę jednak zbulwersowana, zrelacjonowałam ten nocny epizod. Lekarze mieli miny mocno niezadowolone. Chyba zrozumieli moje obawy. Sami też zdawali się być pełni obaw, gdyż jak mi wyjaśnili, z moim kolegą dzieje się ostatnio niedobrze i ma mieć od dzisiaj zaaplikowane nowe, o wiele silniejsze leczenie. Mogę spać bardzo głęboko i jak najzupełniej spokojnie, bo Alain po końskiej dawce środków, jaką wieczorem dostanie, nie będzie miał więcej ni pomysłu ni formy na jakiekolwiek nocne spacery. Uwzględniając jednak pewien czas potrzebny, aby niesfornego pacjenta załatwić na dobre, jeszcze dzisiejszej nocy zostanę przez pielęgniarkę zamknięta od zewnątrz na klucz.

    Było mi przykro ze względu na mojego kolegę. Martwiłam się, że mu się pogorszyło. Nie byłam też z siebie zbyt dumna, że niejako na niego poskarżyłam. Miałam teraz skrupuły, nie chciałam przecież chłopakowi zaszkodzić. Widząc to lekarz, porozmawiał ze mną chwilę o bardzo słabej prognozie w przypadku zaawansowanej narkomanii i wielce szkodliwych, a często definitywnych wypaczeniach, które ta choroba powoduje. Natomiast odnośnie mnie samej, z przekonaniem dorzucił, że dobrze zrobiłam sygnalizując całą sprawę. W obecnym stadium choroby, właśnie taki niczym niezaburzony, głęboki sen, szczególnie po wszystkich hecach, które im pod tym względem dotąd wyczyniałam, jest niezbędnym warunkiem mojego powrotu do zdrowia. Nie powinnam więc sobie robić wyrzutów, a jedynie cieszyć się i korzystać, że leczenie wreszcie zadziałało. I spać, jak niemowlę spać.

* * * * *

    Tak więc wizyty Alaina urwały się jak nożem uciął. Nie mam pojęcia, czego mu tutejsi znachorzy zadali. Musi to być nie byle co. Obawiam się nawet, że skorygowane przez nich leczenie jest do tego stopnia skuteczne, że nawet konia zbiłoby z nóg. W każdym razie chłopak w ogóle zniknął z horyzontu. Nie pokazuje się nawet przy rozdawaniu lekarstw, a to już najlepszy dowód, że jest z nim naprawdę bardzo źle.

    Dobrze, że chociaż "Dziadek" zajrzy do mnie od czasu do czasu. Lubię tego staruszka i cieszą mnie jego wizyty.

    Za każdym razem, kiedy "Dziadek" za dużo szwenda się po korytarzach i wszystkim przeszkadza albo wychodzi na prowadzące w dół schody, mówią mu, aby poszedł do swojej narzeczonej, która na niego czeka. I to chodzi o mnie. Wtedy on niezmiennie na taką propozycję odpowiada zdziwionym pytaniem - ah bon? Czyli trochę mimo wszystko się dziwi, że ma jeszcze jakąś narzeczoną, ale jednak przyłazi.

    Dzisiaj siedział ponad godzinę. Z widocznym upodobaniem słuchał puszczanej z magnetofonu muzyki i chociaż nie wywijał hołubców jak kolega Alain, też zapamiętale rytmicznie podrygiwał. Potem postanowił sobie porysować czy może popisać, gdyż z bardzo poważną miną sięgnął po leżącą na stole kartkę i długopis. W ogóle stara się robić wrażenie, że wszystko rozumie i potrafi. Cóż kiedy kartkę miął bezsensownie, usiłując ją rozdzielić, jakby była sklejona, a długopis rozkręcił na części, wtykając tę najdłuższą do ust z zadowoleniem zgłodniałego tytoniu palacza. Uśmiecha się przy tym, robi dziwne miny.

    Wygląda na to, że "Dziadek" czuje się u mnie zdecydowanie dobrze i wyraźnie stara się, aby i mnie swoim towarzystwem rozbawić. I nawet mu się to udaje. Może jednak szczęśliwie, że przyjechali z kolacją, gdyż ta wizyta mogłaby się przeciągnąć w nieskończoność. Nie wypominając już nawet, że "gość", zresztą zupełnie niewinnie, wziął się i zsikał w mój reprezentacyjny fotel.

    Ale ogólnie "Dziadek" jest posłuszny jak niemowlę. Przyjdzie, posiedzi. Jak trzeba, to sobie pójdzie. Gorzej było z "Panią Smutną".

    "Pani Smutna" ciągle zagląda do czyichś pokoi. Zdaje się ma trudności ze znalezieniem własnego. Tym swoim chodem zataczającego się strusia, z miną niesłusznie zbesztanego dziecka kręci się, a raczej słania bezustannie po korytarzach. Zaczepia wszystkich napotkanych celem przedłożenia jakiejś sobie tylko wiadomej skargi lub prośby. Jest to męczące i bardzo przykre, bo błagający ton "Pani Smutnej" staje się natarczywy, a zupełnie nie wiadomo, o co jej chodzi i jak można by jej ulżyć, pomóc.

    Wczoraj byłam przypadkowym świadkiem, jak pielęgniarkę wreszcie na "Panią Smutną" poniosło. Kiedy któryś raz z rzędu przyszła ze swoim skamłaniem do gabinetu, została zbesztana i wyrzucona za drzwi z kategorycznym poleceniem zamknięcia się we własnym pokoju. Ale "Pani Smutnej" widać znów się pomyliło, bo zapukała do mnie.

    I wszystko byłoby może i dobrze, gdyby nie ta zbytnio sentymentalna piosenka nadawana właśnie przez radio. Usłyszawszy ją "Pani Smutna" bardzo się wczuła. Z uczuciem ulgi zapadła się wygodnie w fotel, by oddać się szczeremu, bezmiernemu rozczuleniu. Płakała głośno i bardzo rozpaczliwie. Jej wygląd rozdzierał serce. Jednocześnie sprawiała wrażenie osoby, która nareszcie dostała to, czego tak długo pragnęła. Zawodząc wniebogłosy, przybierała miny przymilne i adresowała do mnie wyraźnie dziękczynne gesty. Próbowała się nawet uśmiechać, choć też bardzo smutno.

    Traciłam kontrolę nad sytuacją. W żaden sposób nie udawało mi się "Pani Smutnej" uspokoić. Wprost przeciwnie, wskutek moich perswazji jeszcze bardziej się w tej eksplozji rozpaczy zapamiętywała. Ja już nie na żarty przerażona, zupełnie nie wiedziałam, jak mogłabym jej pomóc. Bałam się też, że może coś ją boli, wyglądała na osobę straszliwie cierpiącą. Jednak z jej zaszlochanego bełkotu nie byłam w stanie wyłowić żadnej rozsądnej skargi, a tym samym zrozumieć krzywdy, jaka ją zapewne spotkała. Rozpaczała, była bezgranicznie nieszczęśliwa i tyle. Spektakl się przedłużał, chciałam się już tylko jak najprędzej nieszczęsnej "Pani Smutnej" egoistycznie pozbyć.

    I tu trafiłam na trudność nie lada. Mój nieproszony gość za nic na świecie nie chciał skrócić swojej wizyty. Wszelkie próby wyprowadzenia jej z pokoju napotykały na gwałtowny sprzeciw, prowokowały istny szał. Widać "Pani Smutna", nie była na tyle stuknięta, na ile ją brałam, bo reagowała adekwatnie z konsekwencją człowieka walczącego o swoje. A postanowiła widać walczyć do upadłego, wobec czego z góry byłam na pozycji straconej. Szarpała się ze mną, zapierała nogami, uszczypnęła mnie nawet dość boleśnie w ramię. Wystraszyłam się, co tu dużo mówić. Wezwałam na pomoc pielęgniarkę.

    Co znaczy jednak autorytet. Pojawienie się osoby kompetentnej uspokoiło zbuntowaną "Panią Smutną" w jednej chwili. Natychmiast zapomniała, że tak bardzo chciała u mnie zostać i posłusznie, bez najmniejszych oporów dała się pielęgniarce wyprowadzić. Tylko minę miała nadal wielce boleściwą, jak zwykle bardzo smutną. Poskarżyła się też jeszcze żałośnie, aczkolwiek cichutko, że się boi i że nie może być sama.

    Chociaż z uczuciem niekłamanej ulgi, odprowadzałam do drzwi "Panią Smutną", rozumiałam ją i szczerze jej współczułam. Dobrze wiedziałam, o czym mówi.

* * * * *

    I przyszły dzisiaj do mnie dzieciaki.

    Serce mi mało nie wyskoczyło na ich widok. Szarpnęła mną wzbierająca od tak dawna tęsknota, a jednocześnie niepokój i żałość. Takie wydawały mi się zaniedbane, brudne nawet. Ale także wydoroślałe.

    Mała Dorotka to teraz wielka mądralińska. Od razu widać, że wodzi ojca za nos. W stosunku do starszego brata wydaje się być po kobiecemu wyrozumiała i opiekuńcza. Jest w tej roli zabawna i jednocześnie rozczulająca.

    Michałek też jakby zrogowaciał, zhardział. Taki zrobił się pewny siebie, swoich racji. To dobrze, zawsze był za delikatny, za bardzo wrażliwy. Widzę, że nabiera męskości.

    Dzieciaki zachowują się bardzo uważająco i grzecznie. Są najwyraźniej zaintrygowane miejscem, w którym się znalazły. Z zaciekawieniem małych kociaków zwiedzają mój apartament- izolatkę. Wszystko im się podoba i zgodnie stwierdzają, że taki szpital jest super.

    Michał, a ma to pewnie po mnie, jest wielce ciekawy tutejszego życia, a przede wszystkim innych chorych. Nalega, aby mu opisywać, opowiadać. Robię, co mogę, jednak to bardzo trudno zobrazować kliniczną rzeczywistość w kilku zdaniach.

    Mój synek nie zraża się wcale moimi jąkanymi, wyrywkowymi opisami. Zaskakuje mnie nawet, kiedy wskazuje na moje zapisane kartki, twierdząc, że to jest właśnie najlepsze rozwiązanie. Z całą powagą jeszcze mnie zapewnia, że książka, którą o tej klinice właśnie piszę, będzie rozchwytywanym bestsellerem, takie tu wszystko jest dziwne, aż fascynujące.

    Słucham mego synka i się uśmiecham. Tylko dziecko może być wobec matki, matki nawet chorej czy nieudolnej tak bardzo ufne w jej możliwości i tak optymistyczne. Jestem mu wdzięczna. Nawet nie wie, że nieświadomie trafił w niezmiernie czuły punkt. Taka wiara we mnie okazywana przez innych jest mi bardzo potrzebna. To podnosi na duchu. I to zobowiązuje.

    Pragnę się nacieszyć obecnością dzieciaków. Lekarze wyraźnie zapowiedzieli, że ta pierwsza wizyta jest trochę na próbę. Nie chcieli się wypowiadać, co do częstotliwości i terminu następnych. Nie wiem, kiedy znów będę mogła je zobaczyć. Niczego nie mogę im obiecać. Odsuwam jednak teraz od siebie te niepokoje. Nie chciałabym, aby cokolwiek zaburzyło radość, że wreszcie jesteśmy znów razem.

    Staram się, aby rozmowa z dziećmi była swobodna, lekka w tonie. Rozpytuję je, jak sobie radzą, jak żyją. Przekomarzam się z nimi, dowcipkuję. Chociaż najchętniej przytuliłabym je do siebie, aby już nigdy ich ze swoich objęć nie wypuścić. Wiem jednak, że mi tego nie wolno, żadnych uczuciowych demonstracji. Nie mogę sobie wobec nich pozwolić na rozczulenie, na słabość. Wskutek mojej choroby doświadczyły tego aż nazbyt.

    Słucham więc tylko jak opowiadają jedno przez drugie o szkole, o stołówce, przyjemnych wieczorach spędzonych u państwa Legrandów. Z ulgą przyjmuję do wiadomości, że na kolacjach przygotowywanych przez tatę jajecznica nie jest nawet tak często. Za to, tu czuję się uprzedzona, w domu ogromny bałagan, w ogóle nie wiadomo, gdzie co jest. Nic to. Najważniejsze, że są uśmiechnięte, zdrowe.

    Takie kochane i ładne są te moje dzieci. Spierają się właśnie ze sobą zawzięcie. Obserwuję je z dumą i jednocześnie ze ściśniętym sercem. Nic na to nie poradzę, dławi mnie od wewnątrz tak znane mi poczucie winy i nieopisany żal.

    Bolesna myśl kołacze się bezradnie, a jednak napiera. Jak mogłam tak o swych dzieciach zapomnieć, nie wziąć pod uwagę niechybnych, a jakże fatalnych następstw? Mając je obok siebie, nie miałam prawa do takiego zapamiętania się w rozpaczy. One w tym uczestniczyły. I było to niesprawiedliwe, okrutne. Pozostawały przecież bezbronne wobec chorej matki i na pewno przeżyły poważny psychiczny szok. A gdyby doszło, bo mogło, do katastrofy nieodwracalnej i ostatecznej, jaki wtedy byłby ich los?

    Myślę tak sobie i zaczynam rozumieć, o jakiej próbie mówili mądralińscy lekarze. Chodziło im o odczucia, jakie to widzenie się z dziećmi we mnie sprowokuje. Pewne jest, że na ich użytek wymyślę jutro radosną bajkę niczym niezaburzonego powitania, gdyż tę reakcję sprowadzającą się do poczucia winy będzie bezpieczniej głęboko przed nimi skryć.

    I już wychodzą. Niesamowicie szybko minęło to popołudnie.

    Michał jest podekscytowany. Odszukuje "przypadki", o których mu opowiedziałam. Najbardziej chciałby spotkać "Karacistę" i "Narkomana", który dowcipnie wypożyczył sobie telewizor. Domaga się nawet, aby wejść na salę telewizyjną, męczy go widać niezdrowa ciekawość głośno prukających z pardonem lub bez, telewidzów. Już nawet żałuję, że niepotrzebnie mu o tym wszystkim opowiadałam. Mój mąż ciągnie zdecydowanie do wyjścia. Mamy jednak pecha, gdyż rozpoczęło się właśnie niedzielne wydanie spektaklu "Babci Zafajdanej".

    "Babcia" stoi na korytarzu w kusej koszulinie, w pozycji rozkracznej i coś tam po swojemu gaworzy. Kupy są już wszędzie. Widząc wciągającą z furią gumowe rękawiczki pielęgniarkę, cierpnę z uzasadnionych obaw na myśl o popisie przemocy, jaki z kolei ona może na oczach dzieci zademonstrować. Byłoby to dla nich bardziej bulwersujące, niż "nieszczęśliwy wypadek" starszej i chorej kobiety. Chociaż i to jest już zbyt silne. Teraz i ja popycham swą gromadkę do wyjścia.

    Sprawiedliwie jednak muszę tu przyznać, że akcja "sprzątanie" przebiegła wyjątkowo spokojnie i w pełnej harmonii. Przynajmniej na zewnątrz, bo z pokoju, w którym zamknięto sprawczynię zbrodni rozległ się po chwili hurgot przewracanych mebli. To pewnie "Babcia" tak walczyła. Kategoryczne wejście pielęgniarki w jej popisowy niedzielny numer musiało mocno ją zdenerwować.

    Mój mąż ma najwyraźniej dosyć. Jest zdegustowany, przerażony i nawet mu się nie dziwię. Niecierpliwie ciągnie Dorotkę ku wyjściu. Michał się jeszcze zatrzymuje, by z całym przejęciem i z niezbitym przekonaniem mnie zapewnić, że czytelnicy rzucą się niechybnie na moją książkę. On mi to gwarantuje. Tu uzasadnia - każdy chciałby wiedzieć, jak tu naprawdę jest.

* * * * *

    Do dupy taka robota. Znów mi się pogorszyło. I jest to strasznie trudne do przyjęcia, było już przecież tak dobrze. Było i nie ma. Jestem jak chodzący kłębek nerwów. Prawie przed każdą północą biegnę do pielęgniarki po dodatkowy proszek na sen. Nie daję sobie rady. Czuję się rozstrojona, rozbita, a do tego autentycznie na siebie wściekła, że jeszcze raz dałam się sprowokować, że dopuściłam do pogorszenia mego stanu. Tak jakbym mogła coś zrobić, aby temu przeszkodzić.

    A zaczęło się w czwartek od prowokacyjnego, zadufanego w sobie konowała, który miał akurat ranny dyżur.

    Konował jak konował, wielu tu się takich przewija. Nawet nie wyczułam niebezpieczeństwa, a szkoda. Ten był naprawdę szczególny, straszny bufon, a do tego "Audiowizualny".

    Faktycznie, miałam ten przyniesiony z domu sprzęt, na relaksowy użytek, jak już wspominałam, przenośny telewizorek, radio-magnetofon, swoje ulubione kasety. Naprawdę nic więcej. To mikroskopijny rozmiar szafki sprawiał, że wydawało się tego dużo. Nigdy też nie pomyślałam, że może mi to zaszkodzić. A "Audiowizualnemu" od razu podpadł ten kącik.

    Nawet się nie przywitał, prosto wystartował do sprzętu. Kto go tam wiedział, że to tele-techniczny koneser i że wpadnie mu w oko akurat mój telewizorek.

    Lustrował aparat na wszystkie strony, włączał go sobie i wyłączał, kręcił gałkami do upadłego. Aż się już zaczęłam na serio niepokoić, że mi wszystko rozreguluje. Spodobał mu się też chyba wielofunkcyjny rozgałęziacz, bo w swym badawczym oglądzie mało go nie rozebrał na części. Podliczył jeszcze wzrokiem stertę magnetofonowych kaset, po czym do pielęgniarki skomentował zjadliwie - Popatrzcie co za elektrotechnika w tym pokoju. Prawdziwe studio, rzec można. Pacjentka jest dobrze "zainstalowana". Tym lepiej, pobyt tutaj będzie się jej mniej dłużył.

    A to już zabrzmiało jak pogróżka. Aż mnie ścięło, natychmiast nastroszyłam się cała. Właśnie problem dalszego tu pobytu, określenie czasu jego trwania miał stanowić kluczowy punkt dzisiejszego spotkania z dyżurującym lekarzem. Byłam beztroska i optymistyczna. Po przyspieszonej wizycie rodziny i ogólnej poprawie, jaką wszyscy mogli u mnie zaobserwować, liczyłam w duchu, że teraz cała reszta kuracji pójdzie już z górki. Miałam nadzieję najbliższy weekend spędzić za pozwoleniem mądralińskich w domu, a zaraz potem wyrwać się stąd już na dobre.

    Wszystko więc miałam poukładane, jak trzeba - konstruktywnie i optymistycznie. Oni tu na ogół bardzo lubią, jak zdrowiejący pacjent wykazuje zdrową inicjatywę. Na ogół, bo ten mi na takiego tolerancyjnego wcale nie wyglądał. Już widziałam, że mi z nim łatwo nie pójdzie. A wszystko przez to "zainstalowanie się", które jest mu wyraźnie nie w smak.

    To się narobiło. Gdybym wiedziała, że sobie tak zaszkodzę, siedziałabym tu w gołych, głuchych ścianach. Słuchać radia czy oglądać telewizję, to zdecydowanie wolałabym w domu, a tak przyjdzie mi teraz za ten ściągnięty tu dostatek ciężko zapłacić. Oj, niedobrze.

    Już widzę, jak poirytowany pan doktor zasiada sobie wygodnie w fotelu, aby mnie doszczętnie zdruzgotać. A czym mnie może najwredniej ugodzić ten specjalista od sprzętu, taki mściwy za jakiś dobrze technicznie pomyślany rozgałęziacz? Oczywiście niczym innym, jak żelaznym regulaminem i terminami tak odległymi i mętnymi, że już tylko od słuchania robi mi się słabo.

    Opadł bez śladu mój przedwczesny optymizm. Widzę, że mam same słabe punkty w tej partii. Wszystko jest przeciwko mnie. Pan doktor jest nie w sosie i jakby ze mnie niazadowolony, w dodatku jest niezłym bufonem i chyba się domyśla, że tak o nim mówię. Nie mam więc nawet co liczyć, że będzie mnie oszczędzał. Wprost przeciwnie, żeby sobie ulżyć, da mi porządnie w kość.

    Jakbym zgadła. Ustalając w mojej kuracji tylko najbliższy harmonogram, pan doktor posługiwał się dla lepszego zobrazowania palcami i to palcami obu rąk. I tego było mu mało, gdy sadystycznie zaczął wyliczać wszystkie czekające mnie jeszcze w klinice dni. Starał się być przy tym zasadniczy i drobiazgowy, słowo regulamin nie schodziło mu z ust.

    Było więc, a jakże, o mojej cure, która mimo przedwczesnej, tak to określił, wizyty rodziny ciągle mnie jeszcze obowiązuje, gdyż zgodnie z regulaminem kończy się dopiero za dwa dni. Powinnam już wiedzieć, zauważa, że regulaminowa procedura jest jak następuje. I tu właśnie rozcapierzył swe palce, zabierając się do szczegółowego wyszczególniania:

    Tak więc, piętnaście dni absolutnej izolacji, siedem dni przystosowujących do życia poza łóżkiem, jedna lub dwie wizyty rodziny i tu ścisła obserwacja, w dalszym ciągu przy ewidentnych postępach pozwolenie na dwudobowy pobyt w domu, powrót do kliniki celem dalszego leczenia i oczywiście obserwacji, znów prawo do wizyty w trakcie tygodnia, jeszcze następny weekend na zewnątrz potwierdzony zadowalającą kilkudniową obserwacją i dopiero wtedy - trzeba było go widzieć z jaką wredną satysfakcją tu podkreślił - i dopiero wtedy można mówić o wyjściu z kliniki na dobre. A do tego czasu nadejdzie niezawodnie niezbędne prise en charge.

    Powiedział, co wiedział i wielce z siebie zadowolony szykował się już do odwrotu. Widząc jednak, że przytoczone przez niego na końcu sformułowanie coś jak gdyby do mnie nie dociera, zawrócił jeszcze od drzwi półobrotem i nawet nie wydawał się zniecierpliwiony. Jedynie zauważył dość zresztą zgryźliwie, że oprócz sprzętu, którym się tak obstawiłam, przydałby mi się tu niewątpliwie jakiś dobry słownik. Poza tym wydawał się być zadowolony, że może pacjentowi na coś się przydać, wyjaśnić jeszcze jeden drobiażdżek. Rozsiadł się ponownie w fotelu. Widać było po nim, że bardzo wyjaśniać lubi.

    Prise en charge to forma ubezpieczenia, jaką gwarantuje w przypadku leczenia szpitalnego tutejsza ubezpieczalnia, tak zwane Securité Sociale. Sprawa jest prosta i wyłącznie formalna, natomiast załatwiana jest zazwyczaj dość opieszale.

    Normalnie - z ekstazą wymawia to słowo - dwa pełne tygodnie, podczas których pacjent normalnie śpi, więc i tak niczego nie potrzebuje, wystarczają na wymianę odpowiednich oświadczeń.

    W moim przypadku - tu prelegent zaczął się jakby troszkę denerwować - wszystko jest postawione na głowie i nic już nie jest normalne - w czasie leczenia snem nie spałam, ktoś wymyślił, aby przyspieszyć widzenie z rodziną, ktoś inny, równie nieodpowiedzialny robił mi nadzieje wyjścia z kliniki na weekend. W ogóle same bzdury. No więc w związku z tym - ciągnie bez oddechu swój wątek - i oczekiwany papier, który dawno już powinien do kliniki dotrzeć, do tej pory jeszcze nie doszedł.

    A ponieważ dla kliniki - czułam przez skórę, że wykładowca dociera do sedna sprawy - to potwierdzenie mojego ubezpieczenia jest koniecznym, regulaminowym zabezpieczeniem, nawet nie mam co marzyć, abym wcześniej, to znaczy zanim ta sprawa zostanie regulaminowo uporządkowana, wytknęła poza klinikę choćby nos.

    Tu się pan doktor wyraźnie ucieszył. Docenił piorunujące wrażenie, jakie na mnie wywarł jego systematyczny i szczegółowy wykładzik. Już on się starał, aby nie było między nami żadnych niedomówień, nieścisłości. Złapał jeszcze w ferworze leżący na stole długopis, by na boku moich notatek wyrysować mi czarno na białym ustalony przez niego harmonogram. Były tam wszystkie co do jednego wymienione wyżej etapy, które według jego pogróżek, bez najmniejszego już wyjątku, obejmą i mnie. Wyszedł mu bardzo zgrabniutki, proceduralny, regulaminowy wykresik.

    Wpatruję się w tę złowróżbną bumagę - mój wyrok i nie znajduję dość sił, aby oprzeć się ogarniającej mnie panice. Podliczam w myśli wszystkie zaplanowane dla mnie periodziki i stwierdzam z przerażeniem, że siedząc tu już trzy tygodnie, w żaden sposób nie wyrwę się stąd przed miesiącem.

    - O hola, hola panie doktorku! Chyba zapędził się jednak pan za daleko. Strachy na Lachy. Regulamin do szuflady. Ja już i tak zdobyłam zgodę na sobotnie wyjście - równie jak on, zjadliwie podkreślam - w rozmowie z doktorem "Patronem".

    Ale mu dopiekłam i wiedziałam, co robię. Już go wyczułam i znalazłam jego wrażliwy punkt. Na oko widać, że ślepa zazdrość żre tego typa od podszewki, zaburzając jego regulaminowe tenue.

    A jeszcze pod moim adresem, bezczelny, robił złośliwe przytyki do słabego charakteru, który niby mam. Niech martwi się lepiej o siebie, bo na wózku zawistnej chęci posiadania i z silnym kompleksem władzy, nawet w klinice psychiatrycznej za daleko nie zajedzie. Już nawet ja rozgryzłam, czym go można trafić i strzał był celny. Tym razem została boleśnie dźgnięta jego ambicja zawodowa.

    Na wzmiankę o "Patronie" rzucił się wściekle, a cała zbuntowana bezsilność wobec narzuconego autorytetu wyłaziła z niego każdym porem. Urażony do żywego podniósł się godnie z fotela i oświadczając, że w takim razie nie będzie więcej marnował dla mnie czasu, wyleciał z pokoju jak z procy.

* * * * *

    Wprawdzie "Audiowizualny" poszedł jak zmyty, ale ja nic pewniej się przez to nie czuję. Przecież sama wiem najlepiej, że z tą zgodą na moje wyjście w weekend to był po prostu mały bluff.

    To prawda, że rozmawiałam na ten temat z "Patronem Synem", bo jest jeszcze jego ojciec - "Patron Starszy", ale była to raczej pogawędka luźna i niezobowiązująca. Rysująca się możliwość, nic więcej. Chociaż z drugiej strony, przy bardzo dobrych chęciach, których mam przecież bez miary, można by jednak potraktować jego wypowiedzi jako, może tylko trochę przeze mnie wymuszoną, ale mimo wszystko, obietnicę, a już na pewno jako potencjalną aprobatę.

    Dobrze wiem, że wszystko zależy od "Patrona Syna" szczególnie, że wydaje się on być moim lekarzem prowadzącym. Wyrażam się z konieczności w trybie przypuszczającym, bo zakres odpowiedzialności i kompetencji tutejszego personelu pozostaje, ku zdezorientowaniu pacjenta, skrzętnie przed nim skrywany.

    W każdym razie ze wszystkich lekarzy to właśnie "Patron Syn" interesuje się moją osobą najbardziej. Może z racji tego, że on był tym "Świętym Piotrem", który mnie do kliniki przyjmował. Bywa u mnie dość często, niekiedy także poza rutynowymi obchodami.

    Lubię "Patrona Syna" i stosowaną przez niego formę psychoterapii. On nie ględzi, nie wykłada poglądowych pogadanek, lecz dopinguje mnie do żywych dyskusji, w których czuję się traktowana jak równoprawny partner. Chyba nie muszę dodawać, że ma to dla mnie znaczenie kapitalne.

    Mobilizuje mnie zarówno do intelektualnego, jak i emocjalnego wysiłku, stawiając przede mną problemy czy psychoterapeutyczne wymagania. Oczekuje ode mnie głębokich przemyśleń, dokonywania analizy odczuć i postaw uwieńczonej samodzielną konkluzją, konstruktywnym wnioskiem na przyszłość.

    Według mnie jest świetnym psychiatrą i doskonałym psychologiem. Wobec niego nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przejrzał mnie na wylot, że zna najskrytsze zakamarki mojej duszy. Nawet więcej, rozumie pewne aspekty mojej osobowości, których ja sama nie potrafię zrozumieć.

    Przybiera wobec mnie rolę przewodnika, który lepiej orientując się w trudnym terenie, wskazuje zagrożenia, przeszkody, które należy ominąć, aby stanąć na prostej drodze. Często mnie wręcz zaskakuje swoją wiedzą i trafną intuicją. Wprost czuję, jak mnie umiejętnie i pewnie przez te moje manowce przeprowadza.

    Rozmowy z nim są w mym procesie poszukiwania samej siebie bardzo pomocne, często wręcz odkrywcze. Jest to z jego strony badanie wnikliwe i dociekliwe. Twierdzi, że dotąd nie da mi spokoju, dopóki nie rozwikłamy wspólnie do końca mojej psyche i nie określimy jednoznacznie motorów mego działania. Uważa także za niezbędne wyjaśnienie realiów mego życia, celem ustawienia ich na właściwej, zdrowej płaszczyźnie. Najważniejsze jednak jest według niego, abym ja sama zrozumiała kwintesencję i autentyczne wyznaczniki własnego ego, abym je przyjęła i wreszcie zaakceptowała. Dopiero wtedy da mi spokój, gdyż tylko wtedy będzie o mnie spokojny.

    Nie da się ukryć, mądry chłop. Mam kupę szczęścia, że trafiłam właśnie na niego. Obserwując tu tę całą plejadę mądralińskich, z całą chełpliwością mogę uznać, że trafiło się ślepej kurze ziarno. Nazwałam go sobie "Doktor Filozof", z całym respektem i sympatią. Myślę, że to określenie mówi więcej niż "Patron Syn". Synem i patronem tylko zaledwie się jest, a żeby być filozofem trzeba sobie na to zapracować lub się nim po prostu urodzić.

    Tak więc "Doktor Filozof" jest na ogół ze mnie, a raczej z postępów, jakie robię bardzo zadowolony. Stwierdzając z każdym dniem wyraźniejsze przejawy powrotu do zdrowia i ustępowanie depresji, aż kraśnieje z życzliwej uciechy pełen przy tym uzasadnionej, profesjonalnej satysfakcji.

    I to jest dla "Doktora Filozofa" punkt wyjścia w prognozie. W przeciwieństwie do innych, którzy swój dotkliwy brak kompetencji maskująco łatają ubzduranym regulaminem, on wyłącznie od stanu pacjenta, od stwierdzonej poprawy uzależnia dalszy przebieg leczenia, przewidującego między innymi wyjście poza klinikę na sobotnio-niedzielne dwa dni.

    Jeszcze wczoraj w rozmowie uznał, że właściwie jestem już gotowa, aby mnie poddać korygującej próbie, jakim jest takie wyjście. Zostało ono pomyślane jako zaplanowana wstępna konfrontacja z dotychczasowym życiem. Nie było też mowy o jakichkolwiek papierkowych problemach, administracyjnych obstrukcjach. Mogę więc najspokojniej traktować, że mi ten weekend w domu obiecał. Dobra nasza.

    I faktycznie wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że "Doktor Filozof" ulotnił się jak kamfora, zniknął od wczoraj z placu boju. Od naszej budującej i napawającej mnie nadzieją rozmowy nie pokazał się ani razu. A dzisiaj jest już czwartek.

* * * * *

    Straszny bałagan w tej klinice. Kooperacja szwankuje. Dziw, że to w ogóle jeszcze jakoś działa. Trudno się połapać, kto tu decyduje, rządzi. Chcę wierzyć, że mimo wszystko trzymają to w garści "moi patroni". Jak by nie było, są najsympatyczniejsi. Szkoda tylko, że "Patron Starszy" to prawdziwa figura i widuje się go bardzo rzadko.

    A ci wszyscy inni przyłażą, mantykują. Dziwują się nad pacjentem jak nad egzotycznym małpiszonem w klatce. Jeśli jest poprawa, to sobie jej gratulują. A jakże. Jeśli natomiast pogorszenie, to huzia na opornego delikwenta. Jednak generalnie wszelki progres jak regres mają w nosie. Zazwyczaj zadawalają się wyszukiwaniem problemów i trudnośći. Bo żeby coś postanowić, zdecydować, to nie.

    Autorytet drugiego lekarza, nie mówiąc już o zawodowej solidarności jest tu za psi pazur. Kolejny odwołuje, co zarządził poprzedni, jeden zaprzecza drugiemu, pozwalając sobie przy tym najczęściej na złośliwą wobec kolegi szpilę. Do tego jeszcze przerost kompetencji ze strony pielęgniarek i mamy bezhołowie, aż miło. Mały przykład, aby nie być gołosłowną.

    Jeszcze w zeszłym tygodniu, na jednym z obchodów lekarz, który zawitał, był nastawiony zdecydowanie przyjacielsko i optymistycznie. Taki miał kaprys, a może zjadł wyjątkowo dobre śniadanie.

    W każdym razie poinformował mnie ćwierkająco, a raczej pocieszył, że moje pozostawanie w cure jest już tylko na zasadzie pro forma. Podlegam mu jeszcze, można powiedzieć, teoretycznie ze względu na kontynuowane zabiegi. Rozsądnie uzasadnił, że nie ma potrzeby utrzymywanie reżimu przy tak dobrym stanie psychicznym, jaki wykazuję. Rozmowie tej asystowała jak zwykle pielęgniarka.

    Do niej też zwróciłam się zaraz po obchodzie z prośbą o klucz do otwarcia żaluzji i okna celem przewietrzenia zatęchłego w czasie cure pokoju. Był to najmniejszy drobiazg, który jako pierwszy pragnęłam zmienić. Zaraz potem miałam zamiar wskoczyć w normalne ciuchy, wyjść na spacer i w ogóle nareszcie robić wszystko to, czego dotąd nie było mi wolno. Mile brzmiał mi jeszcze w uszach zapowiedziany przez lekarza pierwszy krok ku wolności.

    I co? A guzik. Poza tym jaki brak respektu wobec ćwierkającego czy nie, ale zawsze lekarza. Ta głupia prukwa klucza mi nie dała, podkreślając z dziką satysfakcją, że teoretycznie czy nie teoretycznie jeszcze przez dwa dni pozostaje w cure. A jak wygląda cure, to już ona sama, najlepiej zresztą wie.

    Nie będę się z głupią babą biła, a jeszcze do tego z nieszczęśliwą, bo głuchą. Chyba, żeby była normalnie słysząca, a tylko niesamowicie złośliwa. Tak czy inaczej, okno pozostało zamknięte, a ja przekiblowałam w smrodzie brakujące dwa dni.

    I co tu mówić o autorytecie, konsekwencji, bo już broń Boże, ludzkiej życzliwości. Natomiast odwoływać się, użerać? Trzeba mieć na to kupę sił. Mogłam, co najwyżej przy następnym obchodzie, a więc nie wcześniej jak nazajutrz prostować to niby nieporozumienie, tyle że już z zupełnie innym lekarzem.

    I tak się koło zamyka. Koło kwadratowe. A opowiadam o tym tylko dlatego, aby pokazać jak to tu działa. Zresztą już jutro podobny numer się powtórzy. Tym razem przełknęłam jeszcze tę pigułkę. Niech tam. I tak wiedziałam, że jestem na wylocie.

    Ale jutro zareaguję, zawalczę, nie będzie mnie już więcej na taką cierpliwość stać.

* * * * *

    No nie, do diabła. To jest celowa robota. Oni wszyscy tutaj chcą mnie doprowadzić do ostateczności jak nic. Jest już sobota po południu, a ja dalej nie mam papierka-przepustki, formalnego pozwolenia na wyjście.

    Ten mój poplecznik "Doktor Filozof" był wprawdzie rano na obchodzie, lecz mimo, że się bardzo starałam, nie udało mi się przycisnąć go do muru, aby wydębić ten sakramencki podpis. Kręcił się i wiercił, zawijał ogonem. Widać, że udzielenie zgody było mu nie w smak, jednocześnie nie chciał mnie chyba zrazić zdecydowaną odmową.

    I tu jest źródło tej całej kołomyi, która miała niebawem się zacząć, właśnie ten brak zobowiązującej decyzji, niechęć do stanowczego rozstrzygnięcia. Bo jak wiemy, pan doktor jest z natury bardzo sympatyczny, życzliwy i wszystkim chciałby iść na rękę, ale nie może, bo będąc jednocześnie patronem, musi mieć na oku interes kliniki, a te dwa aspekty ze sobą nie grają. I dylemat gotowy. A co za tym idzie? Ambiwalentne rozwiązanie: "Doktor Filozof" nie powiedział wprawdzie nie, ale i "Patron Syn" nie powiedział tak.

    "Patron Syn" wylazł z niego jako pierwszy. Tu szczerze ubolewał nad administracyjną opieszałością. Nie zostało załatwione jak dotąd ubezpieczenie obejmujące moją osobę poza kliniką. Kto zatem byłby finansowo odpowiedzialny, na wypadek gdyby coś się stało? Sprawa jest tym bardziej przykra, że sekretariat otrzymał telefoniczne potwierdzenie i wiadomo, że niezbędny dokument jest już w drodze. W dzisiejszym courrier jednak go jeszcze nie było, a i w niedzielę poczta nie pracuje.

    Przykra była dla "Doktora Filozofa" już sama myśl, że mógłby się komuś wydać jedynie ścisłym biurokratą. Aby więc tego uniknąć, dorzucił do swego mętnego wywodu trochę i medycznych racji.

    I tu się dowiedziałam, że mimo generalnej poprawy obserwuje w moim nastawieniu pewną cechę, drobny niuans, który go niepokoi. Jest to jak gdyby jakaś blokada, wewnętrzny zatwardziały opór. Poza tym stwierdził jeszcze, wciąż pełen obaw, że traktuję przy tym niemal całe otoczenie jak potencjalnych przeciwników, a w stanach słabości wręcz wrogów. Zatrzaskuję się w sobie jak w skorupie, pełna jednocześnie niewyładowanych agresji. Opieram się wszelkim przeciwnościom ostro i bezwzględnie, ale samotnie. Jestem jak ten wbijany w cegłę niezbyt solidny, już nadpęknięty klin.

    I proszę, jak zgrabnie wybrnął. Znów stanął na wysokości zadania. Muszę jednak przyznać, że ze swoimi spostrzeżeniami trafił bez pudła. Faktycznie, jestem trochę jak ten przytoczony klin, a jeszcze bardziej jak zardzewiały zacięty scyzoryk. Pożytku z niego nie ma, bo się zaciął i nie da się otworzyć, a tłukąc się bezsilnie w zamkniętej pochewce, sam siebie kaleczy, dotkliwie rani.

    Wszystko się zgadza, tylko co dalej? Filozoficznymi roztrząsaniami do domu nie zajadę. Za to przejęty supłami psychicznymi pacjentki pan doktor, zadał jej na weekend materiał do przemyślenia. Rzucił jeszcze na koniec enigmatyczne - zobaczymy, co się da zrobić - i jak się miało wkrótce okazać, zniknął z kliniki, najspokojniej wybył. Dyżur na długi sobotni wieczór przejmował "Patron Starszy". I dobrze, zawsze to rodzina.

    Siedzę ja tak sobie i kalkuluję. Przez ten brak konsekwencji, bałagan w opiniach i ja mam w głowie niezły zamęt. Raz można, raz nie można, trochę za, trochę przeciw, różne takie - wicie, rozumicie. A do cholery z tym! Nie ze mną będą grali w ciuciubabkę. Za stara jestem na to i zdenerwowana.

    Jednak tylko spokój może mnie jeszcze uratować. Spokojnie więc zrekapitulujmy. O sprawy administracyjne niech się martwi administracja. Jestem w klinice pacjentem i decydować co do mnie może tylko lekarz. Nie było medycznych przeciwwskazań, abym na półtorej doby opuściła klinikę. Chcieli poprawy, to mi się poprawiło. Teraz najważniejsze, aby ta cała poprawa nie wzięła w łeb.

    I tu postanawiam, że wychodzę.

    Wprawdzie słuszna decyzja to połowa sukcesu, pozostaje jednak pytanie, jak podjęty zamiar przeprowadzić, jak się do niego zabrać. Jest późna godzina sobotniego popołudnia, a ja dalej kręcę się jak w matni.

    Pielęgniarka nie chce nawet ze mną gadać, bo i po co, kiedy nie otrzymała od lekarza żadnych dotyczących mego wyjścia dyrektyw. Pragnąc się mnie pozbyć, odsyła mnie z reklamacjami do "Doktora Filozofa", o którym jeszcze nie wiadomo, że już go w klinice nie ma.

    Jest pomysł, punkt zaczepienia. Staję w progu sekretariatu "mojego doktorka" i z przepraszającą miną za przeszkadzanie w wykonywanych obowiązkach upraszam sekretarkę o kilkuminutową u patrona audiencję. Niestety, musiałam faktycznie przeszkodzić, bo przeciążona sekretarka tylko na maleńki moment oderwała się od swych pilnych obowiązków, aby z furią zatrzasnąć przed samym moim nosem obite skórą, nieprzeniknione drzwi.

    Kto by się zaraz zrażał pierwszym małym niepowodzeniem? Dosłownie naprzeciwko jest drugi sekretariat, administracyjny. Ten sam, który do tej pory nie załatwił mojej prise en charge.

    Nie szkodzi. Zapominam urazę. Staję przed dwiema miłymi urzędniczkami jak uosobienie nieszczęścia błagającego o wsparcie. Grzecznie referuję mój skomplikowany przypadek, przypochlebnie podkreślając, że załatwienie wszelkich formalności leży wyłącznie w ich gestii.

    A one nic. Nie wzięły się na lep słodkich słówek ani na moje słodkie oczy, które przewracałam celem większego przypodobania się dosłownie do góry nogami. Też się oderwały od obowiązków, ale tylko po to, aby mnie zbesztać jak dobry Pan Bóg diabła.

    I tu się dowiedziałam, że mojej sprawy mają już po dziurki w nosie. Od samego rana w ich urzędzie w związku ze mną jest tylko zamieszanie i bałagan, bo przychodzą do nich po wyjaśnienia lekarze, mój mąż telefonował już trzykrotnie, a raz urzędniczka z ubezpieczalni. Dla nich, to ja mogę wyjść sobie kiedy chcę i podlewać kwiatki.

    Dla nieosłuchanych z pięknym językiem francuskim, gwoli ścisłości dodam, że tak brzmi dokładnie przetłumaczone popularne zresztą wyrażenie, które z pozoru tylko wygląda tak miło, a po naszemu jest to po prostu - spieprzaj, idź do diabła. O diable zresztą też coś tam było. Nie jestem jeszcze w końcu głucha. A propos  francuskich sformułowań, już na samym końcu powiedziały, że robię im sraczkę. Jak to jednak każdy język ma swoje unikalne uroki.

    Może jeszcze bym jakoś przebolała te wynikające zapewne ze zbytniego przepracowania zarzuty. W końcu ma się ten silny charakter. Kiedy jednak rzuciły mi w twarz, że jako osoba niezrównoważona psychicznie po prostu się awanturuję i poradziły mi jeszcze spieszny powrót na oddział, gdzie pielęgniarka będzie już wiedziała, jak mi pomóc, bo mnie jest potrzebna pomoc farmakologiczna i to doraźna, już nie wytrzymałam. Wyszło, że z tym awanturowaniem mają słuszną rację.

    Od razu się przyznam, że nie dobierałam wyrazów. Jakoś same w naturalny sposób wylewały się z moich ust, chociaż zawsze myślałam, że francuskich brzydkich wyrażeń nie znam. Ale jak to się mówi, potrzeba matką głupich. Sypałam teraz nimi jak z rękawa. Zrównoważenie, cierpliwość, uszy po sobie - zgoda, ale pod warunkiem, że do czasu. Ubodły mnie, uraziły, niegrzecznie traktując jak "psychiczną". Przebrała się miara tolerancji. Jak na zawołanie zadziałał zatrzaśnięty gdzieś w mojej psyche zardzewiały scyzoryk.

    Poinformowałam więc dobitnie panie urzędniczki, gdzie ja mam ich stracony czas. Skarciłam za opieszałość w załatwianiu podstawowych spraw klienta, który za pobyt w klinice, a więc i za ich fuszerkę słono przecież płaci. Oświadczyłam, że o ich uprzejmości i prostackich przytykach porozmawiam przy najbliższej okazji z patronem. I nie było to powiedziane ot tak sobie, ja wiedziałam, że to naprawdę zrobię.

    Panie zastygły w osłupieniu. Nieładnie pootwierały swe wymalowane buzie. Nie spotkały widocznie dotąd wariata, który potrafiłby tak się odciąć i tak zaciekle walczył o swoje.

* * * * *

    Tyle zszarpanych nerwów i na nic. Dalej siedzę w klatce. Nie posunęłam sprawy nawet na krok. Do tego jeszcze mój małżonek, który również zwiedziony obietnicą "Doktora Filozofa" właśnie po mnie przyszedł, wcale mi nie pomaga. Sprawia, że mało nie wyjdę ze skóry.

    Mówi coś do mnie o biurokracji, o złośliwym pechu i chyba o konieczności pogodzenia się z siłą wyższą. Potem jeszcze spokojnie dodaje, pewnie żeby mnie pocieszyć, że nie mam się co dalej upierać, bo ta cała batalia o wyjście trwa już od kilku godzin, czas ucieka i z tego weekendu pozostaje w sumie niewiele. Jutro przecież przyjdą wszyscy do mnie i jakoś to zleci.

    Z tego co mówił, dotarło do mnie jedynie, że czas mija, a ja jeszcze tu sterczę. Co robić? Uciec, nie ucieknę, bo klinika położona jest faktycznie na wyspie. W bramie siedzi baba i robiąc na drutach tylko patrzy, kto przez nią wychodzi. A wokół za płotem wartko płynąca rzeka. Nawet nie taka szeroka i głęboka ile zarośnięta, mulista. Wybudowały sobie Francuziki drugi Alcatraz i mają, a mnie w nim.

    W pokoju atmosfera ciężka. Zniechęcony i znudzony mój małżonek tylko patrzy, jakby stąd prysnąć i co z tego, że beze mnie. Już kilka razy podnosił się do wyjścia, szukając pretekstu, aby zakończyć tę męczącą wizytę. Nie zwracam na niego uwagi. Jestem jak mająca za chwilę eksplodować bomba.

    Gorycz rozczarowania, poczucie bezsilnej pasji aż mnie rozsadza, roznosi. Podręcznikowy obraz skrajnej desperacji. Wiem, że powinnam wziąć się w garść. Inaczej nie wygram, a ja muszę wygrać. Nerwowo rozrywam paczkę papierosów, już chyba trzecią tego dnia. Jest godzina siedemnasta trzydzieści.

    Jedno co wiem, to że nie mogę ustąpić. Jeśli nie wyjdę dzisiaj, to cała sprawa stanie od nowa na tapecie, tyle że dopiero aż za tydzień. Tak czy inaczej ostateczne mnie stąd wypisanie uzależnią od pomyślnie spędzonego weekendu. Nie ja w końcu wymyśliłam ten bzdurny proceder. Nie mam też najmniejszego pojęcia, co mogą brać pod uwagę, oceniać - o której wrócę, czy skusiłam się na alkohol, a może na przespanie się z mężem?

    Rachunek jest prosty, stawka w grze określona. Jeśli stąd natychmiast nie wyjdę, stracę jeden cały tydzień, skażę się na przedłużenie pobytu tutaj o dodatkowe siedem dni. Nie ma mowy. Kropka. Koniec tej całej szarpaniny w poszukiwaniu rozwiązań. Przystępuję do gry. I z góry wiem, że jestem zdecydowana grać jak najwytrawniejszy szuler i że będzie to partia va banque.

    Podnoszę się gwałtownie z fotela i zostawiając osłupiałego męża, wybiegam z pokoju jak z procy. Staję w drzwiach gabinetu pielęgniarek i nabrawszy powietrza w płuca jednym tchem oświadczam, że zdecydowałam się na bezwarunkowe i natychmiastowe wyjście z kliniki z uczciwym zamiarem powrotu jutro o przewidzianej przepisami godzinie. Potrzebne mi są w związku z tym przewidziane na ten czas lekarstwa.

    Ruletka poszła w ruch. Czekam na reakcję pielęgniarki. Silę się na spokój, wiem jednak, że mogę w tej chwili robić za uosobienie zniecierpliwienia, uporu, wręcz zuchwałości.

    Pielęgniarka uważnie patrzy na mnie, po czym wręcza mi mały świstek z miejscem na wyszczególnienie godzin i podpis. Wyda mi lekarstwa, o ile dyżurujący lekarz przystawi tu swoją parafkę, inaczej nie ma prawa. Natomiast jeśli wyjdę stąd bez lekarstw, poucza mnie jeszcze, o dziwo, bez złości, zaprzepaszczę całą kurację, przerwę leczenie. Nie będę więc miała po co jutro wracać. I jakby była po mojej stronie dodaje - Musi Pani zdobyć ten podpis.

    I ja to wiem, chociaż bardzo niechętna jest mi myśl o stoczeniu kolejnej batalii z lekarzem. Zawsze już jednak coś mam, łapię pazernie od pielęgniarki niewypełniony papier.

    A teraz, żeby już krótko, bo z tych silnych emocji coś za bardzo się znów rozgadałam.

    W sekretariacie lekarza nikogo. Chcąc nie chcąc zwracam się do "zaprzyjaźnionej" urzędniczki z przeciwka. Ta poucza mnie zresztą słusznie, że nie pacjentowi zakłócać spokój lekarza, a jeszcze do tego w kolacyjnej już porze. Jeżeli już jest do niego sprawa, to pielęgniarka powinna najpierw telefonicznie mu ją przedstawić. I lepiej, myślę sobie. Nie ja osobiście nadstawię tu skóry.

    Biegiem do pielęgniarki. Zaraz gorliwie przekażę, co pani mądra urzędniczka dla niej wymyśliła. Już ja tam wiem, jak się wzajemnie lubią. Póki co w poszukiwaniu zaginionej pielęgniarki oblatuję wszystkie oddziały, bo jak na złość, celem poplotkowania sobie z koleżanką akurat bardzo zmyślnie się schowała.

    Raz znaleziona na panią mądrą z urzędu pomstuje, pod moim adresem ani słowa. Z uczuciem ulgi obserwuję, że sięga po aparat, by wykręcić numer do gabinetu lekarza.

    Słyszę jak mu tłumaczy - jest u mnie pani taka a taka, która postanowiła wyjść na weekend tak czy inaczej. Potem zapewne pytanie z drugiej strony, bo po chwili dodaje - Tak, bezwzględnie. Twierdzi, że jutro wróci. Czy mam jej wydać lekarstwa? - Pytanie zawisnęło w membranie aparatu, czuję jak serce się we mnie łomocze i w końcu słyszę - Tak, zrozumiałam, zaraz schodzę.

    A do mnie już niepotrzebnie, bo i ja zrozumiałam - To był "Patron Starszy". Kazał Panią wypuścić, ale on nie wierzy, że Pani jutro wróci.

    W czasie, kiedy pielęgniarka schodzi do lekarza po podpis na przepustce, zbieram w gorączkowym pośpiechu potrzebne mi drobiazgi. Już w locie odbieram jeszcze od niej przygotowane wraz z miarką i dokładną recepturą lekarstwa. Grzecznie się żegnam i grzecznie dziękuję.

    Gdy opuszczam klinikę, jest godzina osiemnasta trzydzieści.

* * * * *

    Czuję, że nie wytrzymam i od razu teraz przytoczę niebywałą opowieść, którą jak najbardziej i z całym przekonaniem mogę zatytułować - "Moja wielka ucieczka".

    Mam pewne skrupuły, aby ją opowiedzieć w tej chwili, gdyż ta historia wybiega w przyszłość o całe dziesięć miesięcy. Ale to chyba nie szkodzi, widuje się w literackich relacjach nie takie cuda, a nie ukryję też przed tobą faktu, że do tej samej kliniki byłam zmuszona powrócić jeszcze raz.

    A "Wielka ucieczka" jest bardzo na temat. Też absurdalny reżim, kompletna ignorancja wobec dosyć szczególnej, wręcz wyjątkowej, sytuacji pacjenta, piętrzące się bezwzględne administracyjne wymogi i kruczki, poczucie zagrożenia i bezsilności. Tak więc wypisz wymaluj to samo.

    I oczywiście, że to samo. Bo jakby inaczej? Ta sama klinika na wyspie, ta sama pacjentka ponownie poturbowana chorobą, która nie chce łatwo ustąpić i tylko czas, który przeminął, odwróciwszy kolejną kartę życia.

    Mam jeszcze jedną rację, aby historię, która ma się wydarzyć dopiero za jakiś czas, ująć w słowa przy tej okazji już teraz. Jest to prawdziwa perełka w moich wspomnieniach i szkoda by mi było ją pominąć. Za to same wspomnienia z tych lat są dla mnie w sumie bardzo przykre i trudne, nie sądzę więc, abym jeszcze kiedykolwiek poza tymi kartkami zapragnęła do nich powrócić.

    Umawiamy się zatem, że przesunęliśmy się w czasie. Mamy lato, sierpień... Klaps.

    Żar się z nieba leje, duszno jak cholera. Jestem już w klinice trzeci tydzień. Wypada poniedziałek. Drugi dzień, jak jestem już wolna od uprzykrzonej cure.

    Zrobiłam kilka spacerowych rundek wokół ośrodka i siadłam sobie przy popołudniowej kawie, aby podumać. Przywołuję na pamięć wydarzenia, które się przyczyniły, że znalazłam się w tej klinice ponownie. Aż trudno uwierzyć, że tak się stało. Po opuszczeniu jej na jesieni zeszłego roku byłam przecież taka pełna jak najlepszych chęci i autentycznego zapału. Pomysłów na nowe, zdrowe już życie miałam doprawdy dziesiątki. Zresztą jeden lepszy od drugiego. Co z tego, jak wybrałam najgorszy. Postanowiłam podjąć pracę.

    Zresztą same motywy były słuszne i psychoterapeutycznie wspomagające. Pragnęłam zerwać z dotychczasową rutyną i monotonią mego codziennego życia, sprawdzić się jak inni na polu zawodowym, a przede wszystkim wyjść z domu i być nareszcie wśród ludzi.

    A jeszcze do tego praca w centrum Paryża, dla takiej prowincjonalnej gęsi jak ja, już samo to było atrakcją nie lada. Trzygwiazdkowy hotel, etat pokojówki z sześciomiesięcznym kontraktem. To wcale nieźle jak na początek dla emigranta, biorąc pod uwagę tutejszy rynek pracy.

    Natomiast fakt, że miało to być zajęcie wobec mojego dyplomowanego zawodu z Polski niezbyt ambitne, zaledwie fizyczne, nie miał dla mnie większego znaczenia. Wierzyłam, że z każdej pracy można wyciągnąć satysfakcję i zadowolenie, jeśli się tylko chce. Poza tym co innego kraj, a co innego bezwzględne ograniczenia życia na emigracji. O pracę jest tu bardzo ciężko, moje trudności językowe spowodowane między innymi brakiem kontaktu z ludźmi były niestety dość duże, na zaczepienie się w swym zawodzie miałam jeszcze wtedy naprawdę niewielkie szanse.

    I tak się zaczęła moja awantura z pracą na Zachodzie. Żeby się za długo nie rozwodzić, od razu podsumuję. Było to kompletne fiasko, niewypał i klops.

    Mądry Polak po szkodzie. Teraz widzę, że sama nazwa hotelu - "Apocalypse" powinna mnie ostrzec i zawrócić z ryzykownej drogi. Ale gdzie tam, pełna brawury i niepomna przestróg rzuciłam się w to nowe doświadczenie, aby poznać na własnej skórze jak to jest.

    Ale do rzeczy. Najpierw patroni. Francuskie małżeństwo \redniej klasy. Kiedy opisuję ich innym, pełna zresztą uzasadnionego oburzenia, wszyscy orzekają, że nie opowiadam żadnych rewelacji, gdyż są to patroni jak najbardziej typowi. Po prostu patroni.

    Tylko skąd ja mogłam wiedzieć, biedna sierota, nigdy dotąd nie pracując, jak wygląda typowy francuski patron? Zresztą dla mnie jest wprost nie do przyjęcia, że takie nędzne kreatury można spotkać tu na każdym kroku i niemal w każdej pracy. To niemożliwe, aby był to szablon i schemat ogólnie odbity? Jeśli jednak faktycznie tak jest, to cieszę się, że stamtąd uciekłam chociaż do tej trudnej do zniesienia kliniki i na pewno już nigdy próby podjęcia pracy nie powtórzę.

    Póki co przez kilka miesięcy miałam z nimi do czynienia, w kompletnym ogłupieniu pozwalając, aby się przyczyniali do nieuchronnego nawrotu depresji. A robili to ochoczo i z dużym przekonaniem, choć po prawdzie, nie wiedzieli przecież, że mają do czynienia z osobą słabą i nadwrażliwą. Tylko by ich to pewnie bardziej jeszcze rozjuszyło w ich despotycznych zapędach. Oni lubili słabych, a ja wiedząc o tym, z całych sił i z ogromnym zaparciem ukrywałam przed nimi swoje rozczarowanie, przykry szok oraz wątpliwości szybko przekształcające się w poczucie klęski.

    Sama nie wiem jak ich opisać, aby być bardziej przekonująca. Mogłabym użyć kilku epitetów zoologicznych, ale nie byłoby to zbyt oryginalne. Sięgnę już raczej do określeń popularnie przypisywanych różnym narodowościom. Sama narodowość francuska dla moich patronów nie wystarczy i tu uzasadnię.

    Są to Francuzi, a dyplomatyczni jak Anglicy, a regulaminowi jak Niemcy, a skrupulatni w ciułaniu grosza (czytaj chciwi) jak Szwajcarzy, sprytni jak Cyganie, inteligentni jak Belgowie, popędliwi, krzykliwi i wybuchowi jak Włosi, a pewni siebie i swoich racji jak, nie przymierzając, Rosjanie. Chyba starczy. Dobrze, że się tylko do Europy ograniczyłam, bo mogło być jeszcze gorzej.

    W każdym razie coś w tym sensie. Nigdy nie zadowoleni. Najmniejszego słowa zachęty, nie mówiąc już o pochwale. Zawsze tylko dąsy, ton iście patroński, nakazujący, wielkopański - proszę zrobić to, uważać na tamto. Szybko, dobrze i dużo, to jest ich dewiza. O każdego klienta walczą do upadłego. Za to irytują ich duże apetyty gości, żałują im na przykład małej dodatkowej porcji masła na śniadanie. Dać muszą, bo gość by się zraził, ale robią to z taką niechęcią, jakby ktoś z nich żyły wypruwał. Ale oszczędność, mimo że posunięta do przesady to jeszcze nic. Różne świństwa wyciągają ze zniesionego przez pokojówki śmietnika i jeśli to jest jabłko lub jogurt, to zjedzą, a trafi się napoczęte mydło, to się nim myją. A to już nie jest oszczędność, chociaż trudno mi nazwać po imieniu, czym takie zachowanie się właściwie jest.

    Kiedy jest ruch w interesie, moi patroni kręcą się z takim wigorem, nic tylko powiesz, jakby mieli zamontowany wiatrak w pupie. Tyle że przy tym robią niepotrzebną panikę. Prychają, sykają bez powodu, z góry zakładając, że zrobimy wszystko za późno i bez wątpienia źle. Najmniejszego zaufania do nikogo. Tu żona własnemu mężowi nie wierzy i zresztą vice versa. To co można mówić o zaufaniu do płatnego wyrobnika - potencjalnego szkodnika i nieuczciwca.

    Już dwukrotnie przymierzali się, aby mnie wyrzucić z pracy, a raczej nauczyć respektu, nastraszyć. Uświadamiali mi wtedy, jakie to ze mnie zero i nieudacznik. Wystarczyło im uwierzyć, by strzelić sobie z całym przekonaniem w łeb. Ale z ich strony była to tylko pokazówka, próba nerwów i manifestacja sił. Widząc, że narzucam na siebie kapotę, rzucając się ochoczo do drzwi, odwracali kota ogonem, wycofywali się na całym froncie. Tłumaczyli jeszcze bezczelnie swoje rozdrażnienie, bądź to przemęczeniem, kiedy byli goście, bądź niepokojem o kabzę, kiedy był w klienteli zastój. Musieli mimo wszystko dobrze wiedzieć, że znaleźć drugą taką uczciwą, solidną, a jednocześnie głupią, bo zbyt pokorną, nie będzie im tak łatwo.

    Poza patronami są jeszcze w "Apokalipsie" dwie moje koleżanki po fachu. Też niezłe numerantki. Jedna Algierka pełna kompleksów i żywej do bliźniego niechęci, druga dumna i bardzo pewna siebie Martynikanka.

    Oj dały mi się i one we znaki, szczególnie na początku przy wstępnych potyczkach weryfikujących - kto kogo? Było tu podkradanie napiwków, podrzucanie brudów, wieczne skargi do patronów. W sumie nic wielkiego, też podobno typowe, małe podgryzanki, drobne świństwa jak to zwykle w miejscu pracy.

    Ja jednak chyba faktycznie słabo jestem do życia przystosowana, bo jednak ciężko mi było z tą obłudą, złośliwością, nieraz wręcz zawiścią się pogodzić. Źle się czułam, nie pasowało mi i tyle.

    Dobrze chociaż, że zostałam przez los obdarzona pewną dozą inteligencji i opartego na "psychologicznym" podejściu do człowieka życiowego cwaniactwa. Tylko dzięki temu jakoś sobie z tymi hienami poradziłam. Pod koniec mojego eksperymentu z pracą zrobiły się z nas dobre kumpelki solidarne przeciwko obrzydłym patronom. I dobrze, że znalazłam na nie sposób, bo by mnie pewnie rozszarpały na strzępy. Nie będę się jednak rozwodzić nad konkretnymi posunięciami, na jakie się wobec nich zdecydowałam, bo mimo wszystko jest mi trochę wstyd.

    Tyle z grubsza o współpracownikach. Bo nad samą pracą nie ma co się rozczulać. Znaczny wysiłek fizyczny, który przy dobrej organizacji pracy można jeszcze było jakoś znieść.

    Niekiedy przy upale ponad trzydzieści stopni trzeba było zrobić tak zwany komplet, czyli dwadzieścia cztery pokoje. Zasuwając jak wariat, człowiek nie wiedział na jakim świecie żyje. Stawał się narzędziem, maszyną. Nieraz myślałam, że to jednak za dużo, że się nie jest w stanie takiej harówki wytrzymać. I znów się okazywało, że się myliłam, gdyż biegając przez osiem godzin jak w ukropie, kończyło się prawie na czas. Wszystko było tak akuratnie wykalkulowane, policzone.

    A po pracy pozostawał jeszcze przecież dom - dzieci i te moje gary, pranie, prasowanie. Do fizycznego zmęczenia pracą w hotelu, do męczących dojazdów i wczesnego wstawania musiałam, bo nikt mi przecież dotychczasowych obowiązków nie ujął, dorzucić jeszcze to.

    Do tego mój małżonek zdecydowanie nie aprobował tej mojej próby usamodzielnienia się poprzez aktywne włączenie się w świat pracy. W związku z tym, chociaż do tej pory zawsze trochę mi w domowych pracach pomagał, teraz odciął się od wszystkiego, niekiedy nawet utrudniał na zasadzie - chciałaś, to masz.

    Teraz wiem, że to się musiało źle skończyć. Inaczej po prostu nie mogło. Wzięłam na siebie zdecydowanie za dużo. To było jasne jak słońce.

    Ale ambicja nie pozwalała mi z tak przecież entuzjastycznie podjętej inicjatywy zbyt szybko i bez walki się wycofać. Czułam się też, jak kto głupi, zobowiązana podpisanym kontraktem. Będąc też jednocześnie fizycznie zmęczona, a psychicznie coraz bardziej zdeprymowana, chyba nie za bardzo nawet zdawałam sobie sprawę do czego się nieuchronnie doprowadzam. Ale wrócę jeszcze na chwilę do hotelu.

    Bywało, że w "Apokalipsie" nie było nic do roboty. I wtedy było najgorzej. Przy takich przestojach rozdrażnieni patroni stawali się jeszcze bardziej wymagający i dokuczliwi. Gdy mieli komplet gości, z niemal matczyną troską wmuszali w nas przewidziane przed pracą nasze śniadanie. Kiedy pracy nie było stawałyśmy się darmozjadami, wrogo patrzyli na każdy spożyty przez nas kęs. Było to okropne i upokarzające. Sama nie wiem, jak wytrzymałam to tak długo.

    A już najgorsza ze wszystkiego była sama panująca w hotelu atmosfera. Zawsze naładowana i grzmiąca jak przed burzą. Już same wybuchy były łatwiejsze do zniesienia, niż to ciągłe napięcie, zagrożenie, które z dnia na dzień coraz bardziej zaczynało mi się dawać we znaki.

    Kiedy patronka deptała mi po piętach, stała za moimi plecami, patrzyła mi na ręce i z sykiem zranionej kobry ostrzegała - Uważajcie, na miłość boską! Wy to za chwilę wylejecie, zepsujecie, upuścicie! - moje ręce zaczynały chodzić jak w febrze i faktycznie bliska byłam, aby wylewać, psuć i upuszczać.

    Tylko kiedy pracowałam sama w pokojach było trochę łatwiej. Ale to już przestało wystarczać. Męczyłam się okropnie i czułam coraz gorzej. Już nie tylko praca, najtrudniejsze stawało się teraz samo przełamanie się, aby tę pracę rozpocząć. Za każdym razem musiałam się mobilizować na nowo, aby rano do hotelu w ogóle wejść.

    Budziłam się dużo wcześniej niż trzeba, nie tylko, aby wzmocnić się kawą, lecz by także psychicznie się przysposobić. Jeszcze z początku, gdy nie zdawałam sobie sprawy, w co się wpakowałam, jakoś to szło. Jednak później z każdym dniem było coraz ciężej, wytworzyło się we mnie jawne psychofizyczne zaparcie. Uparte i dokuczliwe stawało co rano na mej drodze do pracy.

    Na ostatnim odcinku w drodze do hotelu musiałam wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy. Byłam przepełniona niechęcią, dosłownym lękiem. Czułam się znów zagrożona i bardzo nieszczęśliwa. Szłam też jak na ścięcie - jeden krok do przodu, a trzy w tył. Zdarzały mi się stany zamroczenia, bliskie utraty świadomości. Nie było co się więcej łudzić, to spazmofilia podnosiła swój drapieżny łeb.

    Aż wreszcie w sobotę przed dwoma tygodniami zdałam sobie nagle sprawę nie tylko z faktu, że moja wytrzymałość się wyczerpała i że nazajutrz za nic na świecie do pracy nie pójdę, ale także uprzytomniłam sobie, że jest ze mną znowu bardzo, bardzo źle.

    Znałam w końcu symptomy i doskonale zdawałam sobie sprawę, co mi jest. I jak zwykle depresja uderzała w najmniej odpowiednim momencie. Nasze rodzinne plany były od dawna ustalone. Dzieci wraz z ojcem właśnie nazajutrz miały się udać na wakacje do Polski, natomiast ja heroicznie zdecydowałam się zostać, by kontynuować podjęte obowiązki.

    I wtedy się okazało, że ja się już do niczego nie nadaję. Nie było mowy, żebym podjęła pracę, mój wyjazd do Polski wydawał się bardzo ryzykowny, natomiast pozostawienie mnie samej w tym stanie stanowiło realne niebezpieczeństwo. Nie było innego wyjścia, a poza tym bardzo potrzebowałam już pomocy. Jeszcze w sobotę późnym wieczorem mąż podwiózł mnie pod znajome wrota "mojej" kliniki. Z przyjęciem nie było problemu, znów przypadek wymagający natychmiastowej interwencji. Tak właśnie znalazłam się tu po raz wtóry.

    W związku z tą nieprzewidzianą okolicznością, wakacyjny wyjazd rodziny opóźnił się o jeden dzień. Mój mąż pozałatwiał wszystkie formalności, trzeba też mnie było jakoś wyposażyć w najpotrzebniejsze rzeczy. Miałam przecież pozostać zamknięta, na co najmniej miesiąc, a faktycznie nie wiadomo na jak długo, bez żadnej możliwości skontaktowania się z kimkolwiek. Teraz już dosłownie odcięta od świata i zupełnie sama. Znów trzeba będzie zaczynać od początku. Ale ty już to wszystko znasz.

* * * * *

    Miało być o "Wielkiej Wycieczce", a wyszło o hotelowych brudach. Słabo trzymam się podjętego tematu. Wystarczy nieopatrzne skojarzenie, przypadkowy pamięciowy ślad, by uczucia ruszyły jak lawina, nie bacząc na fabułę i koronne wątki.

    Już się poprawiam, wracamy do punktu wyjścia. Klinika po raz drugi. Sierpień.

    Leczenie przebiegało według sztampy. W porównaniu z pierwszym razem szło to wszystko jak z płatka. I tak nie mając innego wyjścia, nie buntowałam się, nie walczyłam, a nawet więcej, poddawałam się klinicznej terapii i z dziwną zachłannością.

    Przypominałam przesuszoną na popiół gąbkę, która doczekała się wreszcie ożywiającej kąpieli. Ja miałam swoje litry kroplówkowej mikstury. Ta pełna aprobata, uległość, a nawet pewna jakby wdzięczność były zaskoczeniem i dla lekarzy i dla mnie samej. Cały mój organizm reagował zupełnie tak, jakby był wykończony do ostatnich granic i teraz przyjmował wszystko, co pozwalało mu się wydźwignąć z widoczną ulgą wreszcie zaspokojonych potrzeb.

    Toteż i dochodziłam do siebie piorunem. Wydawało się wręcz nieprawdopodobne, że tak łatwo i szybko stanęłam na nogi. Odzyskiwałam swe siły z godziny na godzinę. Medycy z niedowierzeniem kręcili głowami. Ja po cichu przypuszczałam, że to nawet nie był nawrót depresji, tylko ostry rozstrój nerwowy, kompletne wyczerpanie. Najważniejsze, że zaledwie gdzieś po dziesięciu dniach byłam już w pełnej psycho- fizycznej formie.

    W miarę jak zbliżał się koniec mojej cure, w naturalny sposób zaczynał wyłaniać się problem przepustki, dnia wolnego i wreszcie wyjścia z kliniki na dobre. Cała ta procedura i terminarz.

    Biorąc pod uwagę moją doskonałą formę, lekarze nie widzieli przeszkód, abym wyszła do domu na pierwszy wolny dzień zaraz po skończonym cure. Zbliżało się jakieś święto , w każdym razie czerwona kartka w kalendarzu, a wypadające we wtorek.

    Cieszyłam się na ten dzień. Wprawdzie w domu nie było nikogo i czekały tam na mnie może jedynie domagające się podlania kwiatki, ale mimo wszystko chciało mi się tego przedsmaku wolności.

    Wszystko było pięknie dopóki lekarz zdecydowany na podpisanie mojej przepustki nieopatrznie się zreflektował, aby upewnić się co do administracyjnego uregulowania całej sprawy. Tu ścierpła na mnie skóra. Już ja dobrze wiedziałam, czym to grozi. Przeszłam już raz przecież ten cały papierkowo- finansowy magiel.

    Przeczucia miałam jak najgorsze. Miałam wrażenie, że wszyscy pokazują mnie palcami, a personel knuje jakiś podstęp. Burza wisiała w powietrzu. Pierwszy grom we mnie uderzył, gdy zaraz po obchodzie zostałam kategorycznie poproszona o niezwłoczne zwolnienie pokoju, który zajmuję i przeniesienie się do pokoju dwuosobowego na piętro, gdzie czeka już na mnie moja odtąd współlokatorka, bardzo miła i zupełnie niegroźna starsza pani.

    Już wiedziałam, że jest fatalnie. Czegoś takiego poprzednio nie było, cały siedmiotygodniowy pobyt spędziłam bez żadnych zastrzeżeń władz administracyjnych w swojej jednoosobowej izolatce. A tu taki afront. Wyrzucić chorą, no może nie na bruk, ale zawsze. Z duszą na ramieniu pobiegłam do urzędujących w klinicznym biurze i wielce ze mną zresztą zaprzyjaźnionych pań.

    Pani zaprzyjaźniona rwała sobie włosy z głowy. Taka była zszokowana i oburzona stanem rzeczy, że chwilami robiło mi się jej doprawdy żal. Bo też faktycznie stan rzeczy wydawał się opłakany. Okazało się, że absolutnie nic w związku z moim pobytem nie zostało uregulowane, co trzeba rozumieć, zapłacone. Tabula rasa, pusta szuflada, nie ma nawet, o zgrozo, niezbędnego czeku kaucji.

    Nie mogła dojść do siebie tak nieprzyjemnie zaskoczona pani urzędniczka, na której to głowie pozostawały przecież całe finanse tego zakładu. A tu się okazuje, że wskutek jakiegoś karygodnego niedopatrzenia, klinika nie chapnęła jeszcze ode mnie nawet złamanego franka. Nie tylko, że nie jest zapłacone na zapas, to i skonsumowane, jeśli tak można nazwać, dotąd usługi są jakby na kredyt. Tu się dowiedziałam, że jest to niedopuszczalne, wbrew ludzkiej przyzwoitości. Pani urzędniczka wyrzucała z siebie jak z cekaemu uzasadnione wyrzuty, po czym odwołała się do mnie, jako do osoby pracującej w hotelu z prowokacyjnym pytaniem, co się robi z gośćmi, którzy nie płacą.

    Próbowałam roztrzęsioną panią kwestorkę udobruchać. Widoczne było, że zaistniały problem ją przerasta. Starałam się naświetlić jak najspokojniej i detalicznie moją szczególną, wyjątkową wręcz sytuację. Opowiadałam, jak zostałam przyjęta w sobotę późnym wieczorem przez pełniącego zastępstwo lekarza, który zupełnie niezorientowany w tutejszej administracyjnej koniunkturze przyjął mnie, jak to się mówi, na gębę. Przypomniałam jej również, że w niedzielę biuro jest przecież nieczynne, a w poniedziałek mój mąż wyjechał w daleki świat. Poprosiłam ją, aby w związku z powyższym przestała się obawiać, że to z naszej strony wymigiwanie się od płacenia czy jakakolwiek zła wola. Jest to tylko zbieg niesprzyjających okoliczności w połączeniu ze smutną konsekwencją beztroskiego zamykania tak ważnego biura po tak zwanych godzinach i na weekendowe dni.

    Widać było, że wzięła sobie moje uwagi do serca. Jak nic zaczną tu teraz obsługiwać dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery, zupełnie jak na dobrze prosperującej stacji benzynowej. To i ja się w końcu na coś przydałam. Taka mała rekompensata, bo grosza ode mnie nie ma złamanego.

    Uzyskawszy oczywiste w tej sytuacji i nieodwołalne potwierdzenie nakazu eksmisji, mocno zafrasowana opuszczam biuro i próbuję podsumować swoje raczej niezbyt wesołe położenie. Jedno jest pewne, że jestem goła jak przysłowiowy turecki święty. Mój ostrożny małżonek nie zostawił mi tu większych pieniędzy ani książeczki czekowej. Te walory spokojnie zamknął w domu, tak mnie przynajmniej zapewnił. Miałam przy sobie pięćdziesiąt franków i klucze od mieszkania i według niego powinno mi to w zupełności wystarczyć. A tu taki klops.

    Ewentualnym deficytem w kasie kliniki nie przejmowałam się znowu tak bardzo. Gdyby tylko o to chodziło pozostałabym sobie spokojnie pod kreską do końca. Wiedziałam jednak, że jeżeli kaucji nie zapłacę wszystko bierze w łeb. Nie ma mowy, aby wypuścili mnie choćby na jeden dzień do domu, z ostatecznym wypisaniem będą czekali na przyjazd męża, który płatności ureguluje, a także nie mam co nawet liczyć na utrzymanie jednoosobowego pokoju. To wszystko do kupy stanowiło ambaras nie lada. Chodziło już nie tylko o jakiś papier, a o żywą forsę. I wyjście było jedno - zapłacić. Tylko jak?

    Szukam gorączkowo inteligentnych rozwiązań. Wymyśliłam telefoniczne skontaktowanie się z państwem Legrand. Już oni zapewne przybyliby do mnie z odsieczą, wystawili potrzebny czek. Widząc powagę sytuacji, usłużna sekretarka bez szemrania wyszukała ich telefoniczny numer. Wykręcałyśmy go wielokrotnie i bez skutku. Były przecież wakacje, widocznie wyjechali. Ostateczny klops.

    Pora zwolnić pokój. Przynaglana przez pielęgniarkę i salowe ładuje wszystko byle jak w ogromną ortalionową torbę. Z trudem upycham w nią radio-magnetofon i mój przenośny telewizorek. Instaluję ten cały dobytek w korytarzu, a raczej w salonie poczekalni. Przydzielony mi wraz ze współlokatorką pokój na piętrze postanawiam stanowczo zignorować.

    Robię minę zawziętą i obrażoną. Nie mając prawa do osobnego pokoju, będę koczowała w hallu. Ja jestem pacjentka trudna, paląca, słuchająca muzyki, fanatycznie oddająca się pisaniu, a na dokładkę przeraźliwie chrapiąca w nocy. Zdecydowanie nie mam prawa narażać drugiej osoby i to do tego chorej na swoje kłopotliwe towarzystwo.

    Tak sobie postanawiam, jeszcze się jednak na razie w saloniku nie urządzam. Zasiadam w fotelu i paląc papierosa za papierosem, czekam, co będzie dalej. Swoją torbę postawiłam obok siebie, cokolwiek na widoku, żeby wszyscy zainteresowani od razu widzieli, jak się sprawy mają.

    Kręcąca się w tę i z powrotem urzędniczka-skarbniczka, potykając się o moje gospodarstwo, wzrusza z lekceważeniem ramionami, jakby takie demonstracje pacjentów były w klinice na porządku dziennym. Widać jednak, że udaje, gdyż co jakiś czas specjalnie opuszcza swoje królestwo, aby sprawdzić, czy ta goła bez grosza dalej manifestuje brak dachu nad głową. Pufa pod nosem, robi małpie miny. Wreszcie, widać, nie wytrzymała nerwowo, bo i poleciała z rwetesem po "Patrona- Syna".

    "Patron Syn" był rozdwojony. Szarpał się między patronem jako takim, a filozofem, któremu leży na sercu moja sympatyczna osoba w niezachwianej równowadze ducha. Trudną miał rolę do spełnienia i nawet delikatnie mi zarzucił, że go postawiłam w kłopotliwym położeniu. Wiedziałam przecież, że był gotowy podpisać moje jutrzejsze wyjście, a nic nie powiedziałam w jak opłakanym stanie pozostaje finansowy aspekt sprawy. Oczywiście - tu bez większego przekonania zaznaczył - wobec aspektu zdrowia, jest to szczegół drugorzędny, tym niemniej, nie chciałabym pewnie, aby on musiał pokryć nieuregulowane koszty z własnej kieszeni. Sympatia i zrozumienie to jedno, a wyłożenie gotówki na stół to już zupełnie inna sprawa.

    Tu mnie dopiero naprawdę wystraszył. Pomyślałam sobie - jak już i "filozof" mówi o pieniądzach, to znaczy, że faktycznie nóż jest na gardle. Wypytywał mnie coś jeszcze o przyjaciół, znajomych, którzy mogliby zapłacić kaucję, myślał chyba nawet o skontaktowaniu się z mężem w Polsce, potem znów się usprawiedliwiał, ale już go dalej nie słuchałam.

    Mnie wystarczyło tego, co wiedziałam. Wszystko stało się klarowne i oczywiste. Sama nie wiem, na co ja liczyłam do tej pory. Za to teraz już wiem, że w tej beznadziejnie głupiej sytuacji, w jakiej się znalazłam, mogę liczyć wyłącznie na siebie.

    Czas goni, desperacja wzrasta. Decyzja już właściwie dojrzała. Kołaczący się w mym mózgu od kilku godzin zwariowany zamiar zaczyna przyoblekać konkretny kształt. Już wiem, na co muszę się zdobyć, co zrobić. Obym tylko stanęła na wysokości zadania.

    Zataszczam swój bagaż na górę, w końcu ktoś mi musi go popilnować. Odszukuję wyznaczony mi pokój wraz z "Panią Starszą", która okazuje się faktycznie miła. W miły sposób uspokaja mnie na wstępie, że moja polska narodowość nawet jej zbytnio nie przeszkadza, abym tylko zachowywała się spokojnie i cicho, bo ona jest chora na nerwy i niepokoi ją nawet najmniejszy hałas. Uspokajam na odczepnego "Panią Starszą", że jestem cicha jak trusia, udaję, że słucham jej miłych narzekań, ale myślami jestem już gdzie indziej.

    Szykuję się do drogi. Nierozpakowany bagaż stawiam przy przygotowanym dla mnie łóżku. Nie przebieram się, pozostaję w może trochę zbyt ażurowej letniej garsonce. Do jednej kieszonki pakuję pięćdziesięcio-frankowy banknot i małego plastykowego niedźwiadka, którego dostałam "na szczęście" od Dorotki, do drugiej wrzucam papierosy, zapalniczkę i klucze.

    Miłą "Panią Starszą" informuję, że udaję się na przechadzanie po parku. Uzasadniam dobitnie, gdy mnie usilnie zatrzymuje, że nie chciałabym nadużywać jej gościnności i swoją obecnością w pokoju przeszkadzać, a i mnie mały spacerek przed kolacją dobrze zrobi, jako że miałam dzisiaj wyjątkowo ciężki dzień. Dochodzi godzina szesnasta.

    Już wcześniej robiłam wstępne rozpoznanie terenu. Nie żeby z potrzeby, z czystej ciekawości. Podczas rzadkich wprawdzie, bo chodzić nie lubię, przechadzek usilnie wypatrywałam w tym na oko zupełnie jednolitym, ciągłym ogrodzeniu jakiejś dziury, jakiegoś przejścia.

    Wiedziałam, że takie przejście istnieje, bo opowiadał mi o nim jeden z "alkoholowych" pensjonariuszy. Nie wiem, czy tę dziurę odkrył, czy też sam sfabrykował. W każdym razie bardzo się chlubił, że w brakujące artykuły zaopatruje się samodzielnie i na zewnątrz z pominięciem bzdurnych przepustek.

    Co mi z tego, przegapiłam sprawę. Gdybym wiedziała, na co mi przyjdzie, wzięłabym od niego szczegółowy szkic terenu. Niestety, "alkoholowego" wzięli na ścisły odwyk, a ja bez najmniejszego sukcesu szukam teraz przysłowiowej dziury w całym.

    Jest straszliwy upał. W parku nie ma prawie nikogo. Jakiś robotnik ścina na tyłach budynku krzewy, salowa wyrzuca śmiecie. W jednym z okien widzę siedzącą babcię. Drzemie sobie, czy może też mnie obserwuje, nie potrafię z takiej odległości ocenić.

    Trzeci już raz robię taką rozpoznawczą rundę. Metr po metrze oceniam solidność parkanu, nienawistnym spojrzeniem obrzucam osaczającą mnie zewsząd rzeczkę.

    I jest dziura, nawet wystarczająco duża, aby przez nią przejść. Zasłonięta też dobrze od strony budynku, gdyż jest w samym kącie z tyłu boiska. Co z tego, jak po drugiej stronie panoszą się skłębione zarośla i do wysokości człowieka rozbujałe pokrzywy. Wśród nich straszące wraki powyginanego na wszystkie strony zardzewiałego żelastwa. Z ciężkim sercem, bo nadzieja była już duża, stwierdzam, że tędy nie przejdę, a już na pewno nie tak ubrana. W lekkiej jak mgiełka garsonce, z prawie bosymi, bo w plecionych sandałkch nogami wyszłabym z tych gąszczy podrapana, poparzona ze szczętem. To przejście nie wchodzi w grę. Trzeba szukać czegoś innego. I spieszyć się, przede wszystkim spieszyć. Dochodzi już wpół do piątej.

    Rozglądam się coraz niecierpliwiej. Niespokojnie oglądam się poza siebie, szukam wzrokiem ogrodnika. W uszach pobrzmiewa mi uporczywie refren ostatniego przeboju Johny Hallyday'a - La liberté, il faut la rever... - co się tłumaczy - Wolność, trzeba o niej marzyć... Ładnie powiedziane.

    I ja chcę tej wolności za wszelką cenę. Jeszcze raz oglądam się na ponury blok klinicznych budynków. Przede mną parkan. Taki jak wszędzie wokół: wysoki na trzy metry, druciany w drobne kwadraty i groźnie nabity na górnym wylocie licznymi kolcami. Wybieram odcinek, który jest trochę przesłonięty niewielką kępką drzew. Nie może mnie stąd dostrzec ścinający krzewy robotnik. O babci w oknie w ogóle zapominam.

    Sprawdzam jeszcze, czy mam maskotkę w kieszeni, do niej kieruję gorączkowe zaklęcie, aby mi pomogła i zgodnie z przykazaniem Dorotki przyniosła mi teraz szczęście. A potem już tylko zdecydowany uchwyt rękami drucianego okratowania i sandałek za sandałkiem, oczko za oczkiem, aby w górę. Na samej górze boleśnie się drasnęłam, jak było do przewidzenia, o ostro wystający szpic. Za to potem poszło mi jak po maśle, te same ruchy tylko już po drugiej stronie, wreszcie skok.

    Nawet już nie oglądam się za siebie. Z kontrolowanym przyspieszeniem kryję się w pobliskim zagajniku. Nie biegnę, nie uciekam. Ja się po prostu oddalam. Noga krwawi dość mocno. Przyklejam na rankę pośliniony listek, a moja dowcipna pamięć jak na zawołanie podsuwa następną zwrotkę nuconego przed chwilą przeboju - La liberté, on l'a payée... - co znaczy - Wolność, zapłaciliśmy za nią... Mówiłam, że na temat.

    Ale co ja tu o piosence. Trzeba się spieszyć. Zaczynam teraz biec i to nawet dość szybko, widać nerwy mnie ponoszą. Pod ochroną drzew zbliżam się już do najbliższych domostw. Idę wzdłuż szczelnych, zagradzających mi drogę, uniemożliwiających jakiekolwiek przebicie się przydomowych parkanów i płotów. Nareszcie widzę koniec tej bariery. Podchodzę z nadzieją.

    Niech to wszyscy diabli. Płot urywa się nagle, dochodząc do dość stromego urwiska, a w dole płynie sobie równiutko i spokojniutko wszędobylska rzeka.

    Wielka to niesprawiedliwość. Jestem już przecież po drugiej stronie, a tu znów pułapka. Chociaż uczyłam się w szkole geografii, strasznie trudno jest mi się teraz pogodzić z bezsprzecznym faktem, że wyspa lubi otaczać się morzem lub rzeką.

    Do cna zawiedziona niespodziewaną przeszkodą próbuję ocenić sytuację. A sytuacja wygląda mniej więcej tak:

    Rzeczka płynie gdzieś na półtora metra w dole. Jest rozlana, błotnista, a nad jej mazistym brzegiem panoszą się nadrzeczne, skotłowane chaszcze. Ściana długiego, murowanego płotu kończy się dokładnie nad jej brzegiem. Za murem wolny świat. Dociera do mnie stamtąd szum normalnego ulicznego ruchu.

    Teraz już naprawdę czuję się jak w potrzasku. Nie mam powrotu. Przecież, za nic na świecie nie przeskoczę klinicznego parkanu jeszcze raz. Muszę się stąd wydostać za wszelką cenę, choćbym tę rzeczną breję miała przebrnąć wpław.

    Kombinuję rozpaczliwie i szukam zawzięcie. Słyszę w oddali toczący się pociąg. Ten odgłos mnie motywuje, dodaje sił. I od razu dostrzegam nowy szczegół, który być może zdecyduje o wyjściu z tej idiotycznej sytuacji.

    Dociera do mnie, że ulica przebiega dokładnie w przedłużeniu muru. Nie może więc być inaczej, jest ona zatem jednocześnie mostem przerzuconym ponad dwoma oddalonymi od siebie na kilka metrów brzegami. Jeżeli jest mostek, musi być na nim i jakaś barierka. I ta barierka jest. Dokładnie za załomem muru dostrzegam niezbyt wysoką żelazną przegrodę, prosty płotek z kilku połączonych prętów.

    Znalazłam więc jedyne w tym miejscu odgrodzenie między rzeką a ulicą. Już widzę, że będzie musiało mi ono wystarczyć. Nie będzie to proste, bo ja stoję na brzegu, nie dość że o jakiś metr poniżej poziomu ulicy-mostu, to jeszcze mam tę przeszkodę nie na wprost siebie, ale oddaloną na szerokość muru po swojej prawej stronie z boku. Czeka mnie więc wywindowanie się w górę pod ostrym kątem, a do tego dojście do barierki jest, jak już mówiłam stromiaste. Trochę się boję, że będzie to karkołomny, tyle że nie skok, a raczej podskok.

    Innego wyjścia nie widzę. Muszę spróbować, a może się uda. Przeczekuję jeszcze przechadzającego się po drugiej rzeki zapalonego wędkarza, potem przejeżdżający ulicą samochód. Coraz bardziej się denerwuję, a tu napatoczył się akurat pan z dziecięcym wózkiem.

    W głowie mi szumi. I chyba wiem, dlaczego. Mój doktorek pragnąc mnie zniechęcić do wtorkowego wyjścia, roztaczał przede mną przekonywujące i obrazowe wizje wysoce podobno prawdopodobnych kryzysów w osłabiającej reakcji intensywnie podawanych kroplówek. Myślę teraz o tym, bo robi mi się jakby trochę słabo. Chociaż jest to swoją drogą trochę paradoksalne, bo nie powiem, śmieszne. Były obawy co do mojego pozostawania w domu, a tu prawdziwie brawurowa awantura. Kto by przypuszczał, że jeszcze przed przewidzianym wyjściem przyjdzie mi zaliczać takie cyrkowe numery.

    Bo że można skręcić kark, to można. Żebym tylko nie zgubiła płytko zatkniętych w kieszeń bluzki kluczy. Podsuwam do samego muru leżący obok pieniek, zarabiam w ten sposób z pół metra. Cisza i spokój, atakuję. Trzeba dosięgnąć do najbliższego pręta, uchwycić się go z całej siły, a potem wybalansować ciało, aby mając gdzieś ze dwa metry skośnie do góry, podnieść się i wydźwignąć. Nic więcej. W dole złowrogo szumi rzeka.

    I jestem. Teraz jeszcze tylko nogi przez barierkę i stoję już na ulicy. Nawet się nie oglądam, czy ktoś obserwował mój wielki skok. Nic mnie to nie obchodzi. Jestem na wpół świadoma, dygocę. Strofuję się w myślach za zbytnią ekscytację.

    O dziwo, nawet się orientuję, gdzie wylądowałam. Parkan opasujący klinikę pozostał kilkadziesiąt metrów za mną. Jestem wolna. Teraz już prosto na dworzec. Chociaż tę drogę zawsze przemierzałam w samochodzie i to w nienajlepszym stanie, nieomylnie ustalam kierunek. Powietrze ciągle bardzo ciężkie, rozdygotane upałem. Jestem zlana potem. W gardle mi tak zaschło, że aż mnie dusi i piecze. Oddałabym górę złota, gdybym miała, za jedno rozkosznie zimne, kochane piwko. Ale się spieszę. Biegnę zrywanym truchtem, to maksimum, na które mnie w tej chwili stać.

    Siedzący w dworcowej kasie facet trzykrotnie ponawia pytanie, o jaki bilet mi chodzi. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Jestem spięta do ostatnich granic. Na dworcu przedwieczorny ożywiony ruch. Dociera do mnie nagle, że znalazłam się wśród normalnych ludzi, którym mogę się wydać w takim stanie wariatem, co to się wyrwał z wariatkowa. Mobilizuję więc ostatek woli, aby się odprężyć, uspokoić. Muszę przynajmniej z siebie wydusić, dokąd chcę jechać, bo inaczej w ogóle nie pojadę.

    Za niecały kwadrans jestem w Brunoy, tam gdzie mieszkam. Dochodzi godzina szósta. Dziesięciominutowy spacerek - truchcik od dworca do domu. I oto zdyszana, ledwie widząca na oczy staję przed naszą bramą. Piękna w stylu, dwupiętrowa willa niby pałacyk poprzez podmurowane, żeliwne ogrodzenie jawi się już okazale przede mną. A tu niespodzianka.

    Widocznie w naszym królestwie nikogo nie ma, możliwe że sąsiedzi są na wakacjach, bo wszystko pozamykane na cztery spusty: brama, furtka i okiennice ich mieszkań też. Nic to, nie szukam przecież towarzystwa. Pojawia się natomiast gorszy problem, bo klucz od furtki, którym dysponuję i który jak dotąd działał bez zarzutu, teraz nie otwiera. Do licha z tym, musieli zmienić zamek. Z rezygnacją wdrapuję się na odgradzający mnie od mojej książeczki czekowej żeliwny płot.

    Co to dla mnie? Drobiażdżek, tylko mała powtórka. Nawet już nie zważam na dowcipnie klaksonujący pewnie na mój widok przejeżdżający samochód. Gdzie tu wymagać, abym przejmowała się jeszcze, co ktoś sobie o mnie pomyśli. Byłby to zbędny psychiczny luksus, a na luksusy mnie tymczasem nie stać. Najważniejsze w tej chwili, że jestem już u siebie, jestem w domu.

    Pustka, bałagan, stężały odór opuszczonego mieszkania. Wyłączona lodówka zieje pustką, nie znajduję nawet kropli jakiegoś napoju. Działam szybko. Otwieram okna, pokrzepiam się kilkoma szklankami wody z kranu, z rozkoszą spłukuję też pod nią spoconą głowę, zabieram książeczkę czekową i trochę gotówki, podlewam jeszcze kwiatki i przywołuję telefonicznie radio-taxi. Taka się już zrobiłam przedsiębiorcza. Jest piętnaście po szóstej.

    Mam wrażenie, że taksówkarz widząc mnie wprawnie przeskakującą przez bramę, trochę zwątpił. Musiałam też zresztą wyglądać dosyć dziwnie, a już na pewno powabnie z podciągniętą przy tym okracznym przełażeniu do wysokości uszu garsonką. Może też nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zabierać klienta wprost z parkanu, bo spoglądał na mnie oniemiały i nawet przez moment się obawiałam, że w miejsce zahamowania zdecydowanie doda gazu.

    A już kiedy mu podałam docelowy adres naszego kursu, wyglądał na przestraszonego nie na żarty. W swym trudnym zawodzie spotykał najróżniejsze typy, a tu skojarzenia nasuwały się same. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, obserwował mnie tylko bacznie, rzucając raz za razem nieufne spojrzenie w tylne samochodowe lusterko. Nie podobała mi się taka podejrzliwość, napiwku nie dałam.

    Jestem przed kliniką równo o siódmej. Teraz zostaje jeszcze tylko przedostanie się na jej teren z powrotem. Taksówka podwiozła mnie pod samą wejściową bramę. Postanawiam przejść normalnie jak gdyby nigdy nic, wmieszawszy się między przychodzących na wizyty ludzi. Udając, że zawiązuję rzemyk przy sandałku, czekam na panią, która zmierza wprost do kliniki. Wolę nie przechodzić sama, aby za bardzo nie rzucać się w oczy. Znudzony strażnik przechadza się po trawniku.

    Mimo świadomości, że jest to już teraz tylko błaha końcówka, mam jednak duszę na ramieniu. A nuż mnie rozpozna, zidentyfikuje kuracjuszkę - uciekinierkę? Nie wiem też, co zastanę w klinice. Może moje "wyjście" zostało zauważone i zdążyli podnieść już alarm? Ściskam w spoconej dłoni mojego niedźwiadka-maskotkę, odsuwam z czoła znów spocone włosy. Obie z panią podchodzimy do bramki, którą wartownik za naciśnięciem guzika uprzejmie przed nami otwiera.

    Zostaliśmy wpuszczeni na więzienny podwórzec - zwracam się ze skomentowaniem tak ważnego faktu do swego misiaczka, który mi w tej wyprawie towarzyszył i zgodnie z przykazaniem Dorotki przyniósł mi szczęście. Strach pomyśleć, jak przy braku szczęścia mogło się to wszystko skończyć. Udało się jednak i znów jesteśmy w naszej klatce-pułapce. - To wszystko dzięki tobie, Misiaczku. - Ściskam czule wierną maskotkę, wpatruję się w nią. O do diabła, to wcale nie niedźwiadek. To baranek.

    Ominąwszy wejście główne, dostaję się bocznymi schodami do pokoju gościnnej "Pani Starszej". Wszystko jest już przygotowane dla nowej pacjentki: posłane łóżko, czyste ręczniki, zapas mineralnej wody. Mój nierozpakowany bagaż stoi spokojnie obok.

    "Pani Starsza" mile ucieszyła się na mój widok i bez złapania oddechu podjęła swoją wyliczankę skarg. Od razu złapała niedokończony wątek, by kontynuować dalszy ciąg wynurzeń, jakby zupełnie nie było w naszej rozmowie tej ponad trzygodzinnej przerwy.

    Zaraz po moim przyjściu pojawia się pielęgniarka. Wyrażając nadzieję, że będzie mi u nich równie dobrze jak na dole, grzecznie proponuje, abym się już tutaj zagospodarowała, gdyż zbliża się kolacja i wieczorny obchód. Potakuję, też grzecznie, ale jej wyjaśniam, że przedtem mam jeszcze w biurze do załatwienia pewną małą sprawę. Muszę się pospieszyć, gdyż zaraz kończą się godziny urzędowania. Wychodzę więc, ale za chwileczkę wrócę.

    Panią urzędniczkę cofnęłam prawie od drzwi. Szykowała się właśnie do wyjścia, mając zamiar wrota swojego królestwa zamknąć na skobel aż do środy, bo nazajutrz wypadało święto.

    Udając zaskoczenie i zaaferowanie, opowiadam jej w skrócie, jak przy okazji przeprowadzki znalazłam zupełnie niespodziewanie wśród swych rzeczy ukrytą sprytnie i jak się okazało skutecznie książeczkę czekową oraz pieniądze. Na słowo pieniądze pani urzędniczka zastygła w odruchu wyjścia jak porażona prądem i trochę bezwładnie opadła na urzędniczy stołek.

    Odrywam już czek, gotowa do złożenia podpisu, zapewniwszy przedtem panią, że jestem co do tego pełnomocna. Zawsze taka nieufna, teraz jest gotowa od razu zawierzyć. Proszę tylko o podanie konkretnej sumy, którą trzeba wpisać, inaczej mówiąc zwracam się o wystawienie mi rachunku.

    Wszystko idzie jak z płatka, wymieniamy podpisy, potem uściski dłoni. Galanteria i najwyższa kultura. Nie przymierzając jak przy podpisywaniu międzynarodowego traktatu o zawieszeniu broni.

    Potem jeszcze pani urzędniczka, pewnie, aby mi się przypodobać z niejakim spoufaleniem się gorąco zapewnia, że do kogo jak do kogo, ale do mojego rozsądnego i przezornego małżonka miała od początku zaufanie i ani przez moment nie wierzyła, by mógł mnie zostawić tutaj samą bez żadnych środków płatniczych. W jego imieniu czuję się podbudowana tym wyróżniającym zaufaniem, osobiście mam na ten temat swoje prywatne zdanie, obywam się bez komentarza.

    A już przy samym pożegnaniu, prawie na wylocie kokieteryjnym tonem zostaję poinformowana, że gdybym dalej miała ten swój niewinny kaprys zatrzymania do końca pobytu jednoosobowego pokoju, to zwolnił się akurat bardzo ładny, bo z widokiem na rzekę i może być jak najbardziej do mojej dyspozycji. Więcej spraw do załatwienia nie miałam.

    I tak w niecałe cztery godziny, licząc od początku mojej "wielkiej ucieczki" znalazłam się w ładnym pokoiku na własny użytek, a do tego z widokiem na rzekę, która miała mi odtąd przypominać tę zwariowaną wyprawę. Następny dzień, sierpniowe święto spędziłam, tak jak było przewidziane, bez żadnych już przeszkód w domu, a w tydzień potem zostałam wypisana z kliniki na dobre.

    Muszę przyznać, że jestem bardzo dumna z siebie, trochę jak spadochroniarz ze swego pierwszego skoku, a trochę jak niesforny uczniak, któremu się udało wykręcić nielubianemu belfrowi złośliwy sztubacki numer. A numer był, musisz przyznać, z fantazją i nawet nikt niczego nie zauważył.

    Tylko pielęgniarka, robiąc mi wieczorem zastrzyk, aż zamarła ze zgrozy na widok licznych sińców i zadrapań. Powiedziałam jej, że spadłam ze schodów, gdyż miewam, widocznie po kroplówkach silne zawroty głowy. Przełknęła wyjaśnienie bez mrugnięcia okiem, poratowała mnie kompresami i mazidłem. Chociaż w pewnym momencie stwierdziła z niejakim przekąsem, że wyglądam, jakbym spadła co najmniej z drugiego piętra.

* * * * *

    Jeszcze tylko jedna noc pod dachem kliniki i skończy się mozolne i długotrwałe restaurowanie mojej duszy. Wreszcie lekarze uznali, że jestem gotowa do spasowania się z życiem. Wypuszczają mnie na szerokie wody, na których potwierdzi się lub nie, zasadność zastosowanej przez nich psychoterapii. I z tego, co wnoszę, są optymistyczni. Wierzą, że oddają życiu wyleczoną z okaleczeń, wydźwigniętą z załamania i podniesioną z solidnych fundamentów odrestaurowaną osobowość. Ta osobowość to ja.

    Z tym że osobiście nie jestem ani tak pewna zupełnego sukcesu, ani tak optymistyczna. Zadawalam się umiarkowaną aprobatą dla zmian, które we mnie zaszły. Dzięki Opatrzności i lekarzom udało mi się raz jeszcze przezwyciężyć chorobę, ale atak jej był wyjątkowo silny, a walka bolesna i może stąd się bierze pewien przeżyty szok, a już na pewno ciężki uraz. Wiem, że istnieje we mnie jakaś słabość, która co jakiś czas wytrąca mnie z normalnego biegu, zagraża, a daleko mi jeszcze do dojrzałości emocjonalnej i mądrości życiowej, które pozwoliłyby mi opracować skuteczną przeciw niej obronę.

    Mimo że sportem specjalnie się nie pasjonuję, zdaję sobie sprawę, że w każdej rozgrywce decydujące znaczenie ma poznanie, a nawet więcej, rozpracowanie przeciwnika. Bez tego nie ma mowy o skutecznej technice ataku czy obrony.

    Moje zmagania z depresją nauczyły mnie wiele. Zrozumiałam jej genezę, poznałam mechanizmy, a nawet także jej niektóre brzydkie sztuczki. Nie jestem też taka głupia i potrafię wyciągnąć z pewnych faktów wnioski. Dalekie to jest jednak od założenia zabezpieczającej osłony, od znalezienia stuprocentowego remedium na tę chorobę. Poznałam przeciwnika, wiem już mniej więcej, na co go stać i jedno jest dla mnie pewne - muszę być bardzo czujna i do ewentualnego ataku dobrze przygotowana, gdyż nie jest to przeciwnik, którego można zlekceważyć.

    I stąd pewnie przed tą nową próbą, jaka się w mym życiu otwiera, trochę wątpliwości, trochę lęku i jakiejś jakby tremy. Ale pocieszam się, że to tylko przejściowe po sztucznej izolacji klinicznego zamknięcia. Może na zewnątrz tego klosza uda mi się mimo wszystko złapać właściwy rytm, ustawić na korzystnej pozycji, może, może... Lekarze uznają, że jestem gotowa do borykania się z życiem, a w końcu to chyba oni wiedzą najlepiej, jak to z człowiekiem powinno być.

    Najbardziej przejęty czekającym mnie przekroczeniem bariery klinika - życie jest oczywiście "Doktor Filozof". Chociaż - przejęty, to chyba niezbyt trafne słowo.

    Mówiłam już, że to bardzo dobry psychoterapeuta. Zawsze czułam, że jest w jakiś sposób zaangażowany w moje problemy, dylematy, z tym że jest to zaangażowanie w pewnym sensie obiektywne, oderwane, z utrzymaniem widocznego profesjonalnego dystansu. Kiedy snuję przed nim swoje wynurzenia, najpierw z całą otwartością wysłuchuje, dopiero potem interpretuje i też odwołując się zawsze do mojej partycypacji.

    Bardziej rozumie, niż współczuje. Ingerując jest ostrożny, powściągliwy. Próbuje jedynie ustawić mój sposób myślenia i odczuwania na odpowiedniej płaszczyźnie. Ułatwia mi zrozumienie samej siebie, uznając że ma to znaczenie wręcz kapitalne.

    Jeżeli już dotrze do jakiejś psychicznej zadry, która uwiera, jątrzy ranę i przeszkadza, uparcie i konsekwentnie doprowadza mnie do jasnego skonstatowania jej istnienia, łącznie z jej duchowymi następstwami. Co do samego zabiegu usunięcia zadry, jak i zabezpieczenia się na przyszłość przed następnymi, "Doktor Filozof" odwołuje się do mojego czynnego udziału, a zaleca przy tym wykorzystanie wszystkich zdrowych postaw i korzystnych możliwości. Sam w podsuwaniu gotowych korekcyjnych rozwiązań jest bardzo uważający, dyskretny.

    Może mi i nawet nie współczuje. Mimo że wiele razy, podczas przykrego rozdrapywania swych ran, ja sama rozmazałam się przed nim sentymentalnie, bezsilnie i głupio jak głupi maślak w śmietanie. Za to rozumie, niczemu się nie dziwi. Zresztą nie wiem, czy w depresji było mi potrzebne, aby ktokolwiek ślimaczył się razem ze mną. Mnie przynosiło ulgę same zerwanie tamy czarnych uczuć, zawierzenie ich komuś, kto ze zrozumieniem wysłucha. A "Doktor Filozof" umie mądrze słuchać, płacz z całą wyrozumiałością akceptuje, w pewnym oderwaniu jak gdyby z lotu ptaka uważnie śledzi zawiłe ścieżki moich duchowych rozterek.

    Nigdy nie krytykuje, nie wytyka błędów, a wprost przeciwnie, bardzo dużo już zrobił, aby mnie we własnych oczach dowartościować, wyciągnąć z matni samoobwiniania się przekreślającego wszelkie istniejące mimo wszystko obiektywne walory.

    Stosowana przez "Doktora Filozofa" psychoterapia ma charakter aktywny, angażujący pacjenta i zdecydowanie partnerski. Bazuje ona, nie na pseudopsychologicznych dewizach, a tym bardziej sloganach, nawet nie na książkowych prawidłach, lecz opiera się na przemyśleniach, własnych poszukiwaniach pacjenta, któremu mądry psychoterapeuta tylko pomaga lepiej poznać siebie, a przede wszystkim uwierzyć w siebie.

    I mnie się zdarzało, że w trakcie tych dyskusji naprowadzona umiejętnie przez niego odkrywałam w dosłownym tego słowa znaczeniu, że posiadam pewne cechy charakteru, które są wartościowe w szerokim ogólnoludzkim sensie. Wtedy to napływała sugestia psychoterapeuty, a może silniej, nacisk, abym odtąd budowała swe duchowe życie, nie w ucieczce przed słabością i błędami, ale właśnie w oparciu o te mocne punkty, dobre strony.

    To nic przesądzającego, perswadował mi "Doktor Filozof", że jestem nadwrażliwa, perfekcjonistka zbyt dużo wymagająca od świata i siebie, może za bardzo ambitna, za bardzo irracjonalna, za bardzo też drobiazgowa w szukaniu dziury w całym czy dzieleniu włosa na czworo. Są to wszystko pewne cechy charakteru, bo nie wady, które na pewno utrudniają mi życie i zaburzają relacje z innymi, nie stanowią jednak katastrofy, nie przekreślają możliwości pełnej psychicznej równowagi. Bo przecież nie ma ludzi idealnych. I bardzo byłoby nawet szkodliwe, gdybym w swoich staraniach taki ideał stawiała sobie jako absolutną dyrektywę i wymóg.

    Mam pewne słabsze strony, które powinnam uznać, być ich jak najbardziej świadoma. Jednak w pewien filozoficzny sposób trzeba je ignorować, nauczyć się żyć obok nich. Poza tym całym śmietnikiem sfuszerowanych psychicznych bubli, mam jednocześnie, pociesza mnie życzliwy pan doktor, wyrobione pozytywne cechy, na których mogę oprzeć konstruktywne życie. I tu się dowiaduję, że bardzo dobrze, że jestem ambitna, wrażliwa, wymagająca i analizująca. Mocnym też atutem jest bezsprzecznie moja silna wola.

    I jak tu się od razu lepiej nie poczuć? Nie docenić takiego psychoterapeuty. Przy moich zatwardziałych kompleksach tak przychylne traktowanie, stawiało mnie psychicznie na nogi.

    A przed moim wyjściem zabrał się do mnie bardzo poważnie. Wyznaczył mi spotkanie, jak to określił, rozrachunkowe rendez-vous. Z góry mnie uprzedził, że mam przyjść do niego przygotowana. Zadał mi kilka problemów do przemyślenia, oczekując na refleksje, konkluzje. Upewnił się raz jeszcze, że jestem z nim zgodna, co do rozumienia potrzeby, a raczej konieczności wprowadzenia w moim systemie postaw i wartości pewnych istotnych zmian.

    Potakiwałam z przekonaniem jak studentka przed profesorem i już wiedziałam, czego oczekiwać. Szykowało się poważne seminarium na temat higieny psychicznego życia.

    Gorliwie się też przygotowywałam. Z tych wielce głębokich przemyśleń, dociekliwego poszukiwania zmian na lepsze aż mnie łeb rozbolał. To tak jakby wymagać od rozstrojonego pianina, aby wydało z siebie nagle czysty w muzycznym brzmieniu ton. Albo inaczej, bo lubię porównania, jakby połamanego okutego w gips łamagę dowcipnie poprosić, aby wdzięcznie przebiegł przez trawnik.

    Wymagać można, ale trudność duża. Bo też faktycznie, nie ma nic prostszego dla podepresyjnego rekonwalescenta jak roztrząsanie egzystencjonalnych łamigłówek.

    Mierz siły na zamiary, przykazał wieszcz. Toteż dałam z siebie, co mogłam. Zgłosiłam się do "Doktora Filozofa" jak na kolokwium - kartka z notatkami, długopis, w głowie natłok nieśmiałych pomysłów na samą siebie i życie. Chociaż po prawdzie, więcej tam było wątpliwości i retorycznych pytań.

    I dobrze zrobiłam, że się tak przygotowałam, bo i profesor podszedł do seminaryjnego tematu systematycznie i po akademicku. Nie dość, że mnie sprawdził, osaczając kontrolnymi pytaniami, to jeszcze sklecił na mój osobisty użytek mały "filozoficzny" wykładzik. A zaczął ni mniej ni więcej tylko od Narcyza.

    W mitologii greckiej, Narikossos był młodzieńcem niezwykłej urody. A zakochał się on we własnym odbiciu, które podziwiał z braku lustra w źródlanej wodzie. Wziął się więc i zakochał w samym sobie, zresztą bardzo namiętnie i jak się miało okazać na umór. I zrobił głupio, a także nierozważnie, bo potem z tej niezaspokojonej tęsknoty za nieuchwytnym kochankiem wykończył się marnie. Utopił się, czy otruł, już nie wiem.

    Sama bajeczka ładna i wzruszająca jak lubię, ale słuchając, jak "Doktor Filozof" rozwija ten wątek o samouwielbieniu, poczułam się trochę nieswojo. Byłam przekonana, że w ten zawoalowany sposób moje wrodzone wady jak egocentryzm, sobkostwo, a może i zarozumiałość bierze teraz na swój psychoterapeutyczny widelec.

    Aż się trochę zmartwiłam, że przyjdzie mi niechybnie wysłuchać, nawet od tak tolerancyjnego i przymykającego oko na ludzkie słabości profesjonalnego duszpasterza dyskretnie nagannego potwierdzenia własnego obnażonego w swej szpetocie charakteru.

    Jednak to wszystko, co o "Doktorze Filozofie" powiedziałam, nie było tylko taką pożegnalną laurką. Jest on duszpasterzem całą gębą. Krytyka nie przyszła mu nawet do głowy, a co dopiero mówić o potępieniu. Ta mitologiczna przypowieść miała mi tylko uzmysłowić odniesienie narcyzmu do moich własnych nastawień w kluczowym punkcie samooceny.

    Chociaż na początku pan doktor mnie pocieszył, że z samouwielbiającym się Narcyzem nie mam nic wspólnego, zaraz potem mnie zmartwił, że to bardzo niedobrze. To jest właśnie w mej psychice bardzo "niehigieniczny" punkt.

    Okazuje się, że ze mną w porównaniu z zakochanym w sobie bożkiem jest akurat odwrotnie. Mówiąc zwięźle, przeginam pałę w drugą stronę. Nie tylko, że o zakochaniu się w sobie nie ma mowy, to się jeszcze wprost przeciwnie, chociaż tylko podświadomie nie lubię, nie akceptuje, a niekiedy wręcz nienawidzę. Alkohol, ciągła irytacja, niezdrowy tryb życia dowodzą tylko braku respektu wobec siebie samej.

    W samoocenie jestem bezwzględna i bezpardonowa, a to prowadzi do samoobwiniania się, od którego już tylko jeden krok do nieuchronnej autodestrukcji. A to właśnie nic innego jak autodestrukcja jest motorem i jedyną racją bytu depresji. Wewnątrz mnie toczy się nieustanna walka i jest to walka przeciwko sobie samej. Nie akceptuję obrazu, jaki mają o mnie inni ludzie. Mam w głębokiej pogardzie, to co sobą reprezentuję. Absolutnie nie podoba mi się mój własny autoportret.

    Tu przerwał pan doktor na moment swoje résumé, ale tylko po to, by zgnębić mnie pytaniem.

    Dlaczego jestem dla siebie tak surowa? Czym wytłumaczę zbyt wysoki pułap oczekiwań i wymagań, jakie sobie stawiam? Dlaczego wreszcie nie pogodzę się z sobą taką, jaka jestem ze wszystkimi błędami, jakie mi się zdarza popełniać i drobnymi mankamentami?

    I tak doszliśmy do sedna sprawy, dobrze śledziłam tok rozumowania wykładowcy - byliśmy przy problemie samoakceptacji.

    Mówiłam już, że nie jestem aż taka głupia i sama rozumiem, jakie to ważne, żyć ze sobą w wewnętrznej zgodzie. Tylko jak się do tego zabrać, jak przeprowadzić? Bądź tu nagle mądry i spraw, żeby się polubić. I za co?

    Nie chciałabym zrobić zawodu solidnemu duszpasterzowi. Tym bardziej, że udało mu się przekonać błędną owieczkę-duszyczkę, jak niebezpieczne są dla niej manowce, a jak pożywna jest za to i ładna mała zielona łączka. Już nawet tylko, żeby mu sprawić przyjemność, wzięłabym się i zaakceptowała, a jeszcze przy okazji wszystkim przyszłym depresjom urwałabym łeb. Niestety, przynajmniej na razie przyszłoby mi to z pewnym trudem, gdyż ten brak samoakceptacji kształtował się w złożonym procesie i to w przeciągu wielu, wielu lat. Wchodzi tu w grę moje całe dotychczasowe nie za szczodrze usłane różami życie.

    Za to, że nie byłam rozpieszczana w dzieciństwie, że we wczesnej młodości przeżyłam bolesny miłosny zawód, że przed kilku laty Zła Opatrzność ukarała mnie, odbierając życie mającemu narodzić się dziecku, nie znajdując potwierdzeń, że jestem doceniona, kochana, nie sprawdziwszy się w eksperymencie z emigracją - za to wszystko ja szukam winy w sobie. I ja tę winę znajduję, jest to poza racjonalną perswazją.

    Przynajmniej jak dotąd, bo obiecuję "Doktorowi Filozofowi", którego zdążyłam już polubić i któremu przede wszystkim ufam, że wiedząc już teraz, co jest "higieniczne", a co nie, umieszczę ten kluczowy problem w rekonstruowanej strategii wewnętrznych przeobrażeń.

    I z tą strategią wyleciałam widać w samą porę, bo "Doktor Filozof" poprawiwszy się tylko wygodniej w fotelu, przeszedł do małej powtórki z zadanej uczniowi lekcji, stawiając cały zestaw pytań dotyczących właśnie programu, planów, zamierzeń. Chciał wiedzieć, jak myślę pokierować sobą w czekającym mnie poza progiem kliniki życiu. Była to szczegółowa ankieta, a wyglądała mniej więcej tak:

    Jak jestem przygotowana na nieuchronne stresy, frustracje, mniejsze i większe smutki, rozczarowania i przeszkody?

    Na ile myślę zmienić mój stosunek do innych i ich opinii o mnie?

    Jakie widzę punkty zaczepienia przy konstruowaniu pozytywnego życiowego programu?

    Czy boję się nawrotu depresji?

    Co myślę o motywacji i częstotliwości picia alkoholu?

    Dlaczego nie zrobiłam dotąd prawa jazdy?...

    Pytania psychiatry są sondujące, dociekliwe. Wiem, że jak zwykle wysłucha mnie wnikliwie i przyjrzy się zaprezentowanym przemyśleniom okiem wytrawnego eksperta.

    Czy nie wydam mu się jednak mało pilna lub co gorzej śmieszna w tym "przygotowaniu" do życia opierającym się na razie jedynie na intencjach, cichych życzeniach? Snują mi się po głowie pewne zamiary, decyzje. Zaczynam wyodrębniać kilka punktów zaczepienia, od których będę musiała zacząć. Czy słusznie myślę, czy wyciągnęłam właściwe wnioski? Nie jestem co do tego zbyt siebie pewna. Już tu przed moim doktorem mam tremę, to co będzie w życiu?

    Zaczynam od prawa jazdy, to najprostsze. Teraz nareszcie czuję się gotowa je zrobić. Dotąd paraliżowana irracjonalnym lękiem przed tragicznymi wypadkami, czyhającymi tylko na kierowcę na jego samochodowej trasie i biorąc to do siebie, nie odważyłam się na wyczyn samodzielnego prowadzenia auta. Traktowałam to jako prowokacyjne wyzwanie dla fatalnego losu. Widziałam jedynie potencjalne ryzyko, nic poza tym.

    Myślę, że razem z chorobą wytłumiłam w sobie takie fatalistyczne podejście. Trzeba tylko dobrze opanować maszynę, trzymać się znaków drogowych i przepisów ruchu. Poza tym w czasie jazdy, postawić nie na lęk i przewidywanie najgorszego, tylko na pewność siebie i ostrożność.

    Widzę nieraz za kierownicą dosłownie zgrzybiałych staruszków. Dlaczego więc nie miałabym tej sztuczki opanować i ja? I to jest dobry pomysł, gdyż możliwość samodzielnego prowadzenia samochodu bardzo by ożywiła rutynę mojego z konieczności ograniczonego przestrzennie powszedniego życia. Byłaby to taka mała codzienna wolność.

    Życiem trudniej prowadzić jak samochodem. Ono się opiera, zastawia pułapki. Zrobię jednak wszystko, aby wykorzystać całą zdobytą wiedzę, tak jak kierowca o maszynie - ja, o osobowości, jak również o przepisach - prawach psychologii. Mając już pewien bagaż informacji i doświadczeń, łatwiej mi będzie na pewno obrać właściwą trasę, nadać życiu bardziej sensowny kurs.

    Pierwszym nieodzownym punktem, bez którego samochód w ogóle nie zapali jest przekręcenie kluczyka w stacyjce. Dla mnie tym samym jest odnalezienie wiary w siebie. Bez tego, jak zrozumiałam, nie zajadę daleko, a nawet nie zastartuję.

    Trzeba więc będzie przestać tak się przejmować opiniami innych. Zaaprobować własną osobowość taką jaka już jest. Spojrzeć na siebie bardziej trzeźwo i sprawiedliwie. Są gorsi ode mnie, a bardzo się cenią i kochają. Może i mnie uda się wreszcie trochę siebie polubić, bo i dlaczego by nie?

    Kocham moje dzieci i potrafię im to okazać. Respektując ich indywidualność, staram się je modelować do ogólnie przyjętych wartościowych wzorów. Mam z nimi wspaniały kontakt, darzą mnie zaufaniem. Jestem więc dobrą matką.

    Od siedmiu lat mieszkam z rodziną na poddaszu. Mieszkanie należy do banku, w którym głowa rodziny pracuje, więc koszt jego wynajmu jest niski. I dobrze. Trafiło się nam ono jak ślepej kurze ziarno, gdy startowaliśmy goli i bosi w desperacko podjęte emigracyjne życie, ale... czas mija, życie ucieka, a my tam ciągle tkwimy.

    Jest to faktycznie dość spora mansarda w pięknym starofrancuskim budynku otoczonym wspaniałym ogrodem. Na pewno może się podobać takie lokum komuś, kto przyjdzie z wizytą lub spędza tu jedynie weekend. Ja mam go już serdecznie dość. Borykam się jednak, jak mogę z harówką, jakiej taki zaniedbany apartament wymaga. Wszystko tu już woła o remont, inwestycję w sensie zmiany tapet, podłogowej wykładziny czy mebli. Nie dzieje się nic. Mimo tego w mieszkaniu jest zawsze czysto, przynajmniej zawsze wysprzątane. I chociaż robię wszystko ze zniechęceniem, jak ja to nazywam, na żyłę, niczego nie można zarzucić wypełnianym przeze mnie obowiązkom. Jestem więc też dobrą gospodynią. Do tego zmierzałam.

    A przy okazji. Moim marzeniem, które powinno w najbliższej przyszłości przyoblec kształt konkretnej decyzji i planu jest właśnie wyrwanie się z tych smutnych, bardzo odciętych od świata i ludzi poddaszowych ścian. Tam czuję się źle i to z roku na rok coraz gorzej. Mam zawsze wrażenie, że jestem odizolowana, osaczona, zamknięta. Jeżeli ma być ze mną lepiej, to przede wszystkim temu trzeba położyć kres. Raz jeszcze rzucić życiu tak ważkie i pełne nadziei hasło - przeprowadzka. Ale to na boku. Wrócę jeszcze na chwilę do niewdzięcznego wysiłku dowartościowania swojej zakompleksiałej persony.

    A faktem jest, że jeśli cię zaproszę do siebie, będziesz przyjęty, oczywiście na miarę możliwości, jak muzułmański wezyr. Tylko wybieraj specjalności z kuchni różnych narodów i tak wszystko będzie smaczne, urozmaicone i przygotowane na czas. Gościnna, dobra kucharka - taka już jestem.

    Do bliźnich mam stosunek przyjazny i szczery. Zawsze gotowa jestem poradzić, pomóc i wspomóc. Jak to się mówi, ostatnią koszulę bym z siebie zdarła, gdy widzę kogoś w potrzebie.

    Krytyczny małżonek moje relacje z ludźmi ocenia za przesadzone i zbyt egzaltowane. Twierdzi, że to chorobliwe. Wiecznie mi wytyka, że wygląda, jakbym starała sobie ludzi "kupić", a w każdym razie zdobyć ich sympatię czy uznanie za wszelką cenę. Według niego od lat odgrywam z wielkim przejęciem, uporczywie, aczkolwiek nieudolnie rolę dobrej ciotki z Ameryki. Może i jest w tym trochę racji. Trzeba będzie zrewidować i ten punkt widzenia. Bo co ja dostaję w zamian w tych relacjach, to już jest odrębna, następna sprawa.

    Żeby się nie dać znów speszyć krytyce, pospiesznie kontynuuję. W każdym razie najbardziej ze mnie kochająca córka i siostra, a również sprawdzona kumpelka lub jeśli ktoś się sprawdzi i otwiera na przyjaźń, także niezawodny, wierny przyjaciel.

    Kontynuowałabym tak to samochwalstwo pewnie bez końca, ale doszło wreszcie do podsumowania mojej roli jako żony, jako partnerki w czyimś życiu. Nie mam tu zbytnich sukcesów, wprost przeciwnie. Ponieważ jednak założone mam na dzień dzisiejszy myślenie wyłącznie pozytywne, pominę zatem tę stronę mego życia dyskretnym milczeniem. Już tylko w głowie przepowiem sobie wszystkie nasuwające się decyzje, ewentualne przedsięwzięcia. Postanawiam, że nie będę tu robiła tak zwanego prania brudów. Tym bardziej, że opowieści tej słucha też osoba najbardziej zainteresowana, mój mąż.

    Z napiętą uwagą śledzi moje przemyślenia - wątpliwości "Doktor Filozof". Wydaje się, że mnie rozumie. Chyba zdaje sobie sprawę z niewątpliwego wysiłku, jaki mnie czeka. Indaguje mnie jednak dalej, podkreślając dobitnie, że muszę znaleźć coś w życiu, co nada mu sens. S'accrocher - brzmi to po francusku obrazowo i dobitnie. Trzeba się życia uchwycić, uczepić za wszelką cenę, choćby jak tonący brzytwy, a wisielec gałęzi. Złapać się kurczowo tego, co stanowi istotę i zasadność życia. Należy wykorzystać wszystko, co wybija od dna i pozwala utrzymać się na powierzchni.

    Ja mam szczęście. Moje realne i napawające budującą nadzieją attachement - przywiązanie to dwójka kochanych, wspaniałych dzieci. Nie muszę szukać niczego więcej, ja dla nich muszę żyć.

    I chociaż niestety nie mogłabym z przekonaniem zaśpiewać z moją ulubioną Edytą Geppert - "Życie, ja kocham cię nad życie...", to jednak mimo wszystko podejmę oferującą się rozgrywkę z losem. I zrobię to już tym razem rozważniej, ostrożniej. Nie będę się niepotrzebnie narażać, gdyż ważne jest, abym wyszła bez szwanku. Nie mogę przegrać kolejny raz.

    Koniec z majakami. Trzeba zaakceptować wreszcie życie takim, jakie jest. Zaprzestać ciągłych, męczących złudzeń, że się ono zmieni samo z siebie i z dnia na dzień.

    Mam już prawie czterdzieści lat na karku. Moje życie jest już skonstruowane i pewnie w ponad połowie dokonane. Nie ma co dłużej czekać na pięknego księcia, który się pojawi, aby mnie uwieźć na swym rumaku w baśniowy kraj niepowszedniego piękna i wiecznej szczęśliwości.

    Życie to nie bajka. Jak powtarza często mój francuski przyjaciel, jest ono bardziej porównywalne do kanapki posmarowanej gównem, z której zmuszeni jesteśmy odgryzać mały kęs każdego dnia. Może niesmaczne, ale nieuniknione. Toteż i ja muszę zaprzestać tej bezsensownej walki, jaką toczę z dniem dzisiejszym. Skończyć ze sztywnym przeciwstawianiem się realiom, które niekoniecznie są po mojej myśli. To nic nie daje, nie pomaga, a często kończy się wręcz fatalnie. Dając się sprowokować, zapragnęłam udowodnić, że i ja potrafię pracować zarobkowo i w efekcie wpadłam jak śliwka w kompot.

    Trzeba życie przyjmować takie, jakie jest - twarde, niebezpieczne, nieraz złośliwe. Problem polega jedynie na tym, aby starać się nie wypuścić nad nim kontroli. Nie wolno pozwolić, by jego nieprzychylne okoliczności nami manipulowały, zaburzając nasz system wartości i ocen.

    A będąc przy manipulowaniu, wrócę raz jeszcze do moich relacji z innymi ludźmi. Zaczynam rozumieć, że za dużą wagę przywiązuję do ich opinii, niepotrzebnie przejmuję się nawet płytkimi krytykami, zbyt gorliwie chcę się wszystkim podobać. Nie jest to na pewno w sensie psychicznym zdrowe, gdyż takie uwarunkowanie odbiera mi wiarę w siebie i przysparza wyłącznie bolesnych rozczarowań.

    Ile to razy płakałam, że dając z siebie co najlepsze, napotykam u innych złą wolę, interesowność lub obojętność, która była jeszcze najbardziej uczciwa. Ile to razy "zainwestowałam", zaangażowałam się uczuciowo w kontakty, które okazywały się absolutnym niewypałem.

    Byłam wykorzystywana, wciągana w brudne intrygi. W żadnym wypadku nie natrafiłam na przyjaźń, której tak gorąco pragnęłam. Z samą bezinteresowną i szczerą życzliwością były już kłopoty, a ja uparcie, wręcz obsesyjnie brałam fałszywe monety ludzkiej hipokryzji za poszukiwane złoto. Dawałam się zwodzić, ulegałam złudzeniom. Z całą naiwnością graniczącą z głupotą w swym zamierzeniu stwarzania kontaktów sięgających niemal ideału, w rzeczywistości budowałam zamki na lodzie i raz za razem spadałam na zbity łeb.

    Trzeba to zmienić. Muszę wreszcie przyjąć i się z tym liczyć, że inni ludzie, podobnie jak ja, są omylni i mają również swoje wady. Bywają zazdrośni, złośliwi, nieraz zawistni. Moje uparte oczekiwanie uprzejmości za uprzejmość, dobroci za dobroć wydaje się być pewnym nieporozumieniem.

    I powinnam się kontrolować, by nie szukać w każdych okolicznościach akceptacji w oczach innych, a już na pewno, nie jak dotąd, za wszelką cenę. Robić, co się uważa za słuszne, a resztę mieć w nosie. Nigdzie też nie jest powiedziane, że muszę być przez wszystkich doceniana i lubiana. Jeśli nie chcą dostrzec moich wartości, tym gorzej dla nich, jak mówią Francuzi - tant pis.

    Tak więc przestać się szarpać i walczyć. Może za to dla odmiany zacząć korzystać trochę z życia nawet z jego skromnymi możliwościami. I tu znów przede wszystkim dzieci - czerpać więcej radości, satysfakcji, po prostu szczęścia z mojej wspaniałej parki. Poza tym ze swojej strony, poświęcać im więcej uwagi, zrobić wysiłek, by dać im z siebie maksimum, gdyż na to w pełni zasługują, a obawiam się, że nie rozpieszczałam ich dotąd w tym względzie.

    A co jeszcze? Może mniej wczuwać się w jakże czarne i pełne beznadziei refreny typu - "Pokolenie utraconych marzeń, generacja zmarnowanych szans...". I tak świata nie zwojuję, do diabła z tym. Przestać analizować, roztrząsać, rozdrapywać, co się w duszy kołacze. Koniec z bezkresem sentymentów, bezpłodnymi nadziejami, majakami egzaltowanej wyobraźni. Spojrzeć realiom w oczy. Koncentrować się bardziej na konkretnej sytuacji niż psychice. Nie bać się faktów. Wziąć się z życiem za bary.

    I proszę, jak to wszystko dzielnie brzmi.

    A jeszcze jedno i wcale nie błahe. Ten cały przytoczony wyżej koncert życzeń ma być przeprowadzony - na trzeźwo! Alkohol - fini.

    Ucieczka w odmęty tego niby sojusznika była kolejną złudą. Summa summarum, alkohol nic nie załatwia, pogarsza za to mój stan. Jeszcze zadrażnia wszelkie dotkliwe bolączki. Nie wiem na razie, jak to w praktyce przeprowadzę, ale decyzję podjęłam. Koniec z piciem. I tu jestem siebie pewna. Wiem, że się na sobie nie zawiodę.

    Poza tym może jakiś basen, aerobik, maseczki piękności czy masaże ciała. Prawo jazdy i jeżeli już kontynuowanie pracy, to tylko w swoim zawodzie, a więc może jakiś kurs?...

    Snują mi się tak po głowie te mniej lub bardziej realistyczne pomysły, zamierzenia, decyzje. Jedno jest w tych poszukiwaniach pewne. Jeśli mam po ludzku żyć, muszę zawalczyć, muszę chcieć. Wszystko, aby nie powrót obezwładniającej stagnacji. Zaczynam czuć w sobie pewną konstruktywną siłę, trochę nawet więcej jak umiarkowany zapał. A to już coś.

    Ale przede wszystkim odczuwam ogromną ulgę, że raz jeszcze udało mi się wyrwać szponom bezlitosnej choroby. Mówię, bezlitosna, gdyż jest ona faktycznie ślepo zaborcza i bezwzględna. Depresja, choroba-misterium, która degraduje, zabija w człowieku ambicję, własną dumę i chęć do życia. Szczęśliwa jestem, że się wydźwignęłam.

    Oglądam się za siebie i nieopisaną zgrozą napawa mnie sama myśl, że mogłabym tę druzgocącą siłę napotkać jeszcze kiedyś na swej drodze.

    Oglądam się za siebie i widzę porzucone, nagle opustoszałe krzywe zwierciadło, które wszystko przeinacza, wykoślawia, okalecza i niszczy... krzywe zwierciadło, które z ciemności straszy.

* * * * *

KONIEC



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka

Hosted by www.Geocities.ws

1