Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(cz. I)

 
 

    Oh, merde!  Nawet tej głupiej kawy mi żałują. Bo już nie mówię o winie. O tym będzie potem. A to niby przecież elegancka, bardzo droga, ekskluzywna, rzec można, klinika. Nie jakiś tam państwowy gigant tylko prywatny, złotodajny zakładzik.

    - Nie mamy nawet stu łóżek - zapewnia mnie na wstępie pielęgniarka. I brzmi to budująco, dumnie. Salon dla wizytujących, salon rekreacyjny dla chorych, sala gimnastyczna i pingpongowa osobno. A jaki piękny park wokół. Ale to na razie nie dla mnie. Ja teraz mam spać. Co najmniej przez siedem dni nie mam prawa odemknąć oka. Więc niech się już nie wygłupiam, kawy nie dostanę, mam być spokojna i nie utrudniać leczenia. A do picia jest mineralna woda, zresztą dosyć świeża, z okresem konsumpcji do września dwutysięcznego roku. Osiem półtoralitrowych plastykowych baniaków wabi swą źródlaną zawartością. Jest też w załączeniu gruba plastykowa musztardówka, mogę więc swoje pragnienie gasić bez żenady.

    A niech ich, szprycować się bez końca jakąś przemysłową kranówką. To już w takim szpitalu gigancie była cywilizacja, kultura co się zowie. Panie z obsługi same leciały do mnie od razu z dwiema michami pachnącej kawy, współczująco zazwyczaj komentując, że tam skąd pochodzę, na dzikim Wschodzie pija się na śniadanie albo czystą żywą wódkę albo nie tylko że przez Ruskich zatrute to jeszcze w dodatku kozie mleko.

    I co z tego, że ignorancja, ale za to jaka obsługa i zrozumienie potrzeb. Nie wspomnę już o swobodzie, wolności. Z dwumetrowym stelażem kroplówki zjeżdżałam sobie szpitalną windą aż na parter, aby w miarę wzmożonych zapotrzebowań, obsłużyć się przy dystrybutorze wszelkich napoi już sama. Ach, co to za rozkosz taka dymiąca ekspresowa kawka.

    Dobre to były czasy, te czasy szpitalne... a teraz? Gdzie ja znowu wylądowałam? Co to za klinika i co ja tu właściwie robię? Pytanie niezłe, tylko z odpowiedzią gorzej. Od kilku dni...

    Od kilku dni usiłuję zrekonstruować fakty, przewinąć taśmę pamięci, aby dojść do momentu, kiedy się tutaj znalazłam. I nie jest to łatwe. Tym bardziej, że przecież to już prawie tydzień, jak zostałam odcięta, absurdalnie odizolowana od całego świata. Nie mam możliwości porozmawiania z kimkolwiek, kto mógłby być wtedy ze mną, kto mnie widział, a być może i pomógł. Żadnej więc konfrontacji. A to tak męczy taka niemożność odtworzenia faktów, wydarzeń, w których grało się przecież główną, tytułową rolę.

    Wytężam pamięć, przywołuję do porządku obolałą, skołataną głowę. I nic. Tylko jakieś zamazane, mgliste strzępy wspomnień, odległe i obce jak gdyby nie mnie dotyczyły lecz kogoś innego, przewijają się przez moją świadomość, niepokoją i intrygują. To jest trochę tak, jak gdyby na czystą wypolerowaną podłogę wylać wiadro z pomyjami. Brud rozniesie się z wodą po całej podłodze i chociaż woda wyschnie, lecz brzydkie, brudne plamy pozostaną.

    I ja też mam w pamięci takie plamy straszydła. Aż wzdrygam się w przeczuciu ich niechybnej szpetoty. Ale to tylko plamy, a gdzie reszta? Coś tam wiem, coś przeczuwam, różne domysły mi się majaczą, lecz jak to było naprawdę?

    Jednego jestem pewna - to był czwartek. Sakralny dzień w moim życiu - urodziny Michałka, śmierć Babci, tak tragiczny w swym epilogu poród drugiego dziecka, dwie operacje, jak również inne pomniejsze przypadłości - wszystkie te fakty miały miejsce w tym samym dniu tygodnia, w czwartek. Tak, to na pewno był ten dzień.

    Nie tylko doskonale pamiętałam, że w czwartek o godzinie czternastej miałam rendez-vous  u mojej miłej znachorki od duszy, nazywanej fachowo psychiatrą, ale niecierpliwie na to spotkanie czekałam. Cierpiałam okrutnie, nie do zniesienia i to wcale nie duchowo, a cieleśnie. I aż wstyd się przyznać, bo źródłem mojej fizycznej udręki były prozaiczne, bezwstydne pośladki. A zaczęło się wszystko gdzieś przed miesiącem od postawionej przez panią doktor diagnozy o kolejnej, ostrej w przebiegu psychicznej depresji i w konsekwencji wystawieniu przez nią recepty na serię zastrzyków, które miały zapewne za zadanie z tego dokuczliwego stanu mnie wyzwolić. Pomyślałam - dziwne. Zawsze były prochy, a tu nagle jakieś zastrzyki. Nie mrugnęłam jednak nawet okiem. Od urodzenia świetnie znosiłam ten drobny, być może przykry dla kogoś, zabieg.

    Z początku wszystko szło OK. Pielęgniarz przychodził do domu. Ja uśmiechałam się do niego mile, jakby za tę przyjemność miano mi jeszcze zapłacić. Na wszelki jednak wypadek podstawiałam się raz jedną, a raz drugą stroną. Aż któryś z kolei zastrzyk mało mnie nie obalił. Nie tylko, że ledwie go zniosłam, czując wbijające się w ciało rozpalone wiertło, ale i potem nie mogłam za nic dojść do siebie. Myślałam - igła się omsknęła, trafiła w jakieś ścięgno, może w nerw, czy ja wiem? Było jednak marnie. Tyłek spuchł, zaognił się wokół wewnętrznego, wyraźnie wyczuwalnego, twardego jak kamień guza.

    Podstawienie się następnego dnia z drugiej strony nic nie załatwiło, a przeciwnie, jeśli tak można powiedzieć, rozłożyło mnie na oba pośladki. Byłam zupełnie do niczego. Każdy, nawet drobny ruch stał się męczarnią, każdy krok udręką, a już zmiana pozycji z siedzącej na stojącą lub odwrotnie wprost niewykonalna. Nawet i noce miałam z głowy. Bo chociaż w czasie spoczynku leżę jak trusia i poza chrapaniem nie wykonuję żadnych czynności, to jakakolwiek pozycja była nie do przyjęcia. Nie było mowy o najdelikatniejszych manewrach w celu lepszego ułożenia się. Nie było więc mowy i o wypoczynku też. Ciągnęło się to ponad tydzień. Pielęgniarz robił dalej swoje. Sprawdzał wprawdzie podejrzliwie skład zawartości ampułek z dyrektywami recepty, ale wszystko się widać zgadzało. Za to ja snułam się jak uosobienie męczennictwa, coraz bardziej cierpiąca i śpiąca, a zresztą jakby też bardziej zdeprymowana niż na początku kuracji.

    Głupi tyłek, a taki kłopot. Sama nie wiem, jak to wytrzymałam. Zwolnienia lekarskiego nikt mi przecież nie dał. Sykając lub złorzecząc, popychałam ten mój domowy kierat do końca.

    W środę wieczorem na interwencję nie na żarty już zaniepokojonego pielęgniarza leczenie zostało wstrzymane, a rendez-vous  na czwartek potwierdzone. I to jeszcze dobrze pamiętam.

    Rano przygotowując Małą do przedszkola, usilnie ją zachęcałam, aby ten jeden, ten jedyny raz została w przedszkolu aż do wieczora i jadła na stołówce. Małpiszon słyszeć nie chciał. Tak mnie kokietowała, przymilała się i prosiła, nie wspominając już o próbach szantażu i buntu, że wreszcie załamałam się i obiecałam zabrać ją na obiad do domu.

    Jak mi zeszło to przedpołudnie, nie za bardzo sobie teraz uzmysławiam. Pewnie taki codzienny kierat. Jak to ja mówię: gary, pranie, prasowanie. Niby nic, a bez efektu i końca.

    Chociaż nie. Zaczynam sobie uprzytamiać, że właśnie wtedy przez te kilka godzin zasunęłam wyjątkowo dużo i to takich głupawych, przykrych robótek ekstra, które normalnie odwalam raz na jakiś czas. Bo każdy chyba przyzna, że zabranie się do porządkowania zabawek, posegregowanie odzieży w przepełnionych, bo jakże, szafach, wypucowanie lodówki, nie mówiąc już o prozaicznych sanitariach czy podliczeniu, ot tak z doskoku, miesięcznego budżetu, to nie żarty. Są to raczej przedsięwzięcia dla osobnika będącego w pełnej formie psycho- fizycznej. A ja co? To wszystko było trochę tak, jakbym przeczuwała, że tego wieczoru do domu nie wrócę.

    Po Małą szłam ze łzami w oczach. Chwilami chciałam zawrócić i uprzedzić w przedszkolu, że zostanie tam na obiad. Kilkakrotnie zastygałam w półobrocie, lecz wyraz jej twarzyczki uparty i błagający zarazem nie pozwolił mi się cofnąć. Zagryzając wargi, przełykając łzy, odmierzałam przebyte kroki. Starałam się chyba bardzo, aby nikt z mijających mnie ludzi nie domyślił się, w jakim jestem stanie.

    Natomiast w drodze powrotnej z przedszkola płakałam już głośno. Przerażona Dorotka ciągnęła mnie malutkimi uliczkami wśród willi i ogrodów, co czyniło trasę znacznie dłuższą, ale za to w okolicy zacisznej, niemal bezludnej.

    Moja córcia podtrzymywała mnie dzielnie, uczepiwszy się mego ramienia całym ciężarem, jak przysłowiowa kula u nogi. Samorzutnie też wzięła na siebie obowiązek sygnalizowania, jeśli w zasięgu wzroku miałby się ukazać jakiś "człowieczy" obiekt. W razie zbliżenia zatrzymywałyśmy się na moment, a ja nie mogąc się nawet schylić, aby zamarkować drobną awarię buta, zastygałam wyprostowana z głową zadartą do góry, podziwiając imponujące konstrukcje dachowe burżuazyjnych domostw. Potem kuśtykałyśmy dalej. Mała cała przejęta rolą opiekunki. Ja nie mająca już prawie nadziei, że kiedykolwiek dotrzemy do celu. Dochodziło południe.

    W domu moja Bidulka też była przeurocza. Umyła się przed obiadem. Zjadła wszystko, co jej przygotowałam bez najmniejszego marudzenia, sama. Ja w tym czasie mogłam pomyśleć o sobie, a konkretnie o tej najbardziej szlachetnej części mojego ciała, która na dwie połowy rwała aż do kości, pulsowała bólem. Pielęgniarz radził kompresy z dziewięćdziesięcioprocentowego alkoholu. Właśnie teraz o tym pomyślałam. Została gdzieś w szafce napoczęta butelka tego aptecznego specjału. Przedtem jednak zafundowałam sobie wspaniałą, pachnącą i gorącą kąpiel, aby te spirytusowe balsamy spoczęły na ciele czystym, dobrze wymoczonym. Z ubrania wbiłam się w moje czarne elastyczne spodnie-rurki tak obcisłe, że ich wkładanie wymaga od pół godziny do czterdziestu pięciu minut, a zdejmowanie akurat odwrotnie. Za to moje kompresy przylegały, że lepiej nie mogły i nie było ryzyka, że je gdzieś pogubię. Widać z tego, że jeszcze wtedy główkowałam wcale niegłupio.

    Umalowałam się też i to nawet dosyć okazale. Po czym zaparzywszy sobie kawę, zaczęłam przygotowywać się psychicznie do nieuchronnej konieczności wyjścia. I wtedy zdałam sobie sprawę, że nie ma takiej możliwości, abym po odprowadzeniu Dorotki do przedszkola w odległym zaułku naszej wsi dowlokła się jeszcze parę ładnych kilometrów do lekarza, przyjmującego w innej wsi. A co dopiero mówić o powtórzeniu tej samej drogi już po wizycie jeszcze raz.

    Moja desperacja wzmagała się z minuty na minutę. Autentycznie wymagałam doraźnej pomocy lekarza, a nie byłam w stanie się ruszyć. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, ale nie potrafiłam skonkretyzować żadnego pomysłu. Moja głowa, jeśli pracowała, to w jakimś jakby oderwaniu od tej całej sytuacji. Coś tam w niej kołatało: rozgoryczenie, nieokreślone pretensje, bunt wobec ciała zniewolonego fizycznym bólem. Nie poddawała mi jednak żadnego wyjścia, sposobu. Czułam się bezwolna, bezsilna.

    I gdy teraz wspominam tę moją otumanioną, ogłupiałą głowę, przychodzi mi na myśl być może realne wyjaśnienie tego, co mogło wtedy zaistnieć. Zaczyna mi się wykluwać taki malutki, złośliwy pomysł. Otępiała z bólu, zdeprymowana skądinąd, sfrustrowana dostatecznie jak przed każdą wizytą u psychiatry musiałam sobie golnąć zdrowego kielicha, ot co. Świadków przy tym nie było. A ze mnie też żaden świadek, bo w takim stanie, to gdzie?

    Coś w tym jednak może być. Pewnie przy okazji zalecanego kompresu zażyłam ździebełko tego dezynfekującego środka również doustnie, przemycając go na przykład w takiej to niby niewinnej kawie.

    Trzeba przyznać, że od pewnego czasu, odkąd zaczęłam popijać mocniejsze trunki, nabrałam polotu w nadawaniu alkoholowi smakowo-kolorystycznej oprawy. Wlewasz syrop pomarańczowy, wrzucasz parę kostek lodu, plasterek pomarańczy i masz już gotowy koktajl amerykański. Robisz to samo z innym syropem i innymi owocami w dopełnieniu z większą ilością lodu, a popijasz koktajl tropikalny. Tutaj nawet syrop anyżkowy sprzedają, żebyś w razie braku laku, domowym sposobem spreparował sobie pastisa, a taki śmierdzieć będzie jeszcze gorzej jak oryginalny.

    I takie są orzeźwiające, witaminizowane i witalizujące te koktajle w swej urozmaiconej, bogatej kompozycji. Kondycja i zdrowie, a do tego szpan. Bo wymieszanie puszki soku pomidorowego z butelką gorzały i delektowanie się znaną wszystkim "Krwawą Mary" nie uchodzi. Nie jest to już ten elegancki, wyrafinowany koktajlowy styl. Tylko jeśli do takich niewinnych różowych lub zielonych śliczności - obok oliwka, orzeszki, krakersik, a jakże - dofasujemy odpowiednią ilość odpowiednich wódeczności, to cała naprzód, możemy się ululać na cacy.

    Będę musiała odszukać tę butelczynę. Zawsze to trochę wyjaśni, czy dziabnęłam sobie tego strzemiennego, czy nie. Aż mi ślina na język przychodzi. Do diabła, mogło tak być. Chyba, żeby się samo wchłonęło, już nie wiem.

    Tyle tylko że ani bardziej orzeźwiona, ani bardziej wigorowa się po tej kawie nie poczułam. Za grosz przedsiębiorczości, odwagi. Musiałam też nieźle uskarżać się i chlipać, gdy mój małżonek wykonał swój rytualny poobiedni telefon, jeśli już on sam zaproponował, abym wezwała taksówkę. W czasie ośmioletniego pobytu we Francji z tego środka komunikacji korzystałam zaledwie raz i to do porodu. Byłam więc chyba wtedy mocno usprawiedliwiona. A tu taka propozycja, popatrz, popatrz. Pomysł już jednak był.

    Taksówkarza, a do tego Polaka, nawet dobrze znałam. Zawsze dać lepiej zarobić swojemu. Wykręciłam więc szybko odpowiedni numer telefonu. Okazało się jednak że profesjonalista śpi, gdyż taksuje wyłącznie na noce, bo to się bardziej opłaca. Natomiast jego żona jest na luzie i przy samochodzie, a jako że jest moją przyjaciółką (dobre sobie) - nie ma problemu - zawiezie gdzie trzeba, a także zajmie się Małą. Bon.

    I na tym stanęło. Zrezygnowałyśmy z popołudniowego przedszkola dla Dorotki. Ja miałam wrócić od lekarza prosto do domu, dla Michałka zostawić w umówionym miejscu klucze, a odebrać Małą od przyjaciółki miał tata już po powrocie z pracy. Chyba, żeby mnie zrobiło się lepiej.

    Ale mnie wcale lepiej nie było. Ten świński odwłok pod napiętym elastikiem pulsował oszalałą gorączką, zacinał kłuciem jak setki wbitych drzazg. Nic nie wiem o jakiejś niestrawności duchowej, psychicznej, gdyż cała byłam skupiona na tej łatwo namacalnej męczarni.

    I jak się rozegrało to wszystko dalej, zupełnie już nie kojarzę. Mała do wyjścia wyszykowała się sama. Nie wiem, czy zostawiłam Michałkowi te cholerne klucze. Nie pamiętam momentu, kiedy koleżanka zgodnie z umową zaklaksonowała na ulicy pod domem. Zdaje mi się, że to ona zawiozła mnie do lekarza, gdyż nie sądzę, abym ten morderczy półgodzinny marsz zaliczyła na piechotę.

    Od pewnego momentu nic nie jest już dla mnie jasne. Wszystko wydaje mi się takie diabelnie mgliste, jakbym usiłowała przypomnieć sobie bardzo dawno widziany film. A już na pewno sam przebieg tak brzemiennej w skutkach medycznej konsultacji pozostaje jedną niewiadomą, złowieszczą białą kartą. Jak to możliwe? Żadnych skojarzeń, śladów pamięciowych, wspomnienia odczuć - nic, absolutnie nic.

    Majaczy mi się jedynie obraz mojej lekarki, która wsadza mnie do wezwanej pod gabinet taksówki i oddając kierowcy jakieś papiery, coś mu gorączkowo tłumaczy. A potem, że on był miły i twierdził, że się z tego wyliżę, bo taka babeczka pełna temperamentu i szarmu musi z takiej kabały wyjść. Zapewniał mnie jeszcze, że na babeczki ma wyrobione taksówkarskie oko, mogę więc mieć do jego optymistycznej prognozy stuprocentowe zaufanie. Póki co, przekroczywszy dwie automatycznie zamykające się bramy i jeden dosyć pokaźny mostek, zajechał z całym fasonem na główny podjazd przed kompleksem niskich, szarych budynków, gdzie przy drzwiach wejściowych dyskretny acz złocisty napis, nie wiem, informował czy raczej ostrzegał - CLINIQUE DE L'ISLE. KLINIKA NA WYSPIE.

    Z panią urzędującą w sekretariacie - taką starą, wyrafinowaną bździągwą - coś zupełnie nie mogłam się dogadać. Ona swoje, a ja, że nic nie wiem, że trochę słabo się czuję. Chodziło jej chyba o jakieś papiery ubezpieczenia czy tożsamości. Wzruszałam ramionami. I chyba tylko list od mojej lekarki zaważył, że w ogóle nie wyrzuciła mnie za drzwi.

    A ja ze swej strony stawałam się coraz bardziej nerwowa. Zbliżała się już godzina czwarta, pora o której jestem już zwykle w drodze po Dorotkę. Tłumaczę Pani co i jak, że dziecko w przedszkolu, a ja tutaj. Trzeba więc bezwzględnie uprzedzić, że matka dziecka o przewidzianej godzinie nie jest w stanie się zgłosić. Mała jest przyzwyczajona, że zawsze przychodzę punktualnie i wkraczam w bramę jako pierwsza w czubie, a teraz takie świństwo, taki afront. Będzie zrozpaczona. Biadoliłam strasznie. Pamiętałam jednak nawet, o dziwo, nazwę tej wychowawczej placówki. Pani po wyszukaniu numeru, wzięła aparacik i zaczęła wydzwaniać.

    Kiedy po długich poszukiwaniach i żmudnych ustaleniach okazało się, o czym absolutnie zapewniono, że takiej to a takiej w przedszkolu nie ma, gdyż w godzinach popołudniowych wcale nie była przyprowadzona, ta kliniczna kwoka zwątpiła zupełnie i ostatecznie przestała mi wierzyć. Teraz chciała rozmawiać już tylko z mężem, o ile taki w ogóle istnieje.

    Zła już byłam trochę na nią. Myślę sobie, a niech się pomęczy. Ani w głowie mi było sięgnięcie do torebki w poszukiwaniu jakichś tam papierów. Dałam jej na odczepnego numer telefonu do pracy tego ewentualnego męża. Nie byłam zbyt pewna jego dokładności, poradziłam więc Pani, aby spokojnie doczekała do godziny siedemnastej, kiedy ze szkoły wróci mój synek i on jej zapewne pomoże. Do czasu jego powrotu była jeszcze pełna godzina, a Pani niecierpliwiła się coraz bardziej.

    Pod numerem do biura, który podałam nikt się nie zgłaszał. Pani doktor, która mnie tutaj skierowała miała jakąś pilną interwencję i nie mogła podejść do telefonu, a jej sekretarka nie była au courant, co do jakiejś pacjentki przysłanej z ich gabinetu. Telefon w domu też nie odpowiadał. Myślę, że podałam jej nawet nazwisko naszych francuskich przyjaciół, państwa Legrandów. Niech może potwierdzą, że jestem tą, za którą się podaję. I ja zaczynałam mieć tego wszystkiego trochę dosyć. Wydzwaniała tak i wydzwaniała, książkę telefoniczną wertując w tę i z powrotem. A wszystko na zasadzie - jest u nas taka a taka madame, która przekonuje, która twierdzi itp. To jej grzeczne przypuszczalne "być może" zaczęło doprowadzać mnie do pasji.

    Atmosfera stawała się coraz cięższa, coraz bardziej napięta. Trudność z identyfikacją mojej skromnej persony była już ewidentna. Myślę, że pani urzędniczka zaczęła się serio zastanawiać, czy nie wezwać wszechmocnej, wszechwiedzącej Police, aby oni się pomartwili, co z tym fantem zrobić. Wszak do tego nie doszło. Tylko nie wiem, co zaważyło. Czy dodzwoniła się wreszcie do kogoś, kto mógł zidentyfikować jej "podrzutka" i potwierdzić jego tożsamość, czy też może ja sama umordowana tym wszystkim wyciągnęłam zza pazuchy te tak ważne świstki. W każdym razie Pani odetchnęła i natychmiast rozpostarła skrzydełka swojej urzędniczej, przesympatycznej, gorliwej powinności.

    Z wigorem otwierała podwoje szuflad, wyciągając z nich jakieś karteluszki i druczki. Świeżo zaostrzonym ołówkiem, stawiając w odpowiednich rubrykach bądź to krzyżyki, bądź kreski, z uśmiechem na ustach dokonywała wstępnego wywiadu. Miałam wrażenie, że w nagrodę za swoje poczciwe i pełne ascezy życie jestem teraz wciągana na listę oczekujących do raju. Aż miło było na nią popatrzeć. Taka rozluźniona, przyjacielska, pomocna, z życzliwym uśmiechem korygująca na francuski każde okaleczone przeze mnie sformułowanie czy słowo. Wyraźnie zadowolona i ze mnie i z siebie. A jakże, ich klinice przybywała przecież następna klientka i to w tak kiepskim stanie, że zanim stąd się wyrwie, niezły grosz będzie musiała tu zostawić.

    A potem poszło jeszcze dalej. Administracyjny serwis, jego pełna gotowość, wysoka jakość usług zaprezentowały się w całej pełni. Po zakończeniu wstępnych oględzin przedstawiono mnie panu dyrektorowi, wielkiemu gościowi, przed którym urzędniczki biły czołem. I proszę, taki człowiek, a zainteresował się jakże mizerną i jakże mizernie rokującą istotką.

    Tak więc jako poważna kandydatka do raju zostałam zaproszona przed oblicze samego Świętego Piotra, który wabiąco podzwaniał bramowymi kluczami. Tyle że moja rogata duszyczka nie doceniła tego zaszczytu. Pozostając w zaczadziałych oparach szatańskich mocy, nie chciała się ani otworzyć, ani ukorzyć. Jak ten uparty barani łeb trykała na prawo i lewo. Nie bardzo nawet zdawałam sobie sprawę, że to sam Święty Piotr. Krótko mówiąc, to zaszczytne tete-a-tete okazało się kompletnym fiaskiem. Doceniłam wprawdzie nonszalancję szefa, jego niezaprzeczalną męską urodę i moralną siłę, ale ze swojej strony ani urody ani siły nie miałam podstaw, a tym bardziej ochoty, aby je przed moim interlokutorem wdzięcznie wyeksponować.

    Pan dyrektor, ten śliczny, ten uroczy był wprost niepocieszony, o czym zapewniał mnie wielokrotnie w dwa dni później, kiedy raczył mi przypomnieć, że do naszego spotkania już doszło. Ah bon?  Przyglądam mu się z intensywnym wysiłkiem zlokalizowania w świadomości jego okazałej persony i znowu nic. Widzę go po raz pierwszy w życiu. Poza tym nigdy nie uwierzę, że przepuściłabym okazję tak budującego kontaktu i to z takim przystojnym mężczyzną.

    Snując wspomnienia z tej pierwszej wizyty, pan doktor jako facet szarmancki wysilał się mocno, aby określić mój stan, w jakim się wtedy u niego znalazłam. Zdesperowana do ostatnich granic - lekko to przełknęłam. W rzeczy samej mogło tak być. A dalej, nie powiedział pijana ni naćpana tylko silnie odurzona. Tak to nazwał - stan silnego odurzenia. Do cholery, odurzona, ale czym? Tego nawet on sam nie mógł stwierdzić, chociaż mnie uporczywie wypytywał: alkohol - co i ile; przedawkowane proszki - skąd miałam, pokazać opakowanie, kiedy i ile zażyłam; narkotyki - te same pytania co wyżej, a także - czy po raz pierwszy, Odwrócić ręce do światła. A może drobna mieszaneczka, co?

    - Gówno, panie doktorze, merde. Nawet jeśli opędzlowałam tę pokompresową marną resztkę, to by było za mało, żeby mnie obalić aż tak. Od zeszłego wieczora ze względu na tę dziką reakcję tyłka wstrzymałam też wszystkie leki, a o narkotykach to w ogóle nie ma mowy. Więc co? To odurzenie skąd?

    A jeszcze do tego, gorliwie nadmienił, miałam wykrzykiwać w histerycznym szlochu, że jeśli mi nikt nie pomoże, jeśli się mnie nie zamknie, to skończę z tym wszystkim ostatecznie i na pewno dziś.

    To jakieś bzdury. Chociaż muszę przyjąć, że taka jest opinia pierwszego świadka, kogoś kto tego dnia ze mną rozmawiał, kto mnie widział. A ja nawet tej wizyty nie pamiętam. Jednak fakt, że się tu znalazłam pozostaje faktem, tylko co z niego wynika? Skąd się to wzięło, jak do tego doszło? Zamroczona kołomyja i tyle.

    Do licha, zabił mi ćwieka. Czyżbym zaczęła samounicestwiać się podświadomie? Chyba, że ten taksówkarz, a typ był taki prawdziwie podrywalski, odurzył mnie czymś, może upił, a może też i zgwałcił. Nawet pamiętam, że dałam mu górką dwie dychy, przyjęty tu pourboire. Ale za taką "przysługę" to chyba jednak trochę za mało, no nie?...

* * * * *

    Jak przetrzymałam tę noc, to właściwie nie wiem. Ale jeśli nie wiem, to nie z powodu dziur w mojej pamięci, co ze względów czysto obiektywnych, gdyż biorąc pod uwagę same już tylko warunki organizacyjno-techniczne, taką noc naprawdę trudno było przeżyć.

    Kolację zjadłam z apetytem. Pewnie byłam już mocno zgłodniała, gdyż zdarzało mi się ostatnio obrażać na jedzenie nawet przez kilka kolejnych dni, a tego dnia to na pewno nic w ustach nie miałam. Zresztą zauważyłam u siebie taką upartą iście chłopską zasadę - jeśli zapłacone, to dobre czy nie dobre trzeba zjeść.

    W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, pojawił się nagle mój małżonek. Do dziś nie wiem, kto go powiadomił, a najpewniej i wezwał. Sam blady z przerażenia, chyba mnie co do czegoś uspokajał. Potem poszedł.

    Zaraz po jego wyjściu wlazła do pokoju taka biała kwoka, która z punktu mnie pouczyła, że teraz robimy dodo. Zabawna, tak się zwracamy do milusińskich, kiedy chcemy, aby poszły spać. Dobra, możemy się zdrzemnąć.

    Za nic nie mogła sobie poradzić z moimi super-elastycznymi spodniami wypchanymi dodatkowo od tyłu kompresami na jakieś dobre ćwierć metra. A mnie jakoś nie chciało się jej pomóc. Potem usiłowała ułożyć mnie na łóżku i tu też okazało się, że jestem z tych trudnych. Sama, mając już tego wszystkiego serdecznie dosyć, zagrzebałabym się chętnie w materac, tyle że powoli i ostrożnie, odciążając te najbardziej bolące mnie w wiadomym miejscu miejsca. A ta, że mam leżeć na plecach i myśląc, że nie rozumiem, w sposób wyrafinowanie zawzięty wgniatała moją obolałą pupę w łóżko. Sykałam, pokazywałam, błagałam. Nic nie pomogło. Musiałam widać ulec, bo potem to już się pamiętam w pozycji absurdalnie wznakowej z lewą nogą przytroczoną do łóżka i z wbitą w jedną z mych rąk kroplówką.

    Jestem urządzona na cacy. To już widzę, że sobie pośpię. A jeszcze do tego co kilka godzin jakiś cholernie potrzebny, złośliwie przecież nie dożylny, broń Boże, lecz domięśniowy zastrzyczek.

    Och, jakże miałam już dosyć. Jak bardzo żałowałam, że zgodziłam się na ten kliniczny eksperyment. Jak szczerze nienawidziłam tej nocy wszystkich lekarzy, pielęgniarzy razem wziętych z ich pseudo-terapeutycznymi zabiegami, z ich katorżniczymi, nieludzkimi środkami pomocy. Obezwładniona bólem, umordowana bezsennością modliłam się żarliwie. Oby przetrwać tylko jakoś do rana, przespać chociaż tych kilka godzin. I niech wreszcie ta piekielna kuracja się skończy...

    Oj, ty naiwna. I znów dałaś się nabrać. To jeszcze nic. To dopiero początek. Najgorsze, to znaczy prawdziwe, zasadnicze kliniczne leczenie zacząć się miało jutro.

* * * * *

    Nazajutrz po przebudzeniu pierwszą moją czynnością, zresztą jak zwykle od przeszło dwudziestu lat, było sięgnięcie po papierosa. Tylko że nadal miałam nogę przymocowaną do łóżka, a tak zwany zestaw papierosowy leżał sobie spokojnie na odległym o dwa, trzy metry stoliku. Kroplówkę zdjęto mi widocznie, jak spałam. Ręce miałam więc wolne i jak się okazało dużo sił witalnych oraz głowę pełną inteligentnych pomysłów sprowokowanych nikotynowym głodem.

    Nie znalazłszy racjonalnej metody na odcumowanie się od mojego "madejowego" łoża, napierając co sił - trach - pchnęłam się z całym meblem w kierunku stolika i w chwilę potem - trach - z powrotem. I śladu by nie zostało po tej przedsiębiorczej rozgrywce, ale łóżko nie było na kółkach, a linoleum na podłodze jasne i błyszczące, co zostawiło niestety dwie wyraźne, grube, szaro-brunatne rysy.

    A ja nic. Ja sobie siadam i spokojnie palę. Muszę za wszelką cenę pozbierać jakoś te ostatnie wydarzenia, przeżycia, uspokoić się, wyciszyć natłok myśli.

    I wtedy wpada ta biała gdaczka i straszliwie zaczyna się wydzierać. Jej piskliwy jazgot wdziera się gwałtownie w skołtunione szuwary mojej zagrożonej jaźni:

    - Pa...pie...rooosy?! Od rana?! - cedzi wrzaskliwie. Jej pełen dezaprobaty wzrok świdruje mnie na wskroś.

    - To co, może jeszcze pastis, mały poker albo spacerek po Saint Denis?... Dobrze się tu czujemy, nie?...

    A ona już od wpół do szóstej na nogach - niby się skarży, a właściwie urąga - i tyle ma tego wszystkiego. Pacjenci są emmerdujący, tyle co upierdliwi, szkudni. Co i rusz dokładają jej jeszcze roboty. I co za odór, tu nie jest bistro. Ona tego nie lubi. Niech ja wiem. Do diabła, a co z tą poduszką? Cała wyświniona. Nie, doprawdy trzeba mieć boską cierpliwość albo jeszcze lepiej diabelski charakter, aby wytrzymać z takimi ludźmi, jak ja. Ona już nie ma sił.

    Zobaczyła ślady na podłodze. Myślałam, że ją trafi apopleksja. Wymachując i krzycząc, zaśliniła się cała i miała oczy w kole. Jej wypowiedzi nie przytoczę, gdyż musiałabym zacytować same bardzo brzydkie, tu się mówi grube słowa, którymi ja, dziewczyna grzeczna, na codzień nie operuję. W tym wypadku stanowczo bym wolała w ogóle ich nie znać. Ale cóż.

    Miota się tak i ciska, za co się weźmie, to za chwilę zarzuca. Parska jak kot, burczy jak zeźlony pies. A ja nic, siedzę dalej. Musiała jednak w końcu dostrzec moją przytroczoną do łóżka kończynę, gdyż wyraz krowiej inteligencji zajaśniał na jej mocno pokraśniałej gębie. Wyleciała z pokoju jak z procy.

    Siedzę zdezorientowana i czekam co będzie dalej. Gaszę niechętnie niedopalonego papierosa, zerkam z obawą w stronę pościeli. Z tą poduszką faktycznie trochę głupio. Jak na dłoni wyraźnie odbity chociaż trochę zdeformowany w formie, za to kolorystycznie wierny mój wczorajszy turkusowo-czarny makijaż. Ale przecież wieczorem akcji "mycie" nie było. Położyła mnie "dodo" i już. Rozcieram ścierpniętą nogę. W głowie czuję lekki zamęt. Do papierosa aż mnie trzęsie. Ale nic. trzeba dać na wstrzymanie. Najpierw zobaczę, co tu jest grane, jakie numery jeszcze mnie czekają. W każdym razie wesoło zaczęty dzień.

    Nie czekam długo, tamta wpada z powrotem, trzęsąc pękiem kluczy. Przy pomocy jednego z nich uwalnia moją nogę. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że śpię zamknięta na kłódkę. I chyba lepiej, bo mogłabym mieć koszmary. Dopada teraz do okna i przy pomocy takiego małego pokrętła otwiera je do połowy - trzeba wywietrzyć, bo smrodu nie lubi. Kolej na ścianę boczną. Gdzie to tam ściana - jedne za drugimi sraczkowato pomalowane drzwi. Najwyraźniej jest to kolor ochronny maskujący strategiczny obiekt przed ciekawością przebiegłego wroga. Są tam nawet sprytne zamki-otworki. Klamek nie ma żadnych. Ale moja klucznica z wprawą wytrawnego włamywacza otwiera je tym swoim wytrychem bez pudła. Jest wc, dwudrzwiowa szafa, za czwartymi drzwiami nawet ładnie urządzona łazienka. Nie zdawałam sobie sprawy, jak piękny apartament zajmuję. Jak widać, wszystkie te pomieszczenia z oknami włącznie zostały na noc przezornie pozamykane. Teraz pokój wietrzy się aż miło, a my wkraczamy do akcji. On attaque!

    Drobnymi szturchańcami i wesołkowatymi pchnięciami zostaję prze-transportowana do łazienki z udzieleniem autorytatywnej informacji, że teraz będziemy się kąpać. Usiłuję słabo oponować, tłumacząc, że solidną kąpiel łącznie z odżywką na włosy zaliczyłam nie dalej jak wczoraj. A tam, głupie wykręty. Na nic się zdadzą tłumaczenia. Widać solidnej kąpieli nigdy nie dosyć. W porządeczku, ça va. Jak czystość to czystość.

    Zatyka już wannę wyciągniętym z kieszeni gumowym korkiem, pokręca nerwowo pokrętła, kuksa mnie niecierpliwie jeszcze niekompletnie rozebraną, a wszystko to przy akompaniamencie bezapelacyjnych wykrzykników - szybciej, dawaj, pospiesz się!

    Jedna trzecia wanny jest już wypełniona. Tym swoim nieznoszącym sprzeciwu, gdaczym głosem niezłomna strażniczka higieny i tutejszych reguł każe mi do niej włazić. Stawiam jedną nogę i czuję, że woda jest stanowczo za gorąca. Nawet nie ma mowy. Wycofuję się więc pospiesznie i próbuję pokręcić niebieskim kurkiem, który jak ogólnie wiadomo daje najczęściej zimną wodę. Ale ta profesjonalistka od wariatów zna przecież ich wszystkie wymigiwania się i sztuczki. Nie pozostawi takiemu inicjatywy ani na moment. Już ona przypilnuje, żeby wszystko było jak trzeba. Jest tu przecież od tego, żeby czuwać. Odtrąca brutalnie moje ręce od kurków i właściwie siłą wpycha mnie do wanny.

    Stoję po łydki zanurzona w wodzie i już czuję, że za chwilę zacznę krzyczeć. Nie wiem czy w sensie merytorycznym jest jakaś różnica w pojęciu ukrop i wrzątek, ale w tym przypadku nadaje się jedno i drugie.

    Gwałtownym wyrzutem nóg wyskakuję poza ramy mokrego piekła i robię to tak sprawnie, że moje pięty z całym skocznym impetem szczęśliwie trafiają kwoce prosto w brzuch. Widać jednak za mało mnie to jeszcze satysfakcjonuje, aż głupio się przyznać, wręcz cieszy, gdyż chociaż tamta aż zgięła się z bólu, ja już na bezpiecznie suchym i zimnym terenie, tak jak przypuszczałam, zaczynam drzeć się na całe gardło:

    - A wleź ty sobie sama, wstrętna żabo, ty zdechła miernoto, do takiego diabelskiego kąpieliska i wymocz w nim do woli swój stary, zaprukwiały kuper. Żeby cię pokręciło, weź ode mnie te ręce. Nie ruszaj mnie ty... ty... ty... Poszła precz.

    Konstatuję po chwili, że wyklinam po polsku. Nie przytaczam wszystkiego, bo musiałyby to być same kropki. Chociaż nogi mnie pieką, jakbym wyszła z pieca, trzęsę się cała jak w febrze. Przerażona prukwa robi jakiś gest w moją stronę. Teraz ja agresywnie odpycham jej ręce. Prycham i sykam, jak ona przed chwilą. Jak wariat to wariat, a co?

    Na to wszystko zleciała się pielęgniarka. Tamta to widocznie tylko marne popychadło, a kokosi się i rządzi, jak nie wiadomo kto. Druga jest regulaminowa - czepek, fartuch, emblemat, młoda i bardzo ładna. Po kosym spojrzeniu, jakim obrzuca swoją podwładną, nieomylnie wnioskuję, że z niej też musi być dobra żyła. Na razie jest sympatyczna. Zerka na moje nogi czerwone do kolan jak raki. Nie komentuje. Odsyła pomagierkę po szampon, mydło i ręcznik, bo ja jestem przecież jak ta sierota wzięta z ulicy, nie mam przy sobie nic. Manipulując uważnie teraz już dwoma kurkami, wypełnia wannę do końca. Sprawdza kilkakrotnie ciepłotę wody i uprzejmym gestem zachęca mnie do wejścia. Jak ktoś uprzejmy, to i ja grzeczna. Dlaczego nie miałabym się odświeżyć?

    Przyleciało popychadło z akcesoriami. Polewa mi głowę jakąś szaro-burą mazią i każe się skrobać. Na butelce nie ma żadnej etykietki, nie bardzo ufam, czy to w ogóle jest szampon. Tym bardziej, że od tej piany cała woda w wannie zrobiła się brzydko brunatna i mętna. Ale nic, robię dobrą minę do złej gry i kąpię się dalej. A teraz główkę spłuczemy. Tu moja opiekunka połówką pociętej plastykowej butelki nabiera rozrzutnie mdławej, mydlanej zawiesiny, w której właśnie siedzę, aby mnie nią obficie polać. Widać boi się już teraz manipulować tymi tajemniczymi, zawiadującymi wodą kurkami. Jeszcze powtóreczka, robi to z dużą wprawą. Teraz tylko osuszyć i skończyłyśmy.

    - No jak? - dumna z nienagannie wypełnionego obowiązku kokieteryjnie pochyla się nade mną.

    - Tak się pani broniła przed tą kąpielą, a jakoś nam poszło i było przyjemnie, nieprawda, ha, ha. Już czuje się pani znacznie lepiej, to zresztą widać, po kąpieli oczywiste, ha, ha. O, brak grzebyczka. Ale to żadna tragedia. I tak nie ma pani za dużo tych włosków - i tu rozchichotała się już całą gębą - ihi, hi, hi.

    A ten koreczek do wanny - anonsuje wciąż strasznie rozbawiona - to już zabieram. Różne pomysły chodzą naszym pacjentom po głowach. Sama pani najlepiej wie, jak to z takimi jest.

    Nareszcie poszła sobie. No, takie przeżycie trzeba przepalić, a jeszcze skuteczniej byłoby przepić i to czymś mocniejszym, żeby od razu postawiło na nogi. Chociaż najchętniej wlazłabym do wanny z czystą już wodą jeszcze raz. I czym mi ona ten łeb wypucowała, śmierdzi jak wszyscy diabli. Skutków tego długo nie zobaczę, bo, do jasnej cholery, przecież tu nigdzie, ale to nigdzie nie ma nawet najmniejszego kawałka lustra. Coś tu najwyraźniej szwankuje, a oni chcą mi wmówić, że to ja.

    Ale co przeszłam, to przeszłam. Mam jednak chociaż tę drobną satysfakcję, że to głupie babsko miało trochę pietra i wyraźnie nabrało dla mnie respektu, gdyż na początku nie tylko, że darła swą gębę, ale zwracała się do mnie na ty, a potem szczebiotała i do tego jeszcze z pewnym respektem na pani.

    A co do grzebienia, to może i faktycznie żaden problem. Na wojnie, jak to na wojnie. Daję za wygraną. Przeskrobię sobie tę moją łysinę trzonkiem załączonej do pokojowego ekwipunku plastykowej łyżki. Inteligentne radzenie sobie z trudnościami to grunt.

* * * * *

    Po śniadaniu zrobiło się jakoś trochę raźniej. Popijam z michy lurowatą, ale za to gorącą tę ichniejszą cykorio-kawę, popalam papieroska i siląc się na optymizm, tak sobie dumam.

    Może nie będzie to aż tak straszne, może da się tu jakoś pożyć. Zawsze poczytam, porozmyślam, odpocznę, a nie będą mnie przecież kąpać codziennie. A te trochę zastrzyków i piguł, które w siebie wchłonę chyba mi nie zaszkodzi. Zgadzam się przecież z koniecznością farmakologicznego niwelowania depresji. Pokoik też ładniutki, czysty i estetycznie urządzony. Jakoś to będzie. Musi jakoś być.

    Te niemal już teraz entuzjastyczne rozważania przerywa pielęgniarka. Przychodzi z jadłospisem ustalić, czy mam jakieś szczególne dietetyczne wskazania, upodobania, animozje. Rozmowa jest na luzie, raczej towarzyska, ogólnie o żarciu. I tu znienacka pada pytanie, co pijam do posiłków: wodę, piwo czy wino. Jeśli wino, proszona jestem o sprecyzowanie preferencji - tu trzy możliwe kolory. A wszystko z miną bardzo serio, choć ja ciągle myślę, że to zgrywy, taki francuski żart..

    Ot i kabała. Zbiła mnie z tropu, zdezorientowała mnie tym pytaniem, nie powiem. Nie bardzo wiem, co oni znów knują, jak zareagować, co odpowiedzieć. Powiem, że nie wodę, będzie, że alkoholiczka jawna. Zaprzysięgnę, że nigdy alkoholu, wyciągną wniosek, że też pijaczka, ale taka przycupnięta, zaprawiająca w ukryciu. A do tego krzywoprzysiężca. A więc? To już lepiej walnę po prawdzie, tak jak sprawy stoją.

    Przybieram możliwie naturalny wyraz twarzy i z pewną dozą nonszalancji i dowcipu w głosie zapewniam, że bez wina mogę się wprawdzie obyć, ale jeśli już jest taka możliwość to napicie się winka do obiadu sprawi mi wielką przyjemność. Co do jego gatunku specjalnych wymagań nie mam. Urządzi mnie najzwyklejsze stołowe i chyba czerwone. Tak, czerwone może być.

    Pielęgniarka przełknęła moją odpowiedź bez zmrużenia oka. Więcej pytań nie miała. Nie miał to być jednak koniec podobnych rozgrywek o alkohol. Czekały mnie jeszcze ostre i liczne starcia. Ale po kolei.

    Następny set rozegrał się jeszcze tego samego dnia po południu, kiedy otrzymałam z domu przesyłkę z najpotrzebniejszymi rzeczami.

    Wniosła ją do pokoju moja asystentka od kąpieli. Mimo że torba była ogromna, ortalionowa, tych drobiazgów nie znajdowało się w niej aż tak wiele. Jak na moje potrzeby nawet zdecydowanie zbyt mało. Ale biała celniczka i tak miała robotę. Z zawziętą podejrzliwością, z tresowaną czujnością wyciągała rzecz po rzeczy. Każdą z nich obmacywała, uważnie oglądała. Szukała pewnie narkotyków, żyletki czy może innego narzędzia zbrodni. A szukała sumiennie i... podpadły perfumy. Perfumy moje ulubione, jedyne jakich używam, o ładnej nazwie "Audace", co znaczy odwaga.

    Szczerze polecam. Jak się baba tym wypachni, to w żadne męskie towarzystwo nie ma obawy wkroczyć, bo od razu wiadomo, że wszystkich chłopów zauroczy, podbije. Musi to być prawda, pokazywali w telewizyjnych reklamach. O swoich osobistych sukcesach na tym polu nie wspomnę, bo mogłabym jeszcze zrobić dobremu skądinąd artykułowi antyreklamę. W każdym razie woda pachnie uroczo i mój flakonik był już dobrze napoczęty.

    Psika się ta stara makolągiew moją "Audace" raz i drugi, wąchając, aż mruży te swoje charcie ślepia. Mnie akurat pielęgniarka montuje kroplówkę, jestem więc tylko biernym świadkiem tej całej sceny. Ogląda butelkę na wszystkie strony, wczytuje się pewnie w skład. Pielęgniarka kiwa głową - zostaw. Ale ta bezczelna bździągwa wzrusza tylko niechętnie ramionami i wpuszcza flakonik w swą przepastną kieszeń fartucha.

    Aż ścierpłam, aż mną wstrząsnęło. Dopiero co wbita igła wysunęła się z żyły. Nie, to już szczyt, więcej jak przesada. To nie służba zdrowia, to policja. Jak ona śmie, jak mnie traktuje? Czyżby przypuszczała, że odgryzę szyjkę od butelki i cały kosmetyk wypiję, aby mieć strzemiennego, czy jak? Cholernie się zdenerwowałam. A tu przy kolacji zachwostka nowa.

    Danie mam już zaserwowane, panie bufetowe się oddaliły, gdy do pokoju wchodzi pielęgniarka. Życząc smacznego, tu kurtuazyjne, szablonowe "bon appétit", stawia przede mną na tacy, tak jakoś jakby wyciągniętą zza pazuchy oryginalną buteleczkę czerwonego wina. Mała, zgrabniutka, plastykowa ćwiarteczka, ot co.

    Kombinuję gorączkowo - prowokacja to czy nie? A zamknięta buteleczka stoi i kusi. Co mi tam, myślę sobie i tak już tę grę podjęłam. Na nic się nie zda udawanie. A w końcu, gdybym była w domu, to o tej porze miałabym już w sobie takie flaszeczki ze dwie. Nie będziemy się bawili w podchody. Niech tam, napełniam musztardówkę. Winko, chociaż z tych tańszych smakuje wybornie. Dawno też nie jadłam z takim apetytem. Już czuję, że mi pójdzie na zdrowie.

* * * * *

    Podjadłam, siedzę i czekam. Zastrzyk, kilka pigułek, gorzka miksturka na spanie, niezawodne granulki, za przeproszeniem, na kupkę. Zaraz będzie trzecia już tego dnia kroplówka. Nie ma co robić paniki, takie błahe niedogodności były przecież do przewidzenia. Normalny przebieg leczenia, zwykła szpitalna rutyna. Po tym co przeszłam do tej pory, przeżyję pewnie i to.

    Z tego wszystkiego najmniej sympatyczna jest kroplówka. Bo nie dość, że kłują, to przygważdża ona człowieka do łóżka na beznadziejnie długi czas. A jeszcze do tego u mnie z tymi żyłkami coś krucho. Są słabe, nikłe, zeskleroziały ze szczętem, toteż każde takie "polowanie" kosztuje mnie zawsze kilka dodatkowych, niezbyt przyjemnych ukłuć. A potem beznadziejnie bezczynne leżenie, głupie czekanie aż całe to świństwo raczy spłynąć do krwi, lekko licząc, od półtorej godziny do dwóch.

    Wjeżdża pielęgniarka ze stelażem, ochoczo pokrzykując - on y va!, coś jak nasze - "do dzieła panowie, już czas!" I brzmi to jak nawoływanie do ataku, hasło do zajęcia swoich bloków startowych przed biegiem, lub ustawienia koni przed gonitwą w miejscu ich pist.

    Gotowe, jestem uziemiona. Ale co ona wyprawia, co jeszcze nowego wymyśli? Trzask, trzask - żaluzje opadają z hukiem, oba okna szczelnie zamknięte na wytrych-kluczyk, zaciągnięte zasłony, choć na zewnątrz jeszcze biały dzień. Co to, jestem już w grobie? Jedno chociaż okno niech zostawi otwarte, niech się wietrzy, bo ja dużo palę, do czytania potrzebuję światła, a tak będzie mroczno, duszno, nabawię się klaustrofobii, jak nic.

    Nawet się nie wysila, żeby mi cokolwiek wytłumaczyć, wyjaśnić. Powiadamia mnie tylko tonem autorytatywnym, nieznoszącym sprzeciwu, że jestem tu w klinice wyłącznie po to, aby się leczyć, odpoczywać i spać. Dużo, dużo, dużo spać. Dlatego też, skrupulatnie wylicza, okna będą zamknięte, żaluzje opuszczone, a światło zgaszone, dopóki będę pozostawać - i tu po raz pierwszy pada zupełnie niezrozumiałe dla mnie określenie - "en cure".

    Etre en cure - nerwowo rewiduję ubożuchny zasób mojej francuszczyzny - czyli być w czymś. Tylko w czym? Do cholery, w czym?!

    Niech to diabli, nie mam nawet słownika. Coraz mniej mi się to wszystko podoba. Podejrzewam, że w takim pozostawaniu w czymś, czego zakres i natura pozostaje dla nas niewiadoma, tajemnicza, może wyniknąć tylko niezły klops. Szczęście, że z kroplówkami już na dzisiaj koniec. Wyjdę więc trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Ściągnę tylko ten szlafrok, który tu pewnie obrzydnie mi z kretesem. Idąc, jak to się mówi, do ludzi trzeba się ubrać bardziej elegancko. Moje lekkie, wygodne dżinsowe wdzianko, będzie na te warunki jak w sam raz. Kapcie też w kąt, mam przecież sandałkowe półszpilki. No, jakoś już chyba wyglądam. Mogę wyruszyć na promenadę. Będę, jak tu się mówi, wizytować, czyli zwiedzać tę wspaniałą placówkę. A i w ruchu łatwiej się wziąć do kupy, pozbierać, uporządkować myśli. Może nawet znajdę jakiś telefon. Zadzwoniłabym do domu, aby wspólnie z małżonkiem ustalić, uradzić, co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem. Bo może by stąd prysnąć i tylko w domu zażywać grzecznie i jak najbardziej według wskazań, przepisane przez lekarzy te ich tam jakieś antydepresyjne prochy?...

    Depczę ja tak sobie jasno-beżowe linoleum dość długiego korytarza. Skręcam raz w prawo raz w lewo, bo korytarz jest w kształcie litery T i główkuję, główkuję, łba mi mało nie rozsadzi.

    Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozejrzeć w okolicy, aż tu raptem podbiega do mnie pielęgniarka. Chyba nawet nie moja, bo jej jak dotąd nigdy na oczy nie widziałam. I czego ona może ode mnie chcieć?

    Bezczelnie na mnie napierając i coś mi zaciekle perswadując, popycha mnie bezapelacyjnie w kierunku, z którego przyszłam. Zdaje się, że mam wrócić do pokoju. Chyba tak. Jeszcze mam nadzieję, jeszcze się łudzę, że chodzi znów o jakiś zabieg, a mnie akurat na łóżku zabrakło, ale coraz trwożniej wsłuchuję się w to, co ona do mnie gada, bo coraz częściej pada owo złowrogie słowo "cure".

    I powoli zaczynam rozumieć. Już wiem, że mam zdjąć moje dżinsowe wdzianko i grzecznie ubrać szlafroczek, z pokoju najlepiej nie wychodzić, a już na pewno nie tak ubrana. Żadnych wyjściowych ciuchów, twardego obuwia, makijażu itp. Dla mnie jest przewidziany mundurek typu - łóżko: bielizna nocna, podomka lub szlafrok. Na zbiórkę leków, na wezwanie lekarza, tylko i wyłącznie tak ubrana mogę wyjść. Przymkną też oko, jak to się mówi, na rozruszenie kości. Tylko żeby nie przesadzać, bo znów mnie cofną, jak przed chwilą. O spacerach na razie zapomnieć, a bezcelowe szwendanie się po ośrodku od razu wybić sobie z głowy.

    Ja na to, że chcę zadzwonić do męża, aby natychmiast przyjechał i mnie zabrał, gdyż postanawiam zdecydowanie i nieodwołalnie stąd odejść... I już.

    - To nieporozumienie, pani nie chce zrozumieć - zostaję pouczona tonem władczym, stanowczym, a nawet powiedziałabym karcącym - żadnych telefonów, żadnych wizyt. Pani mąż jest przecież jak najbardziej au courant. Rozmawiał wczoraj z lekarzem, podpisał zresztą co trzeba. To widać tylko pani była tak rozkojarzona, nieobecna, że nie zdawała pani sobie sprawy na jakich zasadach zostaje pani przyjęta, jakiemu leczeniu będzie pani poddana, że decyduje się pani przebyć cure.

    Tu prycha pełna bezgranicznego zdumienia i dezaprobaty, że w tak ważnym momencie, jakim jest przyjęcie do kliniki, ktoś zgłasza się, nie wiedząc, co robi, będąc w karygodnie nieodpowiedzialnym stanie. Po czym kontynuuje:

    Telefon? - Absolutnie i bezwzględnie wybić sobie z głowy, że oni w mojej sprawie będą gdziekolwiek telefonowali. A już tym bardziej, żebym telefonowała ja sama. Wykluczone. Tu nawet nie ma aparatu do użytku chorych. Ktoś z zewnątrz może do kliniki zadzwonić z zapytaniem o zdrowie pacjenta, z prośbą o przekazanie jakiejś informacji, którą personel na ogół przekazuje, pod warunkiem oczywiście, że jest budująca, optymistyczna. Pacjentów nie można denerwować, opowiadać im byle czego. Oni są w klinice po to, aby odpocząć, aby się wyleczyć. Ja też muszę odpoczywać, poddać się ich leczeniu, co jest jednoznaczne z bezdyskusyjnym nagięciem się do obowiązujących tu reguł, a wkrótce będę zdrowa i zrozumiem, że to wszystko tylko dla mojego dobra, że taka jest bezwzględna konieczność warunkująca poprawę mego stanu.

    Bah oui - ależ tak. Już czuję się zdrowsza. Aż się trzęsę, cała chodzę, nerwowo wyłamuję palce, spieczone wargi zagryzam do krwi. Za wszelką cenę staram się przywołać szczątkową resztkę spokoju, równowagi, gdyż wzbierające we mnie napięcie staje się nie do zniesienia i czuję, że za chwilę rozsypię się na kawałki.

    - Dobrze - mówię - w takim razie, ja chcę widzieć lekarza psychiatrę. Nie ma mowy, to trzeba wyjaśnić do końca. Ja muszę wiedzieć, o co tu właściwie chodzi, czego dotyczy cyrograf podobno wczoraj przez mojego męża podpisany, co faktycznie oznacza i co w sobie jeszcze kryje to cholerne, złowieszcze pojęcie etre en cure.

    Nareszcie uderzyłam, gdzie trzeba. Pielęgniarka przybiera postać zasadniczą, meldując:

    Tak, do tego mam jak najbardziej prawo. Nie ma przeciwwskazań, wprost przeciwnie. Jeśli już znalazłam się w klinice psychiatrycznej, to mogę w razie potrzeby mieć kontakt z lekarzem, który jest specjalistą od przypadków właśnie takich jak mój. Uzbroić się w cierpliwość. Nie ma sensu ciskanie się na prawo i lewo, latanie z furią po pokoju, obijanie własnych kończyn i mebli. Położyć się lub chociaż usiąść. Zażyć jeszcze jedną pastylkę. Trzymać ją pod językiem, nie połykać. Nie denerwować się tak, odprężyć. Lekarz zaraz tu będzie. O, właśnie nadchodzi. Trzeba wziąć się w garść.

    Lekarzem okazuje się kobieta, raczej starsza pani. Jako typ charakteru pewnie flegmatyczka. Z wyglądu troszkę pączusiowata, głos ma spokojny i śpiewny, ruchy opanowane i jednocześnie pełne gracji. Wszystko co mówi, wypowiada z pewnym namysłem, jakby na gorąco formułowała swoje opinie, sądy. Słucha uważnie, w wyraźnym skupieniu. Jeśli zadaje pytania, to bardzo zasadnicze, trafiające, jak to się mówi, w dziesiątkę. Krótkimi, wyważonymi zdaniami przemawia do mnie łagodnie jak do dziecka.

    Wie, że jestem kobietą rozsądną i że chcę jak najszybciej wrócić już zdrowa do swoich dzieci. Chłopiec lat trzynaście i pięcioletnia córeczka, jaka to musi być wspaniała parka. Zrozumiem więc na pewno, że pobyt tutaj jest wyłącznie przykrą koniecznością, której powinnam się poddać ze względu na własne dobro, jak również bezpieczeństwo. Zapoznała się z historią mojej choroby i zdaje sobie sprawę jakże drastyczne, ostre kryzysy ostatnio przechodziłam. Spazmofilia, nadużywanie alkoholu, autodestrukcyjne myśli, w tym jedna, na szczęście nieudana, desperacka samobójcza próba. Za daleko to poszło, stanowczo za daleko. Znalazłam się, można powiedzieć, na zawieszonej nad przepaścią rozhuśtanej linie, na której balansując przy kompletnym braku poczucia orientacji, równowagi, ryzykowałam w każdej chwili karkołomny upadek lub może nawet śmierć. A przecież, o ile jej wiadomo od kilku lat jestem pod stałą psychiatryczną kontrolą i poddawana już byłam różnym kuracjom i psychoterapiom. Czyli coś tu zawodzi, blokuje, zdecydowanie źle działa. Mając w tej specjalności ponad dwudziestoletnią praktykę, odważa się autorytatywnie i z pełnym przekonaniem stwierdzić, że dotychczasowe leczenie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Boi się nawet czy przez swoją nieadekwatność i zbytnie przeciągnięcie w czasie mego stanu jeszcze nie pogorszyło. Teraz trafiłam do ich kliniki i znajdę tutaj pomoc. Może mnie zapewnić, że jestem w naprawdę kompetentnych i fachowych rękach. Zdaje sobie sprawę, że zaufanie od nowa lekarzom i proponowanym przez nich metodom może mi przyjść z pewnym trudem, jednak choćby minimum wiary i zaufania jest potrzebne, a nawet niezbędne i dobrze by było, gdybym spróbowała je z siebie wykrzesać, jeszcze raz się na nie zdobyć.

    Siedzę obok lekarki wciąż przyczajona, spięta, ale słucham uważnie i staram się zrozumieć jej wywody. Od kiedy tu jestem wszelkie informacje docierały do mnie przypadkowo, wyrywkowo i agresywnie. Nie umiałam znaleźć dla nich sensownego odniesienia. Czułam się biernym obiektem epizodycznych ataków, zdezorientowana, oszołomiona.

    Teraz jest inaczej. Po raz pierwszy ktoś ze mną rozmawia, udzielając mi rzeczowych, logicznych wyjaśnień, argumentów, a jednocześnie odwołując się do moich odczuć i rozsądku, sprawia, że nie czuję się już tylko podmiotem, wyrwanym przypadkiem chorobowym bez możliwości zareagowania, obrony. W tej rozmowie jestem partnerem. Co może sprawić życzliwa uwaga, takt i kultura drugiego człowieka. Miła ta pani doktor, niech mówi dalej...

    Przyjrzyjmy się zatem ograniczeniom, niedogodnościom, na które tak rozpaczliwie się uskarżam. Zasłonięte okna, drzwi bez klamek, odcięcie od telefonu czy brak wizyt, ona rozumie, są dość przykre, ale to tylko błahe i prozaiczne aspekty klinicznych reguł, które można zaakceptować i znieść. Bo obejście się bez kawy czy herbaty - sama zapewne przyznam, może mi pójść tylko na zdrowie. Okropne to świństwa, które nie tylko szkodzą, ale i niepotrzebnie ekscytują. I tak widzi, że bardzo dużo palę, a pfe... A ta awantura o szlafroczek - i po co? Jest taki elegancki, twarzowy. Sama chciałaby taki mieć.

    Rozglądam się po sobie i trochę jej wierzę. Podarunek z Polski, a więc możliwe. Lekarka, gładząc milusiński plusz mojego rękawa, perswaduje cierpliwie:

    - Dalej to już tylko sprawa czasu. Trochę cierpliwości, wysiłek niewielki, bo wystarczy jedynie ściśle i grzecznie przestrzegać tych, powiedzmy, zasad, z dobrą wolą poddawać się wskazanym zabiegom no i oczywiście rzetelnie zażywać wszystkie lekarstwa (a bywają różne małe oszustewka, oj, bywają), a będę pozostawać w stanie sennego letargu i te piętnaście dni faktycznie dość ostrego reżimu naprawdę szybko zleci. A potem zobaczymy. Potem będzie już lepiej.

    Byłam pewna, że się przesłyszałam. Co ona powiedziała? Piętnaście? Ale to może godzin?... Nie, wyraźnie słyszałam - "jours" - dni. No to chyba nie piętnaście. Merde! O co tu chodzi? W co ja się wpakowałam? Przecież piętnastu dni w takich warunkach, to chyba nawet prawdziwy wariat nie wytrzyma, a już na pewno nie ja.

    Gorączkowo zbieram myśli, porządkuję argumenty i chociaż nie tak jak ona spokojnie ani tak łagodnie, trajluję z przekonaniem, że jest to niemożliwe, bez sensu. Gadam o tym, jak się tu dostałam prosto z marszu, nie spodziewałam się tego ani z tym liczyłam. Mam dwoje dzieci, którymi muszę się opiekować. Są takie kochane i takie przecież beze mnie bezradne. Dopiero co, jak wyszłam ze szpitala, więc nawet nie zdążyliśmy się sobą nacieszyć. Dorotka nie lubi jeść w przedszkolu, a Michałkowi obiecałam pomoc w przygotowaniu się do bardzo ważnej kontroli z przyrody. Nie ma mowy, ja nie mogę tu zostać, a do tego aż przez piętnaście dni. Mój mąż musi pracować. Bo we Francji, jeśli już się ma robotę, to się musi! A dzień pracy jest długi. Sama Pani potakuje, potwierdza. Mąż wraca późnym wieczorem, a ja nie chcę, ja nie pozwolę, aby Mała, wbrew sobie, jak ten porzucony psiaczek przesiadywała godzinami w przedszkolnej przechowalni. Moja dłuższa absencja nie była przewidziana. Nic w domu nie jest przygotowane i oni sami na pewno sobie nie poradzą. Ja muszę wrócić i jeśli mam się leczyć, będę to robiła rzetelnie, sumiennie, ale z doskoku, pozostając mimo wszystko w domu.

    To chyba wszystko. Więcej argumentów nie znajduję. Bo sam fakt, że mi się tutaj tak wściekle nie podoba, wszystko mnie odstrasza, deprymuje, nie ma nic chyba do rzeczy. Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać, jak uzasadnić, czym przekonać. Wyczerpały się też zresztą moje skromne zasoby, że tak powiem, francuskiej elokwencji. Sama widzę, że jestem trochę jak leniwy uczniak wykrętnie usprawiedliwiający się przed belfrem z nieodrobionych zadań, ale mam to w nosie. Najważniejsze, abym mogła stąd wyjść.

    Pani doktor, specjalistka od przypadków takich jak mój, słuchała mnie bardzo uważnie i, można powiedzieć, z pewnym zaciekawieniem. Kilkakrotnie raczyła pochwalić moją "francuszczyznę". Wyglądało, że chce zrozumieć racje i motywy, które jej przedstawiam. Wyraźnie dawała mi szansę. Okiem też nie mrugnęła, sama niepaląca, gdy wyciągałam z paczki, licząc od rozpoczęcia naszej rozmowy, pewnie piątego albo szóstego papierosa. Pogładziła mnie macierzyńskim gestem po policzku, przytrzymała na moment moją rękę i tym swoim spokojnym, stonowanym głosem zaczęła mi raz jeszcze wszystko od początku tłumaczyć:

    Rozumie doskonale moją troskę o dzieci. Teraz jest już babcią, ale dobrze pamięta, gdy bywała chora, mając jeszcze dzieci w takim wieku jak moje. Jest to dla nich bez wątpienia smutne i przykre, nie trzeba jednak wyolbrzymiać, demonizować. Dzieci są odporne i jednocześnie wyrozumiałe bardziej, niż nam się zdaje. Są przecież z ojcem, który został poinformowany, co do zasad i długotrwałości mojego tu leczenia i przystał na nie bez żadnych zastrzeżeń. Zdając sobie w pełni sprawę z sytuacji, uznał, że wszystkiemu podoła, że sobie poradzi. Oczywiście, my matki, bez wątpienia dajemy dzieciom opiekę najlepszą z możliwych. Bywają jednak okoliczności, w których musimy dać się zastąpić. I nie potrzeba aż tak się przejmować, a już na pewno się nie obwiniać. Każda choroba to siła wyższa i teraz tylko najważniejsze, aby ją przezwyciężyć, z niej wyjść.

    Tu pani doktor nabiera oddechu, widząc jak się szarpię i miotam. Jasne jest więc, że nie ze wszystkim mnie jeszcze przekonała. Ale jako osoba kompetentna, a co więcej, rozumiejąca życie, nie rezygnuje i po chwili przerwy z pełną życzliwością powraca do swojej argumentacji:

    Tak naprawdę, ma nadzieję, że się z nią w końcu zgodzę, nie ma więc żadnej tragedii. Trochę przesadzam i widzę wszystko w czarnych kolorach. A niepotrzebnie. Są przecież świetlice, stołówki i opieka w nich nie jest wcale taka zła. Wszystko się jak najlepiej ułoży. Nie stanie się dzieciom żadna krzywda, już na to ojciec nie pozwoli. Szkoda tylko, że nie mam do niego zaufania, bo będzie mnie to gryzło, co kuracji na pewno nie pomoże, oj nie. A poza tym...

    Niebywale przykro jest jej nawet słuchać moich zdeterminowanych deklaracji o chęci wyjścia, o rezygnacji z klinicznego leczenia. Jakże wyraźnie przemawiają tu niebezpiecznie destruktywne uczucia, takie jak zagubienie, rozpacz i strach. Będzie ze mną uczciwa. Jeśli za wszelką cenę będę chciała opuścić klinikę, istnieje taka możliwość. Nie ma ostatecznego zobowiązania czy jakiegokolwiek przymusu. Czy zdaję sobie jednak sprawę, czym ryzykuję, do czego mogłabym doprowadzić? Już raz i to niedawno wyszłam ze szpitala z własnej inicjatywy, na własną prośbę i sama muszę uznać, że stanowczo za wcześnie. Po co więc powtarzać ten sam błąd jeszcze raz? Ona wie, doskonale zdaje sobie sprawę, że przestrzegane w klinice zasady, same warunki proponowanej mi kuracji mogą być przykre i to nawet bardzo, czy wydawać się wręcz niedorzeczne. To wszystko jednak ma swoje istotne uzasadnienie w sensie medycznym, psychoterapeutycznym. Wyjaśni mi, co i jak.

    Przebyć cure - oto, co mnie czeka, bo przecież nie grozi. Nie ma mowy o jakimkolwiek niebezpieczeństwie, ryzyku. Dwutygodniowa kuracja na dość specyficznych zasadach w odizolowaniu, zamknięciu, nazywana potocznie leczeniem przez sen. Nie jest to ani niedorzeczne, ani bezpodstawne, jakby z pozoru mogło się wydawać. Niestety, pacjenci nie rozumiejąc, o co chodzi, nastawiają się do proponowanego im programu leczenia zdecydowanie negatywnie. Czują się oderwani, odizolowani nieuzasadnionym gwałtem od świata, w którym żyli, bezwzględnie podporządkowani jakimś bezsensownym rygorom. Dla nich cure to jak piekło dla grzesznika, wyrok dla złoczyńcy, to jak dla zadżumionych kwarantanna. Tak więc dominujące poczucie winy, idąca za tym kara za grzechy, a przy tym dużo zbędnej przesady.

    Lekarze widzą to inaczej. Maksymalne odcięcie pacjenta od wszelkich bodźców pozaklinicznego świata ma na celu wspomożenie psychoterapii. Ta kwarantanna ma służyć odciążeniu psychiki chorego od tego wszystkiego, co istnieje na zewnątrz, a co w jakimś sensie chorobę zainspirowało. Nikt przecież nie popadł na swoje niedomagania w klinice tylko gdzieś w domu, w pracy, w środowisku takim czy innym, a więc poza nią. Zapomnienie, oderwanie się, odpoczynek, rozluźnienie skumulowanych napięć - oto czemu ma służyć takie okresowe zerwanie ze światem. I tu klinika powinna być azylem, wyspą, ucieczką. Mówiąc literacko, taką Arką Noego. Prawda, że to zupełnie ładnie brzmi? Tak więc w klinice poza psychotropowym aspektem jej działalności istnieje ten cały reżim idący w kierunku zminimalizowania wszelkiej aktywności pacjenta, wyciszenia go, uspokojenia. Silne środki nasenne wspomagane lekami antydepresyjnymi, izolacja, bezpieczeństwo i spokój, tym jest właśnie, ostatnio w psychiatrii dość popularna, tak zwana terapia snem.

    A już te wszystkie drobne zakazy i ograniczenia - tu gest wskazujący zasłonięte okna i drzwi bez klamek - służą tylko ochronie pacjenta, jakże często niestety, ochronie przed nim samym. Ja też pewnie odczuwam, że jest to bardzo niesprawiedliwe, że nie zasługuję na aż tak kategoryczne traktowanie. Jeżeli jednak prowadzący mnie od kilku lat lekarz- psychiatra wprost ze swojego gabinetu przysłał mnie tutaj, to musiały istnieć ku temu jakieś powody, racje. I racje te są.

    A czy nie uważam - tu spojrzenie lekarki lustrujące, dociekliwe - że po wyjściu ze szpitala, w sytuacji w której, co tu dużo mówić, nadal byłam chora, nadal w stanie ostrej depresji i tylko w oczekiwaniu z wizyty na wizytę u lekarza - czy wtedy byłam zdolna zajmować się jak się należy, moimi dziećmi, co im z siebie dałam czy, broń Boże, im nie zaszkodziłam?...

    Tu lekarka, widząc moje wzburzenie, zawahała się na moment, lecz po chwili dodała:

    - Stan psychicznego załamania, silny rozstrój nerwowy był przykry nie tylko dla pani. On był przykry i męczący, powinna pani zdać sobie jasno z tego sprawę, dla wszystkich, dla całej rodziny. Więc czy nie lepiej teraz troszkę pocierpieć, potęsknić, aby wrócić do dzieci i męża już zdrowa, jako zupełnie inny człowiek?...

    Pytanie przebrzmiało. Serce ściska mi się z bólu, czuję w gardle narastającą bryłę płaczu. Ona ma rację. Tym mnie przekonała, ugięła. To jednak prawda, że zawsze byłam cholerna egoistka i samolub. Żyjąc od lat w tym swoim piekle, nie chciałam myśleć, przyznać się do tego, że wciągam w nie również moich najbliższych. Co za podłość, o Boże. Muszę to wreszcie przełamać, uwolnić ich od demonów, które zasiedziały się we mnie. Oni na to nie zasługują. Faktycznie, nie można tego kontynuować. Absolutnie, nie można.

    Ocieram dłonią mokre policzki, raz jeszcze zachłystuję się gorzkim szlochem i już spokojniej, zdając sobie teraz w zupełności sprawę z tego, co mnie czeka, na ponowione pytanie, czy jestem w stanie zaakceptować pobyt tutaj, odpowiadam pani doktor - tak.

* * * * *

    Tak więc zostałam w klinice. Nie ma jednak róży bez kolców i akceptacja pod wpływem szlachetnego, chwilowego impulsu to jedno, natomiast tolerancja wobec narzucających się konsekwencji to już zupełnie inna sprawa. Co tu dużo mówić, szlag mnie trafiał na każdym kroku. Z zawziętą też przekorą zaczęłam borykać się z coraz bardziej ekspansywnym, paradoksalnym reżimem, który bezkompromisowo usiłowano mi narzucić. Zawsze byłam logiczna, zasadnicza, a tu nagle wydumane bzdury i kompletny absurd.

    Okna zamykamy na amen. Wywietrzy sprzątaczka, jeśli będzie chciała, w czasie swojej porannej krzątaniny. Żaluzje opuszczone do podłogi. Nie kręcimy się po korytarzach. Nie wchodzimy bez wezwania do gabinetu zabiegowego, jak zresztą do żadnych pozostałych administracyjnych czy gospodarczych pomieszczeń. Nie odwiedzamy w pokojach innych chorych. Na hasło - lekarstwa ! - zgłaszamy się ze swoimi szklankami i ustawiamy się pod gabinetem w układnej kolejce. Mnie to na razie nie dotyczy, jako "uprzywilejowana" będę obsługiwana w pokoju. Medykamenty zażywamy od razu na oczach pielęgniarki, żeby nie było żadnych sztuczek. Co niektórzy będą proszeni o otwarcie ust. Po skończonym posiłku tacek nie oddajemy. Odbierają je bufetowe. No i słusznie, tylko tak można sprawdzić, czy pacjent nie połknął jakiegoś sztućca lub w celu samounicestwienia się nie odgryzł kawałka szklanki. Nie oddalać się, nie grupować, nie przeszkadzać personelowi w pracy. I spać. I jeszcze raz spać. Z przerwą na posiłki i siusiu najlepiej na okrągło spać.

    Tylko tyle, bagatela, i to też jak na razie, gdyż z godziny na godzinę wybucha nowa bomba, pojawia się kolejne prawidło lub zakaz. I bądź tu mądry, spróbuj być uległy, grzeczny. Ja jakoś nie potrafię. Wielka szkoda, pouczają mnie na każdym kroku, bo wszystko jest tu przecież tak sensowne, jasne, że nie powinno być mowy o jakichkolwiek wątpliwościach, oporach. Nic prostszego, wystarczy tylko podporządkować się, zastosować, a na pewno wyjdę z tej kliniki silna, odporna i zdrowa, co jest przecież ich - personelu świętym zamierzeniem i co leży w moim - pacjentki zakichanym interesie.

    Dobra - myślę. Nie będą mnie tu chyba zamykali w nieskończoność. Wytrzymało już tylu, to wytrzymam i ja. A tak na dobrą sprawę może i faktycznie oni mają swoje uzasadnienia, racje, może i nie jest wprowadzony tylko ot tak sobie ten cały wymyślny system ograniczeń?

    Bo skąd w takim razie, a widziałam na własne oczy, w elegancko urządzonym salonie pod jednym z krzesełek wzięło się śmierdzące paskudztwo, regularna kupa, une merde? O, pardon. Nie ma czarów, najpewniej wydalina ludzka, bo jak dotąd żadnych zwierząt tu nie widziałam. Skąd te zdewastowane, a wyraźnie nowe meble, poobrywane listwy lub, jak w moim pokoju, na świeżo otynkowanych ścianach długie, głębokie rysy, rozległe odpady tak jakby ktoś tę ścianę w swej bezsilności drapał, jakby się z nią mocował, a może próbował przebić głową mur?... Jak wariat to wariat. A wiadomo, że z wariatami nie ma żartów. Taki to może wymyśleć byle co.

    Sama pamiętam, jak na kilka dni przed moim tu przyjściem, w kolejnej burzliwej rozmowie z małżonkiem, dałam upust swym nerwom i z całej siły gruchnęłam o podłogę znajdującą się akurat w zasięgu ręki niedużą szklaną żaroodporną miseczką, z której to przed chwilą Michałek wypił swoje poranne mleczko. Na ogół nie tłukę naczyń. To znaczy w sensie zamierzonej akcji. Już raczej coś z garderoby lub umeblowania pada ofiarą władającego mną amoku i ślepej agresji. Rety, ile ja tego wszystkiego naniszczyłam, narwałam i jakoś nie było mi szkoda. Natomiast z naczyniami mi nie szło. Zawojowana kucharka, widocznie zbyt lubiłam tak zwane gospodarcze szkło. Ale tym razem coś mnie poniosło. Gruchnęło i mała, może półlitrowa miseczka w gwałtownym kontakcie z podłogą rozbryzgnęła się na setki maleńkich igiełkowatych drobinek. Takie to było cholerstwo, że mimo solidnego uprzątnięcia, wytrząsałam je z szafy, wydłubywałam z wykładziny, znajdowałam w soli jeszcze za kilka dni. Niezbyt mi się więc opłaciła taka forma impulsywnej, niekontrolowanej eksplozji. Nic mi też zresztą nie pomogła, a szkoda. Udowodniłam jednak w każdym razie, że stać mnie, na chociaż jeszcze błahy w skutkach, ale już niepoczytalny czyn.

    A nawet i tu w klinice mało brakowało, abym potwierdziła bezsprzeczną zasadność mojej hospitalizacji, zamknięcia, kiedy nieopatrznie puściłabym tę całą budę, jak to się mówi, z dymem. Piromanką nigdy nie byłam, boję się nawet zapalonej zapałki i zimnych ogni, a jednak. Wszystko przez papierosa, którego zapaliłam jak zwykle zaraz po przebudzeniu, będąc jeszcze w łóżku. I tylko nie rozumiem, jakim sposobem ta mała, ciupciusieńka bulka żaru znalazła się nagle na mnie, a ze mnie panicznie strząśnięta wylądowała na otaczającej mnie pościeli. Niskie ciśnienie, opóźniony refleks, senne oszołomienie, diabli wiedzą co. Za to zareagowałam błyskawicznie i poprawnie. Zgodnie z instrukcjami przyswojonymi w młodych latach na zajęciach przysposobienia wojskowego, przydusiłam ten zalążek złowrogiego żywiołu, dzielnie manipulując poduszką. Trzy wypalone dziurki w mojej wyjściowej nocnej koszuli, jedna w poduszce i osmolone prześcieradło to straty niewielkie. Ale zagrożenie było? Było.

    Teraz za to już jestem, jak to powiedzieli "bezpieczna", co można czytać unieszkodliwiona, dla otoczenia niegroźna. Już oni wszystkie takie wariackie wyskoki przewidzieli (czyżby faktycznie? - patrz wyżej), nie dadzą się zaskoczyć. Są przygotowani na różne "eksperymenty", "wypadki". Tu żaden wariat nie podskoczy, żaden pomylony nie wygra. Mają swoje sposoby, aby go okiełznać. Oj mają.

    I dobrze. Sama po sobie widzę, że jestem już jakby coś spokojniejsza. Rozumiem ich racje i się z nimi zgadzam. Kooperatywna bardzo jestem. Na ogół.

    Bo bywają momenty, że mam dosyć wszystkiego i wszelkie zrozumienie łącznie z kooperacją bierze w łeb. Przestaję być potulna i grzeczna. Tak jak dzisiejszej bezsennej, ciągnącej się w nieskończoność koszmarnej nocy. Tu już nie patrzę, że się narażę, że sobie zaszkodzę. Kto widział film "Lot nad kukułczym gniazdem", ten zrozumie, o co mi chodzi. Zrozpaczona i umordowana, dyżurującą pielęgniarkę, bez żadnych skrupułów budziłam chyba z pięć razy. Ta była miła. Poza kilkoma wspólnie wypalonymi papierosami wspomagała mnie farmakologicznie jak mogła. Skończyło się na zastrzyku, który pozwolił mi nad ranem wreszcie zasnąć. Pielęgniarka znosząc przez kilka godzin nieproszone, jak to się mówi, towarzystwo nawet nie wydawała się być zła, nie okazała niezadowolenia, czy zawodu z powodu nieprzespanej nocy. Chociaż wiedziałam, że gdyby nie ja, to spałaby sobie na rozpostartym w dyżurce materacu smacznie aż do rana. No cóż, tym razem okazałam się bez wątpienia jako ta nierespektująca, dokuczliwa. Widać panika wobec bezsenności była silniejsza niż zaaplikowany mi już modus uległości.

    Bo poza tym jestem pokorna i uległa. Z gorliwym zapałem podstawiam moje tyłki i żyłki pod wszystkie możliwe ukłucia, pozwalam się obstukiwać, obmacywać, prochy i mikstury łykam tak chciwie, że aż grdyka boli. Wszystkiemu potakuję. Jestem przykładnie zgodna i podporządkowana. A na dowód:

    Przychodzi gdzieś koło ósmej wieczorem tak zwana nocna pielęgniarka, która po rzetelnym sprawdzeniu kompletnej szczelności okien, pytając mnie, czy nie mam nic przeciwko zamknięciu łazienki na noc, nie czekając na odpowiedź, właśnie tę łazienkę zamyka. Bystrym okiem i szybkimi, wprawnymi ruchami przemyszkowała zawartość szafy i zastawionej różnymi drobiazgami toaletki. Mimochodem zajrzała pod poduszkę, pod stół i pod łóżko. Siedzę i obserwuję, ciągle spokojna, a jakże. Z tą łazienką to tak właściwie nie bardzo mi pasuje. Za groma nie mogę pokapować, po co zamykać na noc te drzwi, a poza tym nie zdążyłam się jeszcze nawet przed spaniem umyć. A ona na to, że to nic takiego, umyję się jutro rano. Tu poczułam się w obowiązku sprostować, że zwykle w domu, zupełnie jak z paciorkiem, myję się na ogół dwa razy dziennie, to znaczy rano i wieczorem.

    - W domu to w domu - nie dała zbić się z tropu - tam myjemy się, ile razy chcemy i w ogóle, strach pomyśleć, robimy co nam się żywnie podoba, a tu jest klinika, to wystarczy raz. Już od dwunastu lat ciągnie te nocne dyżury i wie, jakie głupie myśli przychodzą nocą chorym do głowy. A ona nie chce żadnych kłopotów. Jak ktoś jest chory, a do tego, co tu owijać w bawełnę, ma coś nie w porządku z głową, to wystarczy mu 3s?ko, na którym może spać. Natomiast to małe światełko zainstalowane nad szafką ma zostać przez całą noc zapalone, bo widziała już takich zrywających się z koszmarnych snów i wie na co ich stać. A ona w nocy kłopotów nie lubi. Nie chce żadnych histerii, wrzasków. Zrobić też siusiu na zapas, żeby potem niepotrzebnie nie łazić. Dawka środków, które mi zaaplikowała jest końska, więc niech jej nie budzę, bo muszę (tu wykrzyknik) po niej spać...

    I co ja na to? Potakuję. Taka już jestem zgodna i potulna. Nawet na odchodnym, tak od niechcenia, radzę jej jeszcze sprawdzić, czy papier toaletowy w wc jest aby w karteczkach, a nie zrolowany, bo przecież mogłabym się na nim powiesić. Dopiero miałaby kłopot.

* * * * *

    I tak to się toczy. Jestem już świadoma wszystkiego, co mnie czeka do końca tej kwarantanny. Jak mogę, tak sobie radzę. Kiedy muszę, to się naginam. Kiedy mogę, przeciwstawiam się, walczę z tą moją cure. Są to potyczki najczęściej o głupstewka, drobiazgi. Jakże jednak w tych i tak już niewesołych warunkach obrzydłe, uprzykrzone. A w praktyce wygląda to tak:

    Korzystając, że jestem sama w pokoju, kiedy okno pomyłkowo pozostawiono otwarte, podciągam rolety jak mogę najwyżej, blokując je z obu stron przy użyciu plastykowych kapsli. Znalezioną w śmieciach kolorową wstążeczką podwiązuję ciemne firany. Chcąc uniknąć asysty strażniczki-pomocnicy podczas moich kąpieli, obywam się bez pozostającej w jej władaniu zatyczki z łańcuszkiem, zamykając wylot wanny nakrętką od szamponu. Kawę tak uważnie tu racjonowaną, wyłudzam najróżniejszymi sposobami z podwędzaniem jej włącznie. Celowo wyważyłam troszkę drzwi do łazienki, aby się nie domykały i tym bardziej nie dały się zamknąć. Ku mojej uciesze nikt ich jak dotąd jeszcze nie naprawił. Przebudzona o godzinie szóstej rano przez pielęgniarkę w celu zmierzenia ciśnienia i temperatury, natychmiast po jej wyjściu nacieram termometr do 36,6 stopni, aby go od razu odłożyć i spokojnie spać dalej.

    Takie są mniej więcej moje małe sposobiki, by sobie tutaj jakoś pomóc, łatwiej to wszystko przetrzymać, w ogóle jakoś żyć. Kompletna głupota, przyznaję, ale jaki przeciwnik, taka gra. Przypomina mi się infantylna zabawa w kotka i myszkę, też skądinąd beznadziejnie głupia. Oni mnie tak, to ja ich siak. Najgorzej było z kroplówką. Po francusku nazwa tego zabiegu brzmi zupełnie ładnie - une perfusion.

    Każda z nich przy regulaminowo ustawionej częstotliwości opadania kropelek trwa, jak już mówiłam, lekko licząc, około dwóch godzin. Przez dziesięć pierwszych dni po cztery kroplówki dziennie, po czym stopniowe ograniczanie. Łatwo więc policzyć ile, że tak powiem, łóżko-godzin taka przyjemność wymaga.

    Leżenie pod kroplówką jest beznadziejne, nieruchome, praktycznie bez możliwości robienia czegokolwiek, a jeszcze na dokładkę, żeby było weselej z absolutnym zakazem palenia. Prawdziwa katorga, autentyczna galera, nic dodać, nic ująć. Papierosami i tak po kryjomu, jak mogłam, tak się wspomagałam. Ja i zakaz palenia, też coś. Jednak mimo wszystko, tego bezsensownego leżenia było mi trochę za dużo. Już z samego takiego upupienia można zwariować, zgłupieć.

    Rzuciłam więc bystrym okiem, jak przy zakładaniu kroplówki manipuluje przy stelażu pielęgniarka, a potem manipulowałam już sama. Kropelki opadają kap, kap powolutku i opieszale i dokładnie im wszystko jedno, że ja już nie mogę, że się strasznie męczę, że mam już ich serdecznie dosyć. W zasięgu mojej ręki jest jednak przecież zawieszony na żyłce malutki regulatorek, którym umiejętnie pokręcając zamiast kap..., kap..., można spowodować kap, kap, kap, kap. Proszę, jak to obrazowo i do tego fonetycznie ten iście makiawelski wybieg opisałam.

    Jechałabym tak na tym małym oszustewku do końca, ale z urodzenia nieufne białe wrony wyraźnie zaczęły mnie podejrzewać. Miały widać rozeznanie, co do czasu potrzebnego na przelanie się tego świństwa z butelki w pacjenta. Dziwiły się, kiwały głowami, coś za szybko to u mnie szło. Zaczęły mnie kontrolować. Wpadały znienacka, bacząc jak cała aparatura działa. Teraz sztuka polegała na tym, aby zależnie od sytuacji, w odpowiednim momencie te zdrowodajne kropeleczki przyspieszyć, a w razie zagrożenia zwolnić.

    Oj, była to zabawa, boki zrywać, dość nawet ekscytująca, nie powiem. W każdym razie zawsze już jakieś urozmaicenie, niewinne podchody na zasadzie kto kogo. Obudziła się we mnie sportowa dusza. Raz aż przesadziłam, mało nie zgubił mnie mój perfekcjonizm. Opyliłam zawartość całej butelczyny w niecałe pół godziny i potem jak ta głupia już o "suchym pysku" musiałam odczekać przyzwoite minimum z przywołaniem pielęgniarki, która miała mnie z tego sprzętu uwolnić.

    Nie ma walki bez porażki, któregoś razu wpadłam z kretesem. Przyspieszyć, przyspieszyłam zresztą pod względem strategicznym zupełnie poprawnie, mając na względzie ewentualne zagrożenie wtargnięcia kogoś z personelu do pokoju. Tylko że regulatorek coś chyba nawalił i za nic nie mogłam jakoś tego pieruństwa wycumować, zwolnić. I na to wpadła pielęgniarka. Wrzeszcząc na mnie okrutnie, zapluwszy się cała i najpewniej zresztą zupełnie nieświadomie, żywcem cytowała teksty z kabaretu Smolenia:

    - Nie bądźcie wy tacy sprytni, bo w ogóle stąd nie wyjdziecie. Będę musiała zgłosić was do dowództwa. Żeby to było ostatni raz, zrozumiano?! A nie, to będziecie tu siedzieć do usranej śmierci? Wy... Wy... - I tu znów się zapluła, ohyda.

    Do mnie ze Smoleniem, od razu czuję się na swoim gruncie i też odpowiadam na razie jeszcze na wszelki wypadek tylko w duchu słowami komicznego kabarecisty: - A właśnie, że wyjdę. Takiego wała mnie tu zatrzymacie. Możecie mi natrukać, o.

    Do niej zaś przymilnie z miną niesłusznie skarconego niewiniątka:

    - Ja nic nie wiem, ja się na tym nie znam i niczego tu nie dotykałam. Tylko to małe urządzenie pewnie się obluzowało, bo najpierw się opuściło, a potem w ogóle spadło. Może więc stąd to przyspieszenie, co pani o tym myśli?...

* * * * *

    Byłam już w połowie obiadu, gdy zorientowałam się, że coś jest nie tak. Siedzę i kombinuję, a wychodzi na to, że buteleczki z winem do posiłku nie dostałam. Woda mineralna jak zwykle stoi, a winka nie ma.

    Oj, myślę sobie, słabiutko. Porobili mi przecież te jakieś analizy, badania i nic tylko z nich wylazło jak szydło z worka, że jestem moczymorda, okrutna pijanica. I teraz to już ani kropli, nie dadzą alkoholu nawet na ząb.

    Znów więc dylemat, sytuacja wysoce stresowa - dopominać się o to wino czy nie? Bo jeśli się zapytam, to pomyślą: - O, jaka zawzięta, już ją bierze. Jeśli zignoruję, to powiedzą: - Jaka sprytna. Chce nas zmylić, że wcale nie musi.

    A, do cholery. Sama już nie wiem, co zrobić. Chyba jednak spróbuję wyjaśnić, z jakiego powodu odstawiono mi flaszkę. To jestem w końcu tą alkoholiczką czy nie? Dobrze wiedzieć. Lecę do bufetowej. Ta nic nie wie, to pielęgniarka nie kazała wina podawać. Biegiem do pielęgniarki, a ona że lekarz zalecił wstrzymać. Ja się tam już nie wstrzymuję i natarczywie domagam się uzasadnienia, interpretacji. Coś mi tam klaruje o jakichś globulinach, globulkach czy innych gadzinach, podaje liczby, procenty. A ja nic. Nie kapuję z tego ani trochę. Tylko jeszcze bardziej mi w głowie namieszała. Nie rozumiem już zupełnie, czy ich za dużo mam czy za mało. Ca va  czy ça ne va pas?

    Główkuję gorączkowo i kojarzę w pewnym momencie, że podobny temacik poruszył już kiedyś ze mną lekarz w szpitalu. Oświecił mnie życzliwie, że nadużywanie winka, w którym tak gustuję, może zrujnować moją wątrobę. Był o tym święcie przekonany. Tyle że mnie, będącą wtedy w stanie zdecydowanie opłakanym, absolutnie nie wzruszał ewentualnie opłakany stan jakiegokolwiek mojego organu. Ziarnko wątpliwości zostało już jednak zasiane. Powinnam uważać z winem, bo mi wątroba zaszwankuje. I nic, tylko wykrakał.

    Przebadali, podliczyli i musieli mnie nieźle podsumować - skończona pijaczka z żółciodajnym gruczołem rozlazłym jak śmierdzący ser. Wstyd i hańba. Nic tu po mnie. Podkulam uszy pod siebie i chyłkiem wycofuję się z gabinetu. Strasznie się przejęłam. Aż apetyt straciłam.

    Siedzę nad tacą i nic nie jem. Butelki z wodą nawet nie ruszam Na to wchodzi robiący codzienny obchód dyżurujący lekarz. I dobra, zagramy w otwarte karty, wyłożymy kawę na ławę. Niech pan medyk mi wreszcie wyjaśni dlaczego, co i jak.

    Ma się ten instynkt samoobrony. Święta to była racja z ponownym zaatakowaniem tej drażliwej kwestii, bo jak nic bym się zamartwiła, jaka to już jestem stracona ochlejmorda i ruina człowiecza, a wygląda na to, że wcale nie.

    Wyniki badań są w porządku i nie wskazują nawet, o dziwo, na regularne picie. Gdyby nie to, że sama przyznaję, od jak dawna dość ostro popijam, nie stwierdziliby tego na podstawie analiz. Wskaźniki, które uzyskali są typowe dla zatwardziałego abstynenta. Dlatego też odstawiono mi wino, które nie idzie z leczeniem w parze, a bez którego mój organizm może jeszcze (z podkreśleniem) się obyć. To tylko tym ostatnim zatraceńcom podają do posiłków małe ilości napojów wyskokowych, aby nie dopuścić do głodu alkoholowego, który najczęściej prowadzi do delirki. O zgrozo. Takiemu beznadziejnie uzależnionemu typowi wygłodzonemu wskutek przymusowej wstrzemięźliwości może wywalić na odwyrtkę nie tylko mózg z przyległościami, ale i cały przewód pokarmowy wraz z przełykiem i jaki wtedy dla kliniki ambaras.

    Aż ciarki po mnie przechodzą, tak obrazowo pan doktor ilustruje końcowe stadium nałogu, w który i ja najprawdopodobniej już wdepnęłam. Ale o tym będzie potem. Póki co, wszystko jeszcze gra, a dzielna wątróbka broni się przed tankowanym w nią winkiem jak może. A tu wino podawane jako lekarstwo - żywy paradoks. Tego jeszcze nie było, dziwy i cuda na tym świecie. A wyjaśnieniom jeszcze nie koniec, bo pan doktor rozgrzał się w temacie i elokwentnie ciągnie dalej:

    Nawet nie o to tutaj chodzi, że podważali moją prawdomówność, kiedy od początku zapewniałam, że mogę bez alkoholu się obejść, że nie czuję żadnego przymusu. Mogłam być w swych deklaracjach i uczciwa. Ale człowiek pijący myśli i mówi jedno, a alkohol to złośliwa bestia, pokazuje i robi swoje. W związku z czym, chociaż może się to wydawać niemiłe, wszelkie oświadczenia na gębę dla nich nic nie znaczą. Im potrzebne są konkretne wyniki analiz i zanim je uzyskali, woleli się zabezpieczyć, podając mi pewną dozę alkoholu. Rezultaty badań wykluczają stan alkoholowego uzależnienia. Dlatego też wino zostaje odstawione, a my leczymy się dalej. No i oczywiście uważać (to do nas) - licho nie śpi, podobnie jak papierosy, tak i alkohol jeszcze nikomu nie poszedł na zdrowie.

    Uf, aż mi ulżyło, bo już miałam porządnego pietra. Czuję się jak mysz, która tylko przez ślepy przypadek wyrwała się pazurom wrednego kocura. Trzeba faktycznie uważać na to diabelskie świństwo. Nie ma jak abstynencja. Z zapałem otwieram butelkę wody Evian i pospiesznie atakuję zupełnie już wystygłe zapomniane żarcie.

* * * * *

    I tak biegną dni jeden za drugim. Na zewnątrz późna, pogodna jesień. Przez ciężkie, ciemne zasłony przebijają słabo pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Czas płynie niemrawo. Na długie godziny przygważdżają mnie kroplówkami do łóżka, zaliczam kilka zastrzyków dziennie, pochłaniam całe masy jakichś piguł, popijam je obficie miksturą z gorzkich kropel.

    Kropelek nie żałują, jest ich raczej sporo, wychodzi tego w szklance dobra seta. Nawet działają podobnie jak alkohol. Kilka literatek i jest się nieźle nabuzowanym, jak na dobrym rauszu. Raz nawet zapytałam o ich działanie. Odpowiedziano mi, że są dobre na wszystko, po czym podwojono dawkę. Dobra, ja się nie spieram. Być zamroczoną, trykniętą, dla mnie żadna nowina. Mogą być kropelki. Teraz widać jakaś na nie moda.

    Wszystko się toczy według ściśle ustalonego rytmu. Chociaż rytm jest określeniem zbyt słabym, te wszystkie zabiegi tutaj to cały ceremoniał, rytuał. Zmieniają się tylko pielęgniarki i personel pomocniczy. Coraz innemu robiącemu obchód lekarzowi mam przyjemność referować "mój przypadek". Życie na oddziale, choć ujęte w niezmienne i sztywne ramy codziennej rutyny, jednak jakoś się kręci, posuwa do przodu. Tylko ja pozostaję zamknięta, nieruchoma i bierna. Ja w tym wszystkim, w sensie dosłownym tkwię.

    Z pokoju niemal wcale nie wychodzę. Boję się narazić to jedno, a poza tym jest mi po prostu wstyd paradować w szlafroku między ludźmi ubranymi normalnie, po cywilnemu i do tego jakże elegancko. Co za stroje - moda i ciężkie pieniądze. Chociaż styl zdecydowanie sportowy. Zgłupiałby chyba mój Michałek, gdyby zobaczył tę całą rewię adidasów, lacost i pum. To pewnie wszystko już uzdrowieńcy albo odwiedzający. Takich jak ja, "łóżkowych" sierot widzi się tutaj niewiele. Prawdziwy sopocki deptak, zakopiańskie Krupówki. Jeszcze i tutaj, do jasnej cholery, można popaść w kompleksy.

    Krępując się wychodzić, siedzę całymi dniami w moim bardzo zresztą przyjemnym pokoju. Mam do dyspozycji krzesełko przy stole, wygodny fotel w rogu i oczywiście łóżko. Przemieszczam się z jednego mebla na drugi zależnie od potrzeby i chęci. Chociaż pole do popisu mam więc raczej skromne, urozmaicam sobie scenariusze, jak mogę, żeby nie dostać prawdziwego kręćka.

    O zainstalowanie się na łóżku proszona jestem w ciągu dnia wiele razy i tu już niezależnie, czy mam na to chęć, czy nie. Ta przymusowa spoczynkowa pozycja ciała coraz bardziej daje mi się we znaki. Kto by pomyślał, że to takie męczące, a jednak.

    Łóżko jest dobre do spania, a tu szkopuł. Z tą całą kuracją snem coś najwyraźniej nie wypala. Były obawy, czy po tych końskich dawkach z założenia obalających, szatańskich w składzie farmakologicznych mieszanek w ogóle będzie można mnie dobudzić, a ja nawet i w nocy nie śpię, tłukąc się i kołacząc ledwo żywa jak zatracony duch. Tyle krzyku, obiecująca nazwa modnej terapii, a okazuje się lipa. Nie mam ja coś szczęścia do tych sprawdzonych i skutecznych psychiatrycznych wynalazków.

    Czytać nie mogę. A zresztą jakby coś mniej mnie fascynowały awantury przeuroczej Scarlette O'Hara. Nawet mnie trochę denerwuje, że ona taka silna i twarda, wie czego chce, a ja nie. Poza tym pewnie przez te ogłupiające środki gorzej widzę. Litery skaczą mi przed oczami, jakoś tak się kleją, ślimaczą. Radia ani magnetofonu nie mam. Pustka i głucha cisza. Nie ma kto do mnie zagadać.

    Niekiedy zachodzi do mojego pokoju sąsiad z naprzeciwka. Nazywają go tu "Papi", czyli dziadek. Wejdzie, gdy leżę pod kroplówką, kiwnie z dezaprobatą lub współczuciem głową, podejdzie do okna, posiedzi w fotelu. Nigdy się nie odzywa. Lubi wziąć coś ze stołu, pooglądać, a niekiedy też czymś się posłużyć. Do lusterka robi małpie miny, papierosa pakuje do ust i udaje, że pali, długopisem zasmarowywuje moje kartki. Chce widocznie zademonstrować swoją umysłową sprawność. Jest taki kochany, biedny. Szkoda tylko, że te wizyty u mnie raczej szybko mu się nudzą i machając mi na odchodnym "au revoir", drepcze gdzieś sobie dalej. Nie wiem co mu dolega, z jakich powodów tu się znajduje. Pewnie starcza demencja. W każdym razie jest bardzo wychudzony, niesamowicie zaniedbany. Po prostu żal patrzeć. Zdarza się, że jest na wpół goły. Widocznie zsikuje się często i salowe nie nadążają ze zmianą bielizny. Mnie jego widok zawsze przywodzi na myśl mojego ojca, na szczęście jeszcze nie w takim stopniu, ale też przecież zaawansowanego w wieku i w chorobie. I pewnie dlatego za każdym razem, gdy spotykam się z "Papi", czuję przepełniającą mnie tęsknotę i bezsilny, rozpaczliwy żal.

    Kontaktów towarzyskich nie mam więc żadnych, czytać nie mogę, obowiązuje mnie zakaz wizyt, nie zabrałam radia ani kart do układania pasjansa. Wisielcza beznadzieja. Pozostaje mi tylko jedno, co mnie jeszcze jakoś wciąga, zajmuje i jest to pisanie. Chociaż i tu podobnie jak z lekturą mam dosyć spore trudności. Twórcza impotencja, jak nic.

    Piszę trochę w ciemno. Formułowanie myśli przychodzi mi z oporem, często się gubię, powtarzam. Nie bacząc na składnię, bazgrzę byle co. Przelewam na cierpliwy papier po prostu to wszystko, co akurat przewija mi się w głowie. Żadnej obróbki, nic. Nie mówiąc już zresztą o ortografii i desperackich, usilnych staraniach, aby chociaż mniej więcej zmieścić się w nikłych liniach pokratkowanego papieru.

    Tyle tylko, że mnie właściwie nic nie obchodzi, czy to będzie odczytywalne, czy nie. Mam w nosie odbiorcę, choćbym miała nim być tylko ja sama. Po prostu czuję potrzebę, a raczej jest to jakiś wewnętrzny przymus, aby dać upust skołatanym myślom, męczącemu kłębowisku uczuć w jakiej by to nie było formie. Muszę je gdzieś przekazać, przesłać, tak jakby z siebie wypluć. Doraźna wiwisekcja, amatorska psychoterapia na własny użytek. Ktoś powie - swoisty egzorcyzm i też będzie miał rację. Właśnie jak złego ducha wypędzam tym pisaniem czarne myśli, rozpraszam mroczne nastroje. To naprawdę przynosi mi ulgę. To tak jakby zwerbalizowanie pewnych przeżyć, czy odczuć w jakimś sensie je unicestwiało, a w każdym razie wyciszało, tłumiło. Jak gdyby te bolesne aktualne przeżycia odsuwały się, oddalały się ode mnie w dość smutną wprawdzie, ale już niegroźną przeszłość. Podobnie jak w gramatyce zastosowanie pewnych reguł, użycie odpowiednich końcówek pozwala formę czasu teraźniejszego zmienić na tryb dokonany w czasie przeszłym.

    Daj Boże, aby spełniło taką rolę to moje bazgranie. Niech dzięki niemu cała smutna teraźniejszość, wszystko to co doprowadziło mnie pod drzwi tej kliniki rozwieje się, przebrzmi już wreszcie jako nieaktualna, dokonana przeszłość. Niech stanie się wspomnieniem, dając szansę przyszłemu, lepszemu wreszcie życiu. I oby jak najprędzej, bo jestem już u kresu sił.

* * * * *

    Poza pisaniem, które mimo swej terapeutycznej roli dosyć mnie męczy, pozostaje mi jeszcze jedno zajęcie jakim jest wyglądanie przez okno.

    Za nietłukącymi się szybami rozciąga się przede mną zakreślony aluminiowymi ramami okna wąski, zielonożółty prostokąt trawnika. Nawet poprzez szkło czuję kwaśny, zgniły zapach jesiennie usposobionej ziemi. W górze jak z tej więziennej celi rysuje się srebrzysto-miedziany skrawek nieba rozpięty nad ziemią krótkim, ograniczonym łukiem. Straszliwa to monotonia i nuda. Jeden wielki smutek. Dobrze chociaż, że od czasu do czasu przemknie się tędy któryś z pacjentów w swej kuracyjnej promenadzie. Dzięki temu poznałam dwóch kuracjuszy, jak to się mówi, towarzyszy niedoli. Jeden to pan "Spacerowicz Palacz", a drugiego nazwałam sobie - pan "Spacerowicz Wytrwały".

    Tego "Wytrwałego" widzę niemal za każdym razem, gdy wyjrzę przez okno. Z przerwą na posiłki i nocny spoczynek jest tam zawsze. Przemierza biegnącą poprzez trawnik alejkę w tę i z powrotem bez końca i to bardzo spiesznie, jakby bał się spóźnić na jakiś ważny pociąg. Musi to być raczej starszy pan. Ubrany jest biednie, po wsiowemu: brzydka i przyduża, kraciasta kapocina, a na głowie śmieszny, pognieciony berecik. O, teraz znowu zasuwa. Krok szybki, ale taki bardziej kołowaty, głowa zwieszona do ziemi, cała sylwetka wygięta w ostry pałąk. Aż dziw, że w takiej pozycji nie potknie się, nie upadnie, a podskakujący na wszystkie strony beret utrzymuje się jednak na jego głowie. Może ma jakieś gumki, czy troczki? Ot i ciekawostka. Będę musiała kiedyś podpatrzyć, co i jak.

    "Spacerowicz Palacz" ilekroć przechodzi, zatrzymuje się zawsze w tym samym miejscu, dokładnie naprzeciw mego okna pod dużym, samotnym drzewem. A zatrzymuje się niezmiennie w tym samym celu, aby przypalić kolejnego papierosa. Kręci się tak ciągle. Może iść w zawody ze "Spacerowiczem Wytrwałym" z tym, że ten robi sobie dodatkowo te króciutkie przerwy, można powiedzieć, na złapanie oddechu. Zaliczy tę swoją rundkę oraz papieroska i zaraz wraca z powrotem. Kiedyś go podliczyłam. W przeciągu godziny przypalał tak osiem razy, co daje pojęcie nie tylko o częstotliwości palenia obserwowanego pacjenta, ale również o długości tej całej spacerowej alejki. Zakładam oczywiście, że dochodzi do końca widocznego stąd płotu. Kilkanaście mizernych metrów to wszystko. Osobiście więc wątpię, by mogło sprawiać przyjemność, dać choćby namiastkę poczucia wolności takie wyjście na zewnątrz ośrodka. Spacer jedynie z nazwy, traktowany w tych zwariowanych warunkach jako zasłużony przywilej i luksus jest kolejnym paradoksem. Jak to się mówi, jedno wielkie zawracanie głowy.

    Zatopiona w ponurych myślach wciąż wyglądam przez okno. Na czym by jeszcze zatrzymać uwagę, co mogłoby choć trochę rozjaśnić czarną czeluść mojej wyobraźni?

    Po drugiej stronie okalającego klinikę parkanu, na mocno zrudziałej już trawie biegają sobie konie. Jest ich kilka, chyba siedem. Brykają sobie wesoło, podszczypując się wzajemnie. Kokietują się i wabią. Jedne z nich uprawiają właśnie tę swoją "końską miłość" i jest to w jakimś sensie piękne. Niechętnie odwracam wzrok. A jeszcze najdą mnie, nie daj Boże, karygodnie grzeszne, niepoprawnie sprośne myśli.

    Albo te ptaki. Fruwając swawolnie i beztrosko, bez trudu przekraczają ograniczony, zamknięty skrawek "mojego" nieba. Latają sobie wolne i spokojne, mając gdzieś na wypadek zimna, czy zmroku swoje domy, swoje gniazda. Zachowują się swobodnie i czują się bezpieczne, bo są w gromadzie, są razem. Tylko ja czuję się taka opuszczona, samotna i bezsilna. Jak ptak, który wyleciał z gniazda i który się zgubił.

    Serpentyna złowrogich myśli przewija się w mojej jaźni, coraz bardziej ją oplatając i zacieśniając się aż do bólu. Zapytuję się i ciągle wątpię, czy mój powrót do domu jest potrzebny, czy ma jakikolwiek sens. Ptak by pofrunął do swoich piskląt, nie zostawiłby ich samych w gnieździe, a ja? Mam przecież dzieci, bardzo kochane, udane. Coś mi wszyscy ostatnio wciąż o nich przypominają, perswadując, że to dla nich powinnam być zdrowa, dla nich żyć. Tak jakbym sama nie była o tym przekonana lub takie sprawiała wrażenie.

    Och, jakie to wszystko zagmatwane, trudne. Ja przecież usiłuję uwierzyć, że jestem moim dzieciom potrzebna, że jeszcze mogłabym im coś z siebie dać. Tylko że zdarza się, choćby jak teraz, że nadchodzi chwila zwątpienia, kiedy poddaję się uporczywej myśli, że one beze mnie byłyby może szczęśliwsze, a już na pewno spokojniejsze. To przecież wyłącznie za moją sprawą, wskutek moich buntów, niepokoi i żalów zbiera się w rodzinie całe zło. I moje dzieci cierpią. Ja to wiem. Może więc już lepiej ustąpić i odejść. Tylko jak to przeprowadzić? Tylko jak...?

    Poczerniałe niebo za szybą jest jak moje myśli, chmurne, zimne, zwiastujące gołoledź. Jesień nieunikniona, wypierająca bogactwo lata i wigor świeżej wiosny to jak moja młodość, która już przeminęła. Opadłe liście mogą być symbolem bezużyteczności. Ogołocone gałęzie drzew to opuszczenie, samotność. A brunatna ścieżka tak chyba krótka i nieciekawa jest jak to moje głupie, pokiełbaszone życie. Ckliwe banały, kiczowate metafory. Zgoda. Jestem beznadziejna i nic głębszego nie potrafię z siebie wykrzesać. Tylko na tyle mnie stać.

    Podnoszę się z fotela. Próbuję się otrząsnąć, choć trochę zmobilizować. Czuję się fatalnie. Ot i do czego prowadzi takie wyglądanie przez okno. Może i lepiej, że wjeżdżają właśnie z kolejną, trzecią już tego dnia kroplówką.

* * * * *

    Muszę jednak faktycznie ruszyć się z tego pokoju, bo inaczej naprawdę tu jeszcze zwariuję. Łóżko odpycha, ściany przytłaczają, łapię się na tym, że gadam sama do siebie. Żadnej więc poprawy, wprost przeciwnie, zdecydowane pogorszenie, ewidentny regres.

    Tylko nie wiadomo, czy metody leczenia szwankują, czy też ze mnie jest aż tak trudny, zagmatwany przypadek. Tutejsi specjaliści dużo mówią o cierpliwości. Dobre sobie. Takie rady mogą zachować dla siebie. Zresztą z nimi nie ma problemu. Są bardzo spokojni i cierpliwi, znajdując jak najbardziej normalne, że ja normalna nie jestem.

    Wychodzę, a właściwie wymykam się z mojej indywidualnej celi. Najpierw bardzo ostrożnie, potem coraz śmielej posuwam się długim korytarzem rozwidlającym się u szczytu na dwie strony.

    Gabinet medyczny znajduje się dokładnie na wprost, tak więc gdziekolwiek się idzie, trzeba koło niego przejść. Poznawszy już trochę tutejsze mechanizmy, jestem święcie przekonana, że takie właśnie jego usytuowanie jest jak najbardziej przemyślane i celowe. Tu nic nie jest przypadkowe. Pomysły architekta a nawet dekoratora zostały podporządkowane wiadomej funkcji, jaką miał pełnić konstruowany przez nich ośrodek. Przetrzymywanie ludzi chorych na głowę, typów niepoczytalnych, często groźnych, to ci dopiero budowlano- medyczny szkopuł.

    Dom wariatów: kraty w oknach, drzwi bez klamek, przysłowiowe mydło na łańcuchu. Znamy te rzeczy. Na samą już myśl przejmuje nas niesmak i zgroza. Jednak one istnieją. Jako studentka pedagogiki miałam okazję zwiedzać takie zakłady w Polsce. Teraz jako pacjentka znalazłam się tu.

    W kraju w czasach komuny życie nikogo nie rozpieszczało, to też i wariatom za lekko nie było. Ośrodki, w których ich umieszczano była to najczęściej tak zwana bida z nędzą. Sceneria i relikty z końca minionego wieku. C'est la vie, jak mówią Francuzi. Przykre chociaż prawdziwe.

    Natomiast tu, wiadomo, Francja - elegancja: dostatek w połączeniu z estetyką, a do tego pewna dyskrecja, kamuflaż. Nie zmienia to jednak faktu, że i tutaj wszędzie pełno jest najróżniejszych zmyślnych zabezpieczeń, tyle że nie są one aż tak bardzo rażące. Istnieją jednak, można je spotkać na każdym kroku i pewne, że jeszcze nieźle dadzą mi się we znaki.

    Zbliżam się do oszklonego na całej szerokości gabinetu, drżąc w duchu, aby nie podpaść personelowi, którego jednym z odpowiedzialnych zadań jest trzymanie "spacerowiczów" na oku. Przechodzę bez pudła. W gabinecie odchodzi, zdaje się, jakaś poważniejsza interwencja. Widzę liczne białe fartuchy zgromadzone wokół leżącego na kozetce piżamowego delikwenta. Dobra nasza, posuwam do przodu.

    Na deptaku pacjentów mało, bo jest to akurat pora sjesty, a ci których mijam, wcale nie zwracają na mnie uwagi. I lepiej. Z ciekawością rozglądam się na boki. Mijam po prawej niechybnie salon: stoliki, fotele, sztuczne kwiatki.

    Myślę sobie - dobrze. Pełna kultura, mówiłam. Tyle że znów się chyba pomyliłam, bo z tą kulturą coś raczej nie tak. Patrzę i oczom nie wierzę. Pod jednym brokatowo wytapicerowanym meblem zauważam nagle ze zdziwieniem, oburzeniem, jak też z pewną dozą złośliwej satysfakcji chyba świeżo uwalone, ordynarne i szpetne z definicji kupsko. Trochę mnie zatkało, przyznaję. Początkowo obawiałam się nawet, że zaczynam mieć halucynacje wzrokowe. Tylko jeszcze tego mi brakowało. Dlatego też upewnienie się, że to żaden omam lecz bezsprzeczny, oczywisty fakt, zdecydowanie mi ulżyło. Za to coś jakby mniej zdecydowanie podejmuję przerwany rekonesans. Diabli wiedzą, co jeszcze może mnie zaskoczyć.

    Rozglądam się dookoła już nie tyle wyłącznie ciekawie, co z rezerwą i bacznie. I faktycznie, nie ma lipy. Jest sala ze stołem pingpongowym, osobno sala gimnastyczna z różnorodnym sprzętem, jak również pomieszczenie do uskuteczniania terapii chyba plastycznej, bo pełno w niej zapewne wysoce artystycznych wytworów. Na widok malowidła przedstawiającego ogromnego czarnego z zielonymi ślepiami nietoperza aż cofam się na dobre dwa kroki. Inne obrazy i rzeźby też raczej mocne w ekspresji. Ekspozycja zdecydowanie w swym wyrazie koszmarna. Nie wiem dlaczego nasuwa mi się wspomnienie wstrząsającego wrażenia, jakie zrobiła na mnie widziana przed laty w Zakopanym wystawa prac Jana Hasiora. Czyżby on też miał coś nie tak?

    Wewnętrznie zbulwersowana, pokryta gęsią skórką, z ulgą opuszczam przybytek artystów, angażując się w dalsze partie pawilonu. Jest sala telewizyjna. Fajnie, posiedzę sobie, pooglądam. Leci chyba nawet jakiś film.

    Przytulny półmrok, ciepełko. Na dworze silny wiatr i jednostajny, brudno szary jesienny deszcz. Zanurzając się w fotelu, wypatrzywszy za wczasu dwie duże popielniczki, z przyjemnością zapalam papierosa.

    I proszę, jaki komfort: wygodny fotel, miękkie kapcie, głupkowaty program w telewizji, a do tego wśród ludzi. Zupełnie nieźle, a ja głupia tak się sama w tym pokoju kisiłam. Teraz na pewno poczuję się lepiej.

    Jak to złudzenia są dobre na wszystko. Znów dałam się nabrać, ale po kolei.

    Będąc palaczką, korzystam z popielniczki. Przysuwajac teraz do siebie jedną z nich, ze zdziwieniem stwierdzam, że cała podłoga wokół usłana jest niedopałkami, a elegancka wykładzina wręcz upstrzona śladami gaszonych na niej papierosów. Pety są wszędzie. Nawet z fotela, na którym siedzę strząsam ze trzy. Chociaż może to jeszcze o niczym nie świadczy, pełna dobrych chęci próbuję uspokoić się w duchu. Potoczna jest niepochlebna opinia o Francuzach jako strasznych flejtuchach. Chyba, żeby to było coś więcej niż nieszkodliwy, prosiakowaty sposób bycia? Teraz już wiem, że nawet najbardziej zwariowanej ewentualności nie wolno mi zignorować. Wszystko co zwariowane może tu pasować jak ulał.

    Głupstwo, mogę siedzieć i w brudzie. Postanawiam pety zignorować i mimo wszystko obejrzeć film.

    Myślę sobie, jestem wśród ludzi, trochę kurtuazji nie zawadzi. Dobrze byłoby też nawiązać jakiś kontakt. Głosem odpowiednio ściszonym, dyskretnie stonowanym, a także z czarującym uśmiechem zwracam się do siedzącej obok sąsiadki. Jestem trochę spóźniona, pytanie zatem o tytuł filmu i zaawansowanie akcji wydaje się być jak najbardziej na miejscu. W oczekiwaniu na odpowiedź przysuwam się bliżej, aby naszą konwersacją nie przeszkadzać innym telewidzom. Cisza. Odpowiedzi nie ma żadnej.

    Co tam, tłumaczę sobie z lekkim jednak rozczarowaniem, może ta pani nie ma akurat przyjemności ze mną porozmawiać. Zdarza się, trudno. I dałabym pewnie za wygraną, ale pomyślawszy, że być może nie zrozumiała mojej koślawej francuszczyzny, zwracam się do niej grzecznie jeszcze raz. Przyglądam się teraz już zupełnie z bliska mojej potencjalnej rozmówczyni i nagle, jak za sprawą iskry, ostrego impulsu dociera do mnie obraz tej postaci, a w szczególności wyraz twarzy, w jego całym nieprawdopodobnie zdeformowanym kształcie. Zdaję sobie sprawę, że oczy sąsiadki są zupełnie nieprzytomne, nieobecne, zawieszone gdzieś w próżni, zapuszczone, jak to się mówi, w siną dal, a cała twarz wykrzywiona w jakimś niesamowicie rozpaczliwym grymasie, jakby działa się jej, nie wiadomo jaka krzywda, jakby się miała za chwilę głośno i żałośnie rozpłakać.

    A ona sobie tu siedzi i niby ogląda telewizję. Ale cyrk, nieźle się nabrałam. Ja z nią do rozmowy, a przecież to zupełny odlot. Nie sądzę bowiem, aby ta pani dostrzegała cokolwiek, czy kogokolwiek. Być może można by spróbować ją obudzić na zasadzie: "ku-ku", "ku-ku" Chociaż nie jestem pewna, czy i to by się na coś zdało, a zresztą po co?

    Nic, mówię sobie i siedzę dalej. Czuję jednak, że cała ścierpłam i jest mi trochę niedobrze. Żałuję też mocno, że wybrałam fotel akurat przy tej telewizyjnej maniaczce.

    Akcja filmu rozwija się burzliwie. Zdaje się, że chodzi o wyjątkowo złośliwy zbieg pechowych okoliczności i zdarzeń. Coś jak najbardziej z życia, przymierzam się więc do odbioru. Dla otuchy zapalam kolejnego papierosa. Siłą woli skupiam całą uwagę, starając się skoncentrować wyłącznie na ekranie. Aż tu nagle ktoś wchodzi z impetem i na pewniaka. Chwilę kontempluje nadawany program i widać coś mu nie pasuje, gdyż podchodzi do aparatu i przerzuca kanał na inny. Po czym zasiada jak do oglądania, a za kilka minut podnosi się i wychodzi. Pozostajemy przy programie, który on nastawił. Myślałam nawet, że może to ktoś z obsługi, w cichości ducha odżałowałam końcówkę interesującego mnie filmu. Za chwilę jednak identyczna sytuacja, dokładnie ten sam numer się powtarza. Inny osobnik też zmienia kanał i też za moment wychodzi. I jeszcze ktoś i jeszcze raz, a telewidzowie nic. Któryś tylko głośno puścił gazy, ale za to natychmiast rzucił grzeczne "pardon".

    O co tu chodzi? Nie mogę się jakoś połapać. Dlaczego nikt nie protestuje? Bo przecież ja nie będę chyba się wtrącać. Jestem tu nowa, zaledwie obserwator i świadek. Poza tym niech ten mierny cyrk rozgrywa się beze mnie, czuję się w nim jak nieproszony gość.

    Już na odchodnym przyglądam się uważniej otaczającym mnie ludziom. Widzę twarze nieobecne, tępe, bez wyrazu, dziwne i niesamowite w swojej ekspresji, jakby były od wewnątrz zdeformowane jakąś tajemniczą siłą, podobnie jak w przypadku mojej sąsiadki z boku.

    A więc to tak. Kolejne nieuchronne rozwianie się naiwnych złudzeń. Oczekiwałam możliwości miłego spędzenia czasu, okazji do nawiązania kontaktu, łącznie z kulturalną wymianą zdań. Niepoprawna optymistka, która jak zwykle dostaje w kość.

    Jak mogłam wcześniej tego nie zrozumieć, że tu nikt, absolutnie nikt nie przychodzi, aby oglądać telewizję w normalnym tego słowa znaczeniu i to bez względu na emitowany program. To co dzieje się na ekranie, zupełnie nikogo nie interesuje, nie obchodzi. Oni tu przyszli z nawyku, oglądali pewnie telewizję w swoim normalnym, jeszcze zdrowym życiu. Albo przyciąga ich wysyłający kolorowe sygnały aparat lub być może jest to najbardziej naturalna chęć bycia wśród ludzi. Kto ich tam wie? W każdym razie nawet jeśli przesiadują tu dłużej to nie po to, aby obejrzeć jakiś program. Tego co dzieje się na ekranie w ogóle nie śledzą. Zapatrzeni są zupełnie gdzie indziej, gdzieś w głąb siebie i widzą pewnie coś innego. Retoryczne pytanie - tylko co?...

* * * * *

    No, oglądania telewizji będę miała zapewne na razie dosyć. Na długie godziny zamykam się w pokoju. Po tym co przeżyłam na dzisiejszym spacerze, można traktować, że się w nim po prostu chronię. Dojdzie jeszcze do tego, że te zabite cztery ściany staną się dla mnie błogosławieństwem, ucieczką. Byłby to kolejny paradoks. Normalne, w tak świrowatych warunkach paradoksom nie ma przecież końca.

    Wychodzę dopiero późnym wieczorem i to też tylko dlatego, że muszę. Przebrzmiał gromki okrzyk - lekarstwa! Trzeba więc wziąć swą szklankę i posłusznie udać się na zbiórkę. Do tej pory otrzymywałam medykamenty w pokoju. Teraz mnie pouczono, że na umówione hasło mam się zgłaszać jak wszyscy pod gabinet. Pewnie stwierdzono, że ponieważ i tak nie śpię i wciąż jestem na chodzie, zresztą wbrew wszelkim przewidywaniom, nie ma więc sensu, by jeszcze koło mnie skakać. Po lekarstwa mogę pofatygować się sama.

    Podchodzę więc pod gabinet. W drzwiach za małym kontuarem panoszy się pielęgniarka. Przed nią na stoliku stoi specjalne, bardzo zmyślne w konstrukcji, poszufladkowane pudło. Z odpowiedniej szufladki odpowiedniemu pacjentowi wygarnia ona odpowiednie lekarstwa. Wspaniała organizacja pracy.

    A pacjenci są cichutcy, skupieni. Stoją przykładnie jeden za drugim, kurczowo ściskając szklankę. Żadnego przepychania się, żadnych uwag. Są jak te barany tępe i zniewolone. Na polskie warunki nie do pomyślenia, taka to grzeczna, równa kolejka.

    Podchodzą więc po kolei, odbierając rację swoich proszków w garstkę i swoją porcję kropelek do szklanki. Gdybym nie obawiała się popełnienia świętokradztwa, powiedziałabym, że jest to trochę jak przyjmowanie Komunii, jak Święty Sakrament. Bo i atmosfera jest jakaś podniosła, w każdym razie strasznie na serio. A wśród tych, którzy jeszcze nie "dostąpili" narasta stan podnieconego napięcia, egzaltowanego oczekiwania. Upieram się przy porównaniu z mistyczną ekstazą. Jestem świadkiem celebrowanego z namaszczeniem nabożeństwa. Nie pozostaje nic innego, jak walenie się ze skruchą w piersi i z mocnym postanowieniem poprawy przyjęcie z radosnym sercem wyznaczonej pokuty. Nadstawiam łeb. Przychodzi moja kolej.

    Staję przed pielęgniarką, usilnie starając się uniknąć podpatrzonego u innych wyrazu wniebowstąpienia. Nawet nie wiem, czy mi się to udaje, bo sam nastrój tutaj jest mocny, zagęszczony, a ja zawsze byłam bardzo podatna na nastroje. Otrząsnęłam się jednak trochę i stanęłam na bardziej ziemskim gruncie, gdy po otrzymaniu już swojej pajdy chciałam oddalić się od stoliczka-wózka, za co zostałam ostro i wcale nie nabożnie skarcona. Znanym mi już skądinąd bezapelacyjnym tonem poproszono mnie o natychmiastowe zażycie lekarstw, na oczach pielęgniarki przy ołtarzu. Nie przewidziano widać w tym obrządku wagi samotnej kontemplacji. Więcej, oskarżono mnie nawet o zamyślanie przebiegłych sztuczek. Że niby tylko zamarkuję, a lekarstw nie przyjmę, pozbywając się ich przy najbliższej okazji. Pomysł nie byłby może i taki głupi, mając na uwadze dotychczasową skuteczność aplikowanej mi kuracji. Pielęgniarce jednak żadnych zastrzeżeń nie zgłaszam, rozwodzę się za to o potrzebie wzajemnego zaufania, o samoświadomości i własnym interesie. Ona na to jak na lato. Wciska mi w gębę garść pastylek, każąc je popić jakimś gorzkim i śmierdzącym świństwem. Mało się nie udławię i nie zakrztuszę, taka jest obcesowa, bez pardonu. Przełykam wreszcie i tylko patrzę, czy od razu na miejscu szlag mnie po tym wszystkim nie trafi. Albo apopleksja, z nerwów oczywiście. Strasznie nie lubię, jak ktoś traktuje mnie jak oszustkę i mnie opieprza, a do tego niesłusznie.

    Na uspokojenie najlepszy jest spacer. Przejdę się trochę przed snem. Wprawdzie wielką piechurką z natury nie jestem, ale mimo wszystko przesadnie nieruchawe życie, jakie tu prowadzę, zaczyna mi się mocno dawać we znaki. Bezustanne i bezczynne przesiadywanie w pokoju nawet dla leniwego piecucha i domowego gada jakim jestem, staje się wręcz nie do wytrzymania. Tak bardzo chciałabym móc gdzieś sobie wyjść, po prostu się przejść. Ale co zrobić? Na mocnych nie ma mocnych. Pozostaje tylko modlić się o anielską cierpliwość i póki co zadowolić się wewnętrznym korytarzowym bulwarem. Zaliczę w tę i z powrotem kilka rundek, dopiero się rozruszam i dotlenię. Może nareszcie będę mogła spać.

    Takich jak ja amatorów małego spacerku przed snem jest wielu. Korytarze są zaludnione, tyle że prawie każdy przemierza tę wieczorną promenadę sam. Ja wprost przeciwnie, mimo ewidentnego niepowodzenia w sali telewizyjnej, wciąż pełna jestem jak najlepszych chęci, aby z kimś porozmawiać, zawrzeć jakąś interesującą znajomość. Zawsze byłam bardzo towarzyska, nie widzę żadnego powodu, aby teraz nagle to zmienić. Nie dziczeje się przecież z dnia na dzień.

    Przyglądam się ludziom, których mijam. Oni na mnie nie patrzą. Za to ja obserwuję krytycznie, dociekliwie, zwracając uwagę już nie tylko na ich wygląd zewnętrzny, ich drogie przyodziewki i modne detale. Doświadczyłam już dzisiaj, jak samo powierzchowne spojrzenie bardzo może zmylić. Drugi raz nie dam się oszukać. Teraz już oceniam również zachowanie się, sposób bycia napotykanych ludzi, lustrująco wpatruję się w ich twarze.

    Zaczyna się od razu ciekawie. Pierwszą osobą, którą mijam jest stara, bardzo nieproporcjonalnie zbudowana, cała jakby pokurczona kobieta. Przy bardzo niskim wzroście, karygodna nadwaga, za to nogi i ręce cienkie jak patyki. To Arabka. Wygląd ma okropny, jedna wielka kupa nieszczęścia. Malutkie, czarne, dziko rozbiegane oczy, zamiast nosa otwarta dziura dochodząca niemal do zapadniętych, bezzębnych ust. Widocznie miała jakiś wypadek. Dostrzegam jeszcze z przerażeniem, że poza brakiem zębów nie ma także jednego ucha. Huśtanym, balansującym ruchem powolutku przesuwa się do przodu, coś tam do siebie bełkotliwie mrucząc. Przypomina mi okaleczoną wańkę-wstańkę. Strasznie mi jej żal, ale stanowczo i egoistycznie oceniam, że się absolutnie na moją koleżankę nie nadaje. Idę dalej i szukam dalej.

    W kąciku na podłodze w pozycji silnie skurczonej siedzi sobie młody mężczyzna. Ręce skrzyżował na piersi, nogi podkulił pod siebie. Ma bardzo miłą powierzchowność, bujne i zadbane, ogniste w kolorze włosy. Jednak widzę od razu, że i z nim nie uda mi się porozmawiać. Już ja znam dobrze i tę pozycję, taki wyraz twarzy i wygląd. Pełna serdecznego współczucia i szczerej życzliwości moja pamięć natychmiast przywodzi mi na myśl głęboko upośledzone dzieci, z którymi przez kilka lat pracowałam w specjalnym opiekuńczym zakładzie. On też, podobnie jak one będąc zmęczone lub czymś zdenerwowane, kiwa się nieustannie i miarowo by od czasu do czasu zgodnie z jakimś wewnętrznym rytmem mocno, z całej siły uderzyć głową w ścianę. Przy tym charakterystyczne wyciszone, lecz jakże żałosne zawodzenie, skomlący jęk wydawany odruchowo, jak gdyby mimo woli, a zaadresowany nie na zewnątrz tylko gdzieś w głąb siebie. Patrzę na młodego, przystojnego chłopaka i serce ściska mi się nad nim z żalu. Mocne to i niesprawiedliwe. Poruszona i przygnębiona ruszam dalej.

    Nareszcie coś się dzieje. Po przeciwnej stronie korytarza widzę grupkę osób prowadzących najwyraźniej żywą dyskusję. Nie słyszę jeszcze słów, dostrzegam tylko ich przekonujące gesty. Natychmiast decyduję, że przyłączę się do nich. Posłucham chociaż o czym rozmawiają. Muszę przełamać tę dziwną nieśmiałość, a raczej obawę przed nawiązaniem nowych kontaktów. Nie mogę zachowywać się jak zahukana gąska. Nie spędzę też całego tu pobytu zupełnie sama. Wystarczy zrobić tylko pierwszy krok. Trochę podobnie jak na jakimś wyjeździe czy wczasach. Początkowo sztywna kurtuazja i dystans, potem rąsia-rąsia, pierwsze pogaduszki, małe wspólne picie. Lody zostają przełamane, a później to już długie spacery, wesołe plażowanie, przegadane zwierzeniami noce i wielka wczasowa przyjaźń gotowa.

    Podchodzę, zbliżam się do dyskutującego grona. Staję jednak troszkę na uboczu, żeby się tak od razu nie narzucać, nie wpychać.

    I jest grupka ludzi. Stoją skupieni przy wysokiej, wielce dekoracyjnej palmie. Do mych uszu dochodzą pojedyncze, głośno wypowiadane przez nich słowa. Cała scenka jest też bardzo animowana. Dyskutanci są nad wyraz podnieceni, każdy żywo gestykuluje, przekonując widać o swoich racjach. Przyglądam się im, mocno już zaintrygowana. O czym też oni tak rozprawiają, czyżby się ze sobą kłócili?... Patrzę, wsłuchuję się, oczom i uszom nie wierzę. Do diabła, przecież to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Znowu jakaś szopka, mistyfikacja, żałosny wariacki cyrk. Tu każdy mówi do siebie albo być może do bliżej nieokreślonego rozmówcy. Gesty tak żywe i z pozoru tak przekonujące nie są nawet w najmniejszym stopniu adekwatne do wyrażanych treści. Same w sobie, absurdalnie oderwane od logicznego kontekstu, stanowią spektakl szokujący w odbiorze. Także poszczególne wypowiedzi są chaotyczne, bez sensu. Oczekiwałam argumentów, osądów, a w bezpośredniej konfrontacji stwierdzam zaledwie strzępki zasłyszanych gdzieś zapewne kwestii, kilka stereotypowych zdań. Zresztą sama już nie wiem, może to z moim odbiorem jest coś nie tak. Zauważyłam nawet, że mój słabiutki francuski, ostatnio przysparza mi znacznie więcej problemów. Nie mnie więc osądzać przekazy tych ludzi. Są może tylko trochę dziwne, nic więcej. Nie znam rozmówców, wtargnęłam nagle pomiędzy nich jak intruz. Nie ja jestem ich adresatem. Skąd mogę więc wiedzieć, o co im chodzi?

    A "dyskurs" toczy się dalej. Najwyraźniej nikt tu nikomu nie przeszkadza i wszyscy zdają się być w pełni usatysfakcjonowani, zadowoleni. Ale teatr, o rany! Jak nic zaraz sama się do niego podłączę. Wejdę odważnie i dumnie na podest, na niewidzialne podium i przepowiem sobie na przykład chociażby skromny mój życiorys. Można tak wywalić z siebie wszystko, co leży na wątrobie, bez żadnych skrupułów i zbędnego owijania w bawełnę. I tak nikt nie słucha, za to co za ulga. Grupowa psychoanaliza na wariackich papierach. Może to też jest jakiś sposób, czy ja wiem?

    Czuję się dziwnie. Nie, to za słabo powiedziane, czuję się podle. Sama już nie wiem, gdzie się udać, co robić. Aż tu nagle z pobliskiego pokoju wybiega, krzycząc straszliwie na wpół rozebrany młody chłopak. Tuż za nim skocznym truchtem podąża pielęgniarka. Wszystko teraz rozgrywa się żwawo i z dreszczykiem, jak na miernym gangsterskim filmie z lat trzydziestych. Krwawa wendeta, człowiek z mafii i te rzeczy. Tyle że tu nie Hollywood, lecz zwykły przytułek dla nieszczęśliwych czubków. Jakby nie było, czuję się jak na filmowym planie.

    Młodzieniec w lekkich, miękkich podskokach zmierza wprost ku rozgadanej gromadce. "Dyskusję" jak nożem uciął, a młody gniewny prezentując butnie obie zaciśnięte pięści, przypomina wszystkim, jakim to niezrównanym jest bokserem. I nic to że jest Marokańczykiem. Biada wszystkim, którzy Arabów nie kochają. Już on ich teraz nauczy. Zaraz zobaczą, jaki jest mocny i w walce skoncentrowany. Na ringu jest najlepszy. Musi się tylko trochę rozgrzać, a pokaże, co potrafi i tu.

    "Bokser" się rozgrzewa, napięcie wzrasta. "Dyskutanci" cofają się w sam kącik sali, zbijając się w ciasną gromadkę drżącą w lękliwym oczekiwaniu na zapowiadający pierwszą rundę złowieszczy gong. Wyglądają teraz jak stadko domowego ptactwa śmiertelnie wystraszonego przez chytrze skradającego się lisa. A Marokańczyk szaleje. Krzyczy coraz zacieklej, dobitniej. Wokół niego bezradnie krąży pielęgniarka. Chłopak mówi wyraźnie i wystarczająco głośno, że nawet ja mogę go zrozumieć. To znaczy poszczególne słowa lub nawet zwroty, bo dalej, o co mu w ogóle chodzi, jaki jest jego problem to już nie bardzo mogę się połapać.

    Na pewno buntuje się, że na kolację znów podano wieprzowinę. I było to, krzyczy z przekonaniem, świadomie złośliwe, wiadomo bowiem, że wyznawcy Mahometa brudnego świńskiego mięsa nie jedzą. Teraz on jest głodny, ma dosyć takiego traktowania, a poza tym ma wszystkich obecnych w czterech literach. Tu macha piąchą przed najbliższymi nosami i bezapelacyjnie zapowiada, że się za chwilę okrutnie zemści. Agresja się wzmaga. Zagrożone nosy cofają się w popłochu, a zbuntowany gładko i bezkolizyjnie z tematu o schabowym przerzuca się na zagadnienia filozoficzno-mistyczne. Opowiada o swoim narodzeniu i jak to połknął w trakcie tego aktu język własnej matki, za co teraz słusznie pokutuje i my wszyscy będziemy pokutować razem z nim. Musi też widać cierpieć na ostre kompleksy rasowe, gdyż słowa takie jak rasizm, szowinizm, faszyzm z Hitlerem włącznie padają co i rusz. Wspomniał też coś chyba o apartheidzie w Afryce Południowej. Szkoda, że nie jestem w tej dziedzinie zbyt mocna.

    Chwila oddechu i nowy napad furii skierowany na zbitą gromadkę sterroryzowanych pacjentów. Padają coraz mocniejsze argumenty, nastrój przerażenia i zgrozy coraz bardziej się zagęszcza. Wszyscy modlą się pewnie w duchu, by się stąd wyrwać, uciec. Nikt się jednak nie rusza. Obserwatorzy, a raczej uczestnicy spektaklu stoją jak zahipnotyzowani, jakby nie byli w stanie zrobić najmniejszego kroku. Mnie samej ciarki przechodzą po plecach, patrząc na tego dotąd tylko zwariowanego, ale nieszkodliwego sportowca, zamieniającego się teraz w oszalałego, nawiedzonego proroka.

    Właśnie złowieszczo urąga zebranym, powołując się na kogoś tam w górze, którego nazywa Wielki. To Wielki nasłał na niego Szatana, aby mógł zabijać i on będzie zabijał, taką ma władzę i moc. A zacznie dzisiejszej nocy. Tu z groźnym grymasem na twarzy, zdecydowanym ruchem wskazuje jedno z ogłupiałych ze strachu "ptasząt", na które zapadł już wyrok. Ptaszyna się cofa, chce wcisnąć się w głąb gromadki, szukając w niej ochrony i pomocy, lecz wszyscy jak na umówione hasło rozstępują się, odsłaniając ją na pastwę rozszalałego "Proroka".

    A ten dalej. Podnieca się coraz bardziej, o ile to w ogóle jest jeszcze możliwe. Twarz purpurowa, nabrzmiała, oczy nabiegłe krwią. Już ledwo mówi, prawie chrypi, chyba brak mu oddechu. Jednak nie ustępuje i zachłystując się własną elokwencją, dobitnie przekonuje o biegłej znajomości aż ośmiu języków, co jest przecież oczywistym dowodem, że Zły go nawiedził, że jest w nim. I niech sobie wołają egzorcystę. Ma to w czterech literach. Tu wymowny gest. A i tak zdąży wszystkich pozabijać. Ostatni raz uprzedza, że zaczyna od dziś.

    I faktycznie, własnym uszom nie wierzę, lojalnie jednak muszę przyznać, że ten szaleniec wcale nie blefuje, gdyż zaczyna teraz wrzeszczeć już nie tylko po francusku, ale i w jakichś innych językach też. Poliglotka ze mnie raczej żadna, potrafiłam jednak w tej całej mieszaninie rozróżnić język angielski, włoski i hiszpański. Pozostałych czterech nie znałam.

    Pielęgniarka oddaliła się gdzieś w pośpiechu. Pomyślałam, że po zastrzyk. Osobiście przyniosłabym raczej niezawodny kaftan bezpieczeństwa. Zbita w kącie sali gromadka pacjentów trzepotała się w bezbronnym lęku, w paraliżującym strachu, a "nawiedzony" osiągał chyba szczyt, widać niezmiernie wyczerpującej furii, gdyż wyglądał okropnie. Zapluł się cały, pokrył gęstym potem, a węzły żył tak mu nabrzmiały, jakby miały za chwilę pęknąć lub przebić skórę, a "nawiedzonego" trafić apopleksja. Ale on kontynuował niezmordowanie swój wielki monolog, który właściwie był jednym histerycznym wrzaskiem. I znów było o potępieniu i pokucie, o wszechmocy, zemście, o krwi zwierząt, a nagle ni stąd ni zowąd o przebiegu i wynikach jakiegoś ważnego bokserskiego meczu. Tu znów poczuł w sobie sportowca, przyjął odpowiednią postawę i dłuższy czas perorował już tylko na ten temat. A wszystko z autentycznymi pozami zawodowego boksera: zaciśnięte pięści, ruchy rąk jak przy zadawaniu bądź odbieraniu ciosu, poprawna kontra i osłona. Praca nóg też, bez dwóch zdań, sportowa. Przy lekkim ugięciu kolan wykonuje typowe kogucie podskoki, o ile uważnie spojrzałam na zegarek, już dobre dwadzieścia minut.

    Cholera, może nawet był tym bokserem. Chyba niemożliwe, żeby wariat aż tak dobrze potrafił wczuć się w rolę. Zresztą to wszystko jest niesamowite, cały ten spektakl, oceniając zarówno numer mistyczny jak i numer sportowy. Oba zostały zaprezentowane nie tylko z ogromnym zaangażowaniem, bezsprzeczną siłą ekspresji, jak i wysokim kunsztem aktorskim, ale i z energią godną błyskawicy, z furią huraganu. Nigdy bym nawet nie przypuszczała, że zwykłego wariata aż na tyle stać.

    Wraca pielęgniarka. Zamiast strzykawki trzyma w dłoniach spory kawał bagietki i kilka małych pojemniczków z dżemem. I tu dziw nad dziwy. Tak jak na zjadliwą kobrę działa magiczny, urokliwy dźwięk fletu, tak na naszego "Proroka" i "Boksera" w jednej osobie zadziałały powyższe rekwizyty. Otrzepuje sobie ręce. Raz jeszcze, ale już znacznie słabiej przypomina, kto jest dzisiejszej nocy skazany na nieodwołalną egzekucję. Po czym okręciwszy szyję po fachowemu ręcznikiem, schodzi dostojnie z ringu, by dumnym krokiem zdobywcy złotego medalu oddalić się w kierunku własnej przebieralni. Nie czeka nawet na oklaski.

    Wśród domowego ptactwa odetchnięto. Chociaż "naznaczony", a padło na małego, zasuszonego staruszka, chyba się nawet zsikał, bo cała nogawka jego piżamy jest najwyraźniej mokra. Ale ogólnie ogromna ulga. Jeszcze tylko chwilkę każdy do siebie o czymś pogdakał i całe towarzystwo rozeszło się powoli po swoich kurnikach.

    Ja też postanawiam zakończyć ten mający służyć jako wypoczynek i relaks wieczorny spacerek przed snem. I pomyśleć, że lekarze upierają się jeszcze, wmawiając nam tępakom, że to sama higiena i zdrowie. A niech ich. W głowie mi huczy, czuję się jak po wyjściu z kina, w którym pomyłkowo obejrzałam pośledni, za to wykańczający nerwowo film. Jestem kompletnie roztrzęsiona, dygoczę. Może to te końskie lekarstwa tak na mnie działają? Trzeba będzie przedyskutować z medykiem nabrzmiewającą kwestię mojej i tak już zaburzonej równowagi, w tych warunkach tylko jeszcze bardziej narażonej na szwank. Za wszelką cenę muszę się bronić, bo mnie tu wykończą jak nic.

    Stan bliski nerwowego załamania, w jakim się znajduję, widać tylko jeszcze dodaje mi uroku, gdyż w drodze powrotnej, o ile można to tak traktować, mam u płci przeciwnej jawne powodzenie. Jestem bowiem, jak to się dawniej ładnie mówiło, konkietowana aż przez dwóch młodych panów.

    Ten pierwszy podchodzi do mnie, bardzo grzecznie przeprasza i wskazując na mojego przed chwilą przypalonego papierosa, wciąż bardzo grzecznie choć usilnie prosi, abym go zgasiła, bo... bo to niebezpieczne. Przemawia do mnie tonem niemal pieszczotliwym, czułym, trochę jak zaniepokojona matka do zagrożonego dziecka, a brzmi to mniej więcej tak:

    - Nie rób głupot z ogniem, uważaj kochana. Wyrzuć papierosa. Pożar to str...a...a...a...sznie niedobra rzecz. Obiecujesz, że będziesz uważać? Zgaś go lepiej, tak bardzo, bardzo cię proszę. Ogień to niebezpieczna rzecz.

    I tak w kółko. Ledwie go rozumiem, tak niewyraźnie mówi, wręcz bełkocze, choć słowa wymawia bardzo, ale to bardzo powoli. Jest dużo wyższy ode mnie, próbując zaglądać mi w oczy, zgina się niemal wpół. Przymila się do mnie, łasi jak milusiński kot. Jego ruchy są nieskoordynowane, powiedziałabym kołowate, niepewne. Mimo że usiłuje dosięgnąć mego papierosa, błądzi tylko nieporadnie rękami i nie udaje mu się nawet mnie dotknąć. Zresztą na szczęście, bo jak nic zaczęłabym histerycznie krzyczeć. Na odchodnym jeszcze mi macha przyjaźnie ręką na pożegnanie. W jego spiekłych, spierzchniętych wargach tkwi zapalony papieros.

    Już przed samymi drzwiami pokoju podchodzi do mnie drugi młody człowiek i równie grzecznie jak poprzedni zapytuje, czy nie mogłabym mu odstąpić lub tylko pożyczyć kilku małych orzeszków. Kilkakrotnie powtarza swoje bzdurne pytanie, ponawia niedorzeczną prośbę i nawet zaczyna się już niecierpliwić. A moja głowa gorączkowo pracuje - o czym on mówi, czego chce, na cholerę mu jakieś orzeszki? Próbuję go zbyć, częstując papierosem, ale jeszcze tylko bardziej go tym rozeźlam. Głosem pełnym wyrzutu i stanowczej dezaprobaty, z dosłownym uporem maniaka klaruje mi swoje. Przecież mi tłumaczył, jemu nie o papierosa chodzi. Wyraża się, ma nadzieję, dość jasno. Potrzebne mu są ze trzy, no choćby dwa zwykłe, małe orzeszki i to koniecznie i natychmiast. Dlaczego go nie rozumiem, dlaczego nie chcę mu pomóc? Przecież on tak się stara, aby być grzeczny i miły, mogłabym mu więc te trzy głupie orzeszki dać.

    Nie zrażając się wcale moim głupkowatym zdziwieniem, kontynuuje bez końca. Wciąż w tym samym pojękliwym stylu, chwilami uprzejmie, częściej natarczywie. Myślałam, że się już z tego nie wywinę. Zupełnie nie wiedziałam, jak się go wreszcie pozbyć. Za to on przedłużając jeszcze konwersację, zwraca się do mnie z delikatną pogróżką, żebym tylko, broń Boże, nie powtórzyła o jego prośbie glinom, bo znów go jutro zamkną i patron też o wszystkim się dowie. Na pewno nie da mu podwyżki, a to bardzo ważne, bo on ma dwoje małych dzieci. I tu wyciągnął zdjęcie. Bardzo się przy tym wzruszył.

    Ja też jestem bliska łez, nerwowo pociągam nosem, właściwie rozkleiłam się zupełnie. Na nic już nie zważając, wpadam do pokoju jak bomba. Zatrzaskuję za sobą drzwi. To się udziela. Sama zachowuję się teraz jak wariatka. Podstawiam pod próg wielki fotel, mając w zamiarze zaparcie nim drzwi, by odeprzeć każdy ewentualny pochodzący z zewnątrz atak. Z duszą na ramieniu sprawdzam jeszcze sumiennie, czy aby kogoś nie ma w ubikacji i w łazience. Uff, jestem nareszcie zupełnie sama. Ale nic mi nie lepiej. Ja się chyba obalę. Coś dusi mnie w gardle, trzęsę się w sobie, cała chodzę. Łba mało mi nie rozsadzi. To wszystko jest za mocne, zbyt drastyczne. Ja tego nie wytrzymam. Wszystkie widziane obrazy, odebrane wrażenia cisną się teraz gwałtownie, coraz natarczywiej atakują świadomość, napierają na wyobraźnię.

    Prawdziwa paranoja. Co ja tu robię? Jak się tu w ogóle znalazłam? To jawne nieporozumienie, które trzeba jak najszybciej sprostować. Myślałam - depresje, stan przykry, ale przejściowy, zaburzenia emocjonalne to wszystko. I gdzie jestem? Przecież ci pacjenci tutaj to ciężko chorzy psychicznie ludzie. Najzwyklejsi wariaci. Określenie potoczne, niezbyt może uprzejme, za to niestety bardzo adekwatne. O rany, ale się wpakowałam. Jestem w domu dla obłąkanych. Co za absurd. Wzywam pielęgniarkę, lekarza, jeśli będzie trzeba to i samego dyrektora. Ja muszę stąd natychmiast wyjść!...

* * * * *

    I musiałam dać za wygraną. Porażka była kompletna.

    Dyskutowałam zaciekle z kilkoma z rzędu lekarzami o bezsensowności, a nawet ryzyku, więcej, niewątpliwym dla siebie zagrożeniu, którego się obawiam w przypadku dłuższego tu pozostawania. Jednak wskutek bombardującego kontrataku, raz jeszcze zwątpiłam w siebie i własne racje. Skapitulowałam na całej linii.

    A jeszcze się dowiedziałam, że mam paskudny charakter i jestem wielce zarozumiała, bo uważam się za lepszą, zdrowszą od innych. Diagnozowanie poszczególnych jednostek chorobowych jest obowiązkiem i przywilejem lekarzy. Nie do mnie zatem należy roztrząsanie wyimaginowanego problemu, czy jestem we właściwym dla mnie ośrodku czy też nie. Summa summarum, żeby się niepotrzebnie nie rozwodzić, według kompetentnej i zbiorczej diagnozy w niczym nie różnię się od tych biednych osobników, którzy napawają mnie litością i zgrozą. Dobra nasza. W każdym razie wiem, na czym stoję, a to już jest zawsze coś.

    Wyczerpana stoczoną walką rekapituluję sytuację. Robię to nieopatrznie, gdyż zwięzłe zdefiniowanie narzuconych mi warunków doprowadza mnie do rozpaczy. Przerażenie, oburzenie, bezsilny bunt, te uczucia przepełniają mnie bez reszty. A są to uczucia destruktywne, wielce szkodliwe i ja o tym wiem. Bo też i sytuacja wygląda fatalnie. Rozwiano wszelkie moje złudzenia, nie pozostawiono mojej woli i decyzji żadnej furtki. Tak więc wyjście stąd na własne żądanie wykluczone. Natomiast co mnie czeka, to nieodwołalny, przymusowy pobyt tutaj, co do czasu trwania bliżej nieokreślony wraz z koniecznością podporządkowania się obowiązującemu reżimowi. Tylko tyle, bagatela. To już lepiej strzelić sobie w łeb.

    Porażka jest bolesna. Nie mogę sobie poradzić z narastającym poczuciem upokorzenia i ewidentnej bezsilności. Będąc z natury zbuntowana i przekorna, pokazuję teraz co potrafię. Szantażem, bojkotem, arogancją, a w ostateczności nawet chamstwem odpowiadam na narzucony mi stan rzeczy. Nie przebieram w środkach i w myśl porzekadła: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, wysilam na maksa swą wrodzoną zresztą złośliwość i jak mogę, tak zatruwam personelowi życie, utrudniam to całe ich leczenie.

    Przez trzy dni nie wychodzę z pokoju, nie zgłaszam się pod gabinet po lekarstwa. Serwowane posiłki zostawiam nietknięte, niech widzą, że z desperacji przymrę im tu jeszcze głodem. Proszki i mikstury wypluwam, na ile to tylko możliwe przeszkadzam w trakcie zabiegów. Jestem złośliwa, oporna i krnąbrna. Każda interwencja personelu to kolejne starcie, konfrontacja wrogich sił.

    Teraz to już naprawdę muszą mnie kontrolować, pilnować, ale sami mnie przyrównali do tych bezwolnych, groźnych dla siebie i otoczenia nieszczęśników. Podniecam się do walki, coraz bardziej zacinam się w swym zacietrzewieniu, uporze. Nie rozczaruję ich. Chcieli wariatki, to będą ją mieć.

    Wiem, że to tylko nie przynosząca mi chluby zwykła dziecinada. Nie czuję się jednak na siłach, aby zareagować mądrzej, bardziej dojrzale. Na okazany mi brak jakiegokolwiek respektu odpowiadam tym samym. To wszystko, na co mnie w tej chwili stać. Czuję się nieszczęśliwa. Żołądek ściska mi się z głodu, bezradność dokucza, szarpie nerwy, przymus podporządkowania przygniata boleśnie, dla mojego nadwrażliwego ego jest jak gwałt.

    Zamknięta, odizolowana od świata, bez możliwości skonsultowania się z kimkolwiek, nie mam już zupełnie do kogo się zwrócić. Myślałam o skontaktowaniu się z psychiatrą, miłą lekarką, która zna mnie lepiej niż tutejsi szarlatani, gdyż mnie leczyła od ponad sześciu lat. Zaszło fatalne nieporozumienie, nie zasłużyłam, aby się tu znaleźć. Niech mi więc teraz pomoże, interweniując, abym mogła stąd wyjść. Gotowa jestem biegać do niej, choć to pod górkę i siedem razy w tygodniu, a nawet więcej jeśli będzie trzeba, jak również skrupulatnie zażywać wszelkie lekarstwa z precyzją alchemika. Zrobię wszystko, aby tylko stąd się wyrwać i jak najszybciej zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek tu trafiłam.

    Moje pomysły też się okazują w swojej prostocie i naiwności dziecinne. Powyższy projekt, przysłowiowa ostatnia deska ratunku szybko i ostatecznie został unicestwiony. Wszelkie prośby i argumenty napotykają mur nie do przebicia, jakby rzucał grochem o ścianę. I znów ten przeklęty regulamin: żadnych telefonów, interwencji z zewnątrz, konsultacji. Moja lekarka zrobiła już swoje, przysłała mnie tu. Podsumowanie logiczne, nic dodać, nic ująć. Po czym przeszliśmy do pogróżek.

    Zostałam ostrzeżona, że cały tutejszy personel zaczyna mieć mnie już serdecznie dosyć. Moje coraz to nowe, a wszystkie jednakowo głupie pomysły, ciągłe pretensje, bojkoty i histeryczne napady stanowczo przebierają miarę. Zmuszę ich w końcu do zastosowania przewidzianych dla takich przypadków represji. Nie mają w zasadzie nic przeciwko wariatom, natomiast muszą to być wariaci zdyscyplinowani, spokojni. Mam więc przestać wierzgać i zawracać im głowę, a przede wszystkim wreszcie zacząć się leczyć. Na początek, jeśli odważę się nie zjeść dzisiejszej kolacji, zostanę od jutra przeniesiona do gabinetu zabiegowego, gdzie będę dokarmiana dożylnie. Przyszłam tu jako chora, mogę stąd wyjść jedynie uzdrowiona. Jeżeli odrzucę proponowaną mi kurację, o poprawie nie ma mowy, będą mnie tak leczyć do usranej śmierci. Chyba, że o to mi chodzi. Im nie zależy, mają tu również przypadki dozgonne.

    Wcale nie przesadzam. Wojna na całego, prawdziwa wolna amerykanka, wszystkie chwyty dozwolone. Groźby, szantaż, opieprzanie, wszystko do kupy. Jestem jak ten toporny, zawalisty kloc, którego ślepa nieopatrzność rzuciła pod nogi ludziom mądrym, aktywnym i przedsiębiorczym i jedynie oni są w stanie zadecydować, co można z taką zbędną przeszkodą zrobić. Kloc może jedynie leżeć jak ten głupi, oj, bo głupi i czekać.

    I ja tak właśnie się czuję, całkowicie zależna od mniej lub bardziej mi znanych, ale jednakowo mądralińskich medyków. Już oni postanowili, co jest dla mnie niezbędne, najlepsze i tylko oni mogą orzec, czy jestem gotowa do podjęcia życia na zewnątrz poza ochronnym klinicznym kloszem czy nie. A zanosi się, że potrzymają mnie pod tym kloszem dość długo. No pewnie, czysta kalkulacja. Nie wypuszczą mnie tak łatwo z ręki, tracąc głupio klientkę, od której można za leczenie i odpowiednio długi pobyt wycisnąć kupę grosza. Co tam grosza, to musi być mała fortuna. Już przy samym wpisie żądają czeku - kaucji na okrągłą sumkę czterech tysięcy franków. A to tylko początek. Cała taka przyjemność będzie kosztować pewnie tyle, co dobry używany samochód. W świecie wolnego kapitału i komercji nie ma żartów. Załamałeś się, rozregulowałeś, jesteś we wszystkim do kitu, to teraz płać.

    A ja rozregulowałam się nie na żarty. Jest mi tak bardzo źle. Jest mi strasznie. Aż boję się pomyśleć o dniach, które mnie tu jeszcze czekają. Na próżno staram się nad sobą zapanować. Czuję się jak ryba złapana w sieci, która zanim się podda i zaśnie na dobre, rozpaczliwie walczy i bezsilnie się miota. Najbardziej przerażające jest jednak to, że od kiedy tu jestem, mój stan się zdecydowanie pogarsza. Dawno nie było ze mną aż tak marnie, to co będzie dalej? Do tego wszystkiego kończy mi się zapas papierosów. Lada dzień, a mi ich zabraknie. Próbuję się trochę ograniczać, ale i tak wiem, że palę więcej niż kiedykolwiek w życiu. Trudno walczyć z nałogiem, gdy jest się w gównie po uszy.

    Najbardziej dokuczliwy jest brak wieści z domu. To już drugi tydzień, a nie mam od swoich żadnego znaku, wiadomości. Jak oni żyją? Jak sobie radzą? Za oknami drzewa pokryte szronem, a ja nawet nie zdążyłam przygotować poupychanej po walizkach cieplejszej odzieży. Wysłałam list ze szczegółowymi instrukcjami, ale czy w ogóle dojdzie? Czuję się jak kryminalistka aresztowana wskutek popełnionego przestępstwa, która swym karygodnym czynem naraziła na wstyd i cierpienie swoje niewinne dzieci. Och, żeby móc chociaż je zobaczyć, przytulić, bo wytłumaczyć im to wszystko, co z mojego powodu właśnie nam się zdarza, obawiam się, byłoby bardzo trudno. Tak mi ciężko i tęskno. Rozpaczliwy niepokój rwie serce.

    Łatwo radzić mądrej pani doktor, aby się odciąć, odizolować, zapomnieć, przestać myśleć. A przecież twierdzi, że i ona jest matką. Mądra, bo sama zrównoważona i zdrowa. Zawsze najłatwiej jest radzić. Pouczający był jej wykład, niby logiczne i zasadne udzielane przez nią wskazówki. Tyle że jakże trudne do zrealizowania, a w szczególności przy wysoce niesprzyjających kondycjach psychicznych, przy silnych emocjonalnych zaburzeniach.

    Z jej argumentacji czarno na białym wynika, że taki pacjent z dnia na dzień, z godziny na godzinę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jak za naciśnięciem pstryka-magika ma wymazać, wyrzucić z siebie wszystko, czym żył do tej pory na zasadzie: było i nie ma. Bo oni, lekarze wiedzą, że tak jest lepiej, bo oni tak chcą. To mi trochę wygląda na eutanazję, psychiczną hibernację, jeśli tak można określić, psychoterapeutyczną śmierć. Wątpię nawet czy to moralne, ludzkie.

    Tam zostały beze mnie moje dzieci i jest mi ich straszliwie brak, nie mam pojęcia, czy są chociaż zdrowe i jak im się wiedzie, a mam sobie wmawiać, że to nieważne, bez znaczenia. Broń Boże, nie powinnam się tym przejmować, a najlepiej zakazać sobie nawet o tym myśleć. Och, co za męka, czy to się kiedyś skończy? Jak można do tego stopnia zadręczać człowieka? Pozbawiony wszelkiej wrażliwości i współczucia personel, bezduszny regulamin, jak w takich warunkach może być mowa o poprawie i wyleczeniu. Wykończą mnie tu, jak nic.

    A może wziąć się na przedsiębiorczość i odwagę i po prostu stąd jakoś uciec? Jeśli to jest wyspa, to wpław przez rzekę, przez płoty i mury, aby dalej. Musi być jakiś sposób. Gorzej tylko gdyby praktykowali ściganie takiego zbiega i ściąganie go z powrotem na siłę, do wyboru: w kajdankach lub kaftanie bezpieczeństwa. Diabli wiedzą, jak to tutaj działa i do czego tacy dozorcy zdrowia psychicznego mogą być jeszcze zdolni.

    O rany, to ci dopiero pułapka i kocioł. Wytrzymać to, za wszelką cenę wytrzymać...

* * * * *

    W pokoju jest duszno. Nie mam przecież prawa otworzyć nawet okna. O pozostawieniu go otwartego na dłużej też zresztą nie ma mowy, gdyż już po kilku minutach robi się niesamowita zimnica, jako że ogrzewanie jest tu automatyczne. To znaczy otwarcie okna powoduje natychmiastowe wyłączenie zasilacza ogrzewczego. Proste i skuteczne. Tylko podziwiać, jakie te Francuziki sprytne i jakie oszczędne. Siedzę więc w zatęchłym odorze wypalonych papierosów. Wokół mnie sterty niedopałków. A niech tam. Żeby tylko na tym kończyły się tak zwane warunki szkodliwe dla zdrowia. Niestety.

    Czas zatrzymał się w miejscu, dłuży się w nieskończoność. Nawet nie wiem, jaki dziś dzień tygodnia, a co dopiero mówić o dacie. Wyczerpała się też bateria w moim zegarku i tylko po regularności podawanych posiłków orientuję się, która może być godzina. Nie mam pilniczka ani nożyczek. Moje i tak już słabe, połamane paznokcie obgryzam aż do bólu, do krwi. Siedem nieszczęść w jednej osobie, nic więcej.

    Któraś to już z rzędu godzina, jak tak siedzę zgnębiona, przepełniona lękiem, raz jeszcze roztrząsając niesprawiedliwość i okrucieństwo swego losu. Nachodzą mnie natarczywe wątpliwości, którym nie jestem w stanie stawić czoła.

    A jeśli ci wszyscy tutejsi lekarze straszą mnie nie na darmo i faktycznie jest ze mną aż tak źle? Ja natomiast zamiast uznać chorobę, licząc się z jej konsekwencjami, uporczywie wmawiam zarówno sobie, jak i wszystkim wokół, że mój zły stan jest jedynie przejściowy i niegroźny, znów powołując się na ludową maksymę: nie taki wilk straszny, jak go malują. Czyż nie jest to najzwyklejszym chowaniem głowy w piasek? Może tak być.

    Muszę uczciwie przyznać, że zawsze do tej pory, mimo że cierpiałam, że się nieludzko wprost męczyłam, te wszystkie nawiedzające mnie cyklicznie stany depresyjne ja po prostu trochę lekceważyłam. Nigdy tak naprawdę nie zaakceptowałam faktu, że jestem najzwyczajniej poważnie chora, że pomoc z zewnątrz jest mi niezbędna, gdyż pogrążając się w depresji, poniekąd mimowolnie ją jeszcze w sobie podsycając, mogę doprowadzić do dramatu.

    Już sama nie wiem, ile przeżyłam takich kryzysów, nawrotów. Mylą mi się okoliczności, nie potrafię precyzyjnie określić ich w czasie. Przywołuję je na pamięć na zasadzie skojarzeń, haseł.

    Strata dziecka przy porodzie w niecały miesiąc po przyjeździe do Francji to pierwszy z kryzysów. Kompletne załamanie, najbardziej dramatyczne i najbardziej rozpaczliwe w swym przebiegu. Nie wiedziałam wtedy nawet, co mi się przytrafia, co się ze mną dzieje. Słowo depresja nic mi nie mówiło, a już na pewno nie zdawałam sobie sprawy, że jest to choroba jak inne, którą się najzwyczajniej leczy.

    Moja nieświadomość brała się pewnie stąd, że w Polsce, w kraju, z którego przyjechałam, wszelkie niedomagania psychiczne podobnie jak przypadłości weneryczne traktowane były trochę jako choroby mało taktowne, wręcz wstydliwe. Tak więc rwąc włosy z głowy, przepłakawszy niezliczone, niekończące się bezsenne noce, pijąc też zresztą na umór, ten pierwszy kryzys psychiczny przecierpiałam, przezwyciężyłam sama. O ile w ogóle można mówić o przezwyciężeniu. Niewyleczona depresja nie ustąpiła, nie popuściła raz zawładniętej ofiary. Przyczaiła się tylko w oczekiwaniu sprzyjających okoliczności, aby zaatakować z potęgującym się zacietrzewieniem kolejny i kolejny raz.

    Nawroty pojawiały się w mym życiu jak zdjęcia w kinematografie: urodzenie Dorotki i w zaledwie miesiąc potem depresja, ostro nabrzmiały konflikt małżeński - depresja następna, operacja guza w piersi i kolejna, eksperyment z podjęciem pracy i znów krach. Męczące, a to jeszcze nie koniec.

    W dodatku, między tymi jednoznacznie zdefiniowanymi chorobami były różne regresy, wahnięcia, brak reakcji na zalecone leczenie lub jak w aktualnym przypadku wyraźna jego nietolerancja. Wszystko to niebywale przeciągało całą zabawę, wydłużając zarówno psychoterapię, jak i rekonwalescencję w nieskończoność. Okresy "czyste", stany psychicznego zdrowia nigdy nie były ewidentne, a już na pewno nieliczne.

    Co to za uprzykrzone świństwo, które się do mnie przyczepiło i wlecze się za mną od wielu uprzykrzonych lat. Diagnoza lekarzy jest zgodna i jednoznaczna - uporczywa depresja melancholiczna. Dobrze to czy beznadziejnie? Już raczej wygląda na drugie.

    Można by pomyśleć, no cóż, melancholia - tani sentymentalizm, nic groźnego. Tęsknota, smutek, żal i same takie bzdury. Coś jakby wziąć do kupy mierne piosenki wiejskiej kapeli z ich ckliwym, wisielczym nastrojem. Podlotkowe fanaberie i tyle. A guzik. Okazuje się, że to tylko nazwa brzmi tak niewinnie, a sama choroba jest niezmiernie zdradliwa i szkudna. Z tego co wiem, jest to też forma depresji najtrudniejsza do złagodzenia, przystopowania, jako że o zupełnym wyleczeniu mówi się raczej nieśmiało.

    Straszny bałagan w tej całej medycznej nomenklaturze, bo na przykład taka groźnie brzmiąca z nazwy depresja maniakalna jest akurat chorobą jasno określoną w genezie i przebiegu i dla psychiatrów zgodnie serwujących przy niej skuteczne lekarstwo, które mnie też podawano, a zwie się Litiomit, jest jak małe piwo.

    Jasne, że do mnie musiała się przyczepić nie dość, że sama depresja, to jeszcze w swej najgorszej, najbardziej wrednej formie. Nic dziwnego. We wszystkim przesadzam, zawsze idę na całość, nie uznaję półśrodków. A więc jak już wariować, to też z fasonem. Ma się tę fantazję i rozmach.

    Dobrze sobie pożartować, ale mnie wcale, ale to ani trochę nie do śmiechu. Nie ma dwóch zdań, znalazłam się w szambie po uszy. Spróbuję opowiedzieć jak to jest.

    Skąd w ogóle takie choróbsko się bierze? I dlaczego? Czyżbym była genetycznie naznaczona, skazana lub tylko bardziej od innych skłonna, a może to jedynie samo życie przynoszące tragedie, niepowodzenia, najróżniejsze przeszkody i stresy załamało psychiczną równowagę, prowokując bolesny szok? Gdzie jest w tej chorobie początek, a gdzie koniec? Co jest przyczyną, a co konsekwencją? Wszystko się tu miesza, zazębia. Nawet najwięksi w tej dziedzinie mądralińscy nie odpowiadają jednoznacznie na te pytania, tym bardziej nie odpowiem i ja.

    Spróbuję jednak siegnąć do początku, uzmysławiając sobie, jak się to wszystko zaczęło i kiedy. Niezmiernie trudne jest takie cofnięcie się aż do genezy choroby, szczególnie w sytuacji, że się z niej jeszcze nie wyszło, gdy jest się ciągle jeszcze pogrążonym w niezdrowym tumanie oszołomienia. Mimo wszystko spróbuję. W każdym razie jestem pełna dobrej woli, a to już zawsze coś.

    Ta choroba przychodzi nie wiadomo kiedy i skąd. Aż dotąd normalne, raz bardziej, raz mniej jasne życie i nagle nic, jakby się wszystko straciło. Pomost z dotychczasową egzystencją zerwany. Depresja - kompletny psychiczny krach. To nadciąga niepostrzeżenie lecz nieodwołalnie jak czarna, naładowana grzmotami burzowa chmura. Powoli opada, zataczając coraz szersze kręgi. Zagarnia to, co napotyka po drodze i ładując swoją destrukcyjną siłą, wszystko przeinacza, niszczy, deformuje.

    I to jest dobre porównanie z tym ładunkiem, napięciem. Wystarczy spojrzeć na człowieka cierpiącego na depresję, wygląda jak powalony piorunem. Już sama jego sylwetka jest charakterystyczna, typowa. Całe ciało nieprawdopodobnie naprężone, z napiętymi mięśniami, a jednocześnie złamane, w każdym bądź razie wyraźnie pochylone do ziemi. Jakby jakaś niewidzialna siła napierała na niego z zewnątrz, jakby odczuwał nie dający się zniwelować nacisk, który przygniata, przegina, a niekiedy łamie. Zdarza się, że presja jest silniejsza niż wewnętrzny opór i trzeba jej się poddać, nie można jej znieść. Chyba mam rację. Wystarczy przyjrzeć się etymologii słowa depresja. Sama nazwa mówi za siebie. Przymus, nacisk, przygniatanie. Ta choroba jest dokładnie tym.

    Inne objawy są też znamienne, jasno określone. Teraz ja mogę udzielić porady. Może moje świadectwo trafi do kogoś zagubionego w depresyjnym bólu i pomoże mu zrozumieć, co się z nim właściwie dzieje.

    Jeśli od pewnego czasu, powiedzmy od paru tygodni, zaobserwowałeś u siebie dokuczliwą bezsenność, nagły brak apetytu z seksualnymi apetytami włącznie, tracisz wyraźnie na wadze, z niechęcią i obrzydzeniem krzyżujesz rano spojrzenie ze swoim odbiciem w lustrze, czujesz się niepotrzebny, nieprzydatny i dotąd superman teraz nagle robisz się śmiertelnie zmęczony, bez chęci do życia, to wiesz, co ci powiem? Źle jest z tobą, bardzo źle.

    Nie oszukuj się, że to przejściowe. Nie bagatelizuj objawów, a przede wszystkim nie licz, że ustąpią z czasem same. Nie zwlekaj, biegnij do najbliższego psychiatry, gdyż depresja jak ciężka, lepka wulkaniczna lawa sięgnęła również po ciebie.

    Tyle że jeśli jesteś już chory, to nawet nie zdajesz sobie sprawy z autentycznego zagrożenia. Nie jesteś w stanie się obserwować, a co dopiero mówić o wyciągnięciu konstruktywnych wniosków czy podjęciu decyzji o ucieczce, ratunku. Stoisz ogłupiały, pusty i bezwolny i tylko z przeogromnym lękiem czekasz aż nieuchronnie przelewająca się magma zaleje cię definitywnie, a wtedy skończą się wszystkie twoje cierpienia.

    Niekiedy nie wytrzymujesz tego przepełnionego nieludzkim strachem oczekiwania na najgorsze, poddajesz się i zdobywając się jeszcze na ostatni wysiłek woli, zadajesz gwałt własnej egzystencji. Unicestwiasz przerażające oczekiwanie, unicestwiasz niezmierzony ból. Bo potem jest już tylko pustka i nicość. I ty na to liczysz. To dla ciebie obietnica, wyzwolenie się, ostateczna ucieczka.

    Tylko że najczęściej okazujemy się za słabi, aby się zabić. I znów wracamy do przymusu, gdyż będąc jednocześnie absolutnie niezdolnymi do życia, jesteśmy skazani na jego kontynuowanie, co można porównać z przejściem czyśćca na ziemi. Nie dość, że banalne jest to porównanie, to jeszcze zdecydowanie za słabe. Żyjąc pogrążeni w chorobie, jesteśmy skazani na piekło. I chociaż to też banalne, nie ma w tym niestety przesady.

    Bardzo bym chciała, aby mi uwierzono, więcej, zrozumiano. Koncentruję się maksymalnie, na ile to tylko możliwe, aby ta relacja była przekonywająca i jasna. Jestem umotywowana, nawet może zbyt mocno, aby opowiedzieć wszystko, co wiem o tej chorobie, która fatalnie wykrzywiła moje życie.

    Czym przybliżyć życzliwemu obserwatorowi ten piekielny koszmar, jaki przeżywa osoba cierpiąca na depresję? Jak mogłabym wyczulić na bezmiar bólu i cierpienia, które ją przepełnia bez reszty? To duża odpowiedzialność, nie chodzi przecież tylko o mnie. Na tę chorobę cierpi tysiące ludzi. Przyjrzyj się uważnie, być może zagubionych i nieszczęśliwych znajdziesz także w twoim najbliższym otoczeniu.

    Depresja to prawdziwa makabra. Nie będę się bawiła w wyszukiwanie mądrzej brzmiących słów, przejdę już raczej do opisania jej znaczących i jakże przykrych symptomów. Na samo ich wspomnienie wzdragam się z niepokoju i zgrozy.

    Przede wszystkim bezsenność. Trzeba przez to przejść, aby naprawdę zrozumieć, jakim przekleństwem mogą stać się najzwyklejsze zaburzenia snu. Człowiek chory jest kompletnie wytrącony w czasie, a jego sen zupełnie rozregulowany. Jeśli jesteś moim towarzyszem niedoli, znasz to równie dobrze, jak ja.

    Nie możesz zasnąć, bojąc się czekających cię koszmarów. A są to wierni wrogowie i niezawodnie wracają do ciebie każdej nocy. Nie możesz ich odtrącić ani kazać im odejść. Posłusznie za każdym razem odgrywasz rolę bohatera-ofiary. Budzisz się nagle zlany zimnym potem lub gorącymi łzami z nieprzebrzmiałym jeszcze echem własnego przerażonego krzyku napierającego z ciemności. Poczucie zagrożenia jest totalne. Nie odważysz się już zasnąć tej nocy. Skulony i sparaliżowany strachem przysiądziesz na brzegu łóżka lub w fotelu, aby bez nadziei czekać na świt. I znów nie będziesz sam.

    Czarne myśli, irracjonalne lęki, bliżej nieokreślone złe przeczucia opadną cię i zagarną w swą otchłań jak przepastne wzburzone morze, które przeraża, a zarazem wciąga. Będziesz płakał nad sobą, nad zmarnowanym swym życiem, nad własną bezużytecznością i okrucieństwem losu. I będzie ci źle i będziesz się bał, nie rozumiejąc, co się z tobą dzieje. Jeżeli pijesz, sięgniesz wtedy po alkohol, aby się upić na umór. Jedyne czego pragniesz, to przestać odczuwać, przestać myśleć, móc zawiesić bolesną egzystencję w pijanej próżni.

    Te pełne udręki noce, to tylko zaledwie jedna strona medalu, gdyż po nocy nieuchronnie nadchodzi przecież dzień. Ludzie zdrowi, wypoczęci i pełni świeżej energii z mniejszym lub większym zapałem rzucają się aktywnie w wir życia. Borykają się mozolnie, aczkolwiek dzielnie, z trudnościami, czerpią z niego nadarzające się przyjemności. Tak żyją ludzie zdrowi, nie ty.

    Ty wstajesz rano, sam nie wiesz po co. Przed tobą dzień, który zapowiada się beznadziejnie pusty. Czujesz się jak wypluty kapeć, zmęczony i rozgoryczony. Zadania, które cię czekają napawają cię niechęcią i trwogą, gdyż i tak nie czujesz siły, by robić cokolwiek.

    Depresja jako głęboki ból życia. Gdzieś zasłyszałam to mocne i jakże adekwatne określenie. Kompletna pustka i bezsilność. Nieludzki wprost wysiłek, aby ciągnąć, kontynuować. Boli cię dusza, tak to odczuwasz i nie potrafisz nawet poskarżyć się, opisać jak to jest. Zresztą mówienie też boli, gdy jest się pogrążonym w cierpieniu. Wiesz jedynie, że na nic nie masz chęci, jesteś zmęczony życiem, wstawaniem co rano po nic i bez sensu. Nic ci nie wychodzi, nie potrafisz skoncentrować się nad niczym. Dajesz za wygraną, zarzucasz wszystko, co robiłeś, chowasz się gdzieś w kącie, płacząc ze strachu, bezsilności i żalu. Odcięty od wszystkiego, co dzieje się wokół, pozostajesz jak drewniany manekin martwy i obojętny. Uciekasz w samotność, zamykasz się w sobie. Boisz się, bardzo się boisz: wojny nuklearnej, ulicznego wypadku, rozdzwonionego telefonu i pukania do drzwi. Teraz już nie dopuścisz do siebie nikogo. Czując się podle i bardzo samotnie, sięgasz po prochy, nie wierząc nawet, aby mogły ci pomóc lub po butelkę, aby zalać robaka. Wiesz, że to jest nierozsądne i naganne, co robisz, że tylko znów okazujesz swą słabość. Wzmaga się poczucie winy.

    Poczucie winy cię nie opuszcza. Maltretowało cię w nocy, musisz się z nim zmierzyć również za dnia. Samooskarżeniom graniczącym z masochizmem nie ma końca. Przekonujesz sam siebie, jakim to jesteś wyrzutkiem, punktujesz wszystkie własne błędy i wady, roztrząsasz bez końca całe tkwiące w tobie lub tylko wyimaginowane zło. I kiedy już sam siebie nareszcie przekonasz, że jesteś kompletnym zerem, straceńcem lub psychopatą, w każdym razie ze wszystkich najgorszy, zaczynasz traktować cierpienie, które odczuwasz jako sprawiedliwą karę za grzechy, jako zasłużony tak zwany dopust Boży.

    Uwierzysz w to głęboko, będziesz tak myślał z pełnym przekonaniem. Wtedy dopiero staniesz na pozycji naprawdę straconej, gdyż nikt i nic przy takim nastawieniu nie będzie w stanie ci pomóc.

    Zresztą ty nie zwrócisz się do nikogo o pomoc. Czujesz, że się topisz, ale pozostając całkowicie bierny i obojętny wobec grożącego ci niebezpieczeństwa, nawet nie wyciągniesz ręki w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, ratunku. Tak jakbyś właściwie sam chciał zejść w najgłębszą otchłań bez powrotu. Dlatego też, jeśli raz jeszcze usłyszysz popularne powiedzenie o tonącym, który brzytwy się chwyta, możesz być pewny, że ten nieszczęśnik jest na pewno zrównoważony psychicznie, o depresji pewnie nawet nie słyszał, bo inaczej bez walki, a nawet z uczuciem ulgi poszedłby na dno jak ty.

    Tak więc niedoszły topielec, wewnętrznie martwy, pusty jak ta deska targana przez wzburzone fale, której morze nie chce jednak pochłonąć, szarpiesz się sam z daleka od lądu. Jesteś samotny, odizolowany, odcięty. Może i wysyłasz jakieś sygnały wołające o współczucie, zrozumienie i pomoc, lecz otoczenie, nawet twoi najbliżsi nie są w stanie zrozumieć, co się z tobą właściwie dzieje.

    Sądząc, że to dla twojego dobra, starają się tobą wstrząsnąć, zmobilizować cię, apelując, abyś wziął się w garść. Wskazują na absurd twojej bezpodstawnej rozpaczy, przekonując, że ci niczego przecież nie brakuje, przypominając, że masz dwójkę jakże udanych dzieci. Przyznajesz im rację, kochasz ponad wszystko swoją parkę, tyle że to nie ma nic wspólnego z wisielczymi uczuciami, które zagarnęły już tobą bez reszty.

    Jednak dzieci niestety w tym wszystkim tkwią. Cierpliwość, bezkrytyczną wyrozumiałość i miłość pomieszaną z czujnym, przeogromnym niepokojem o ciebie jakie ci okazują, sprawiają, że czujesz się jeszcze gorzej i coraz trudniej znosisz nawet ich obecność. Chociaż wiesz, że to niesprawiedliwe, nic nie możesz zmienić. Zdajesz sobie sprawę, że zadajesz im ból i ta świadomość tylko jeszcze bardziej zaostrza poczucie winy. Wszystko jest trochę prostsze, gdy jesteś sam. Znów popijasz, bierzesz prochy. Za wszelką cenę chcesz zasnąć, oczywiście bez kolacji i wieczornej toalety.

    Nie tylko rutynowe zajęcia życia codziennego takie jak ubieranie się, jedzenie, mycie, dotąd oczywiste, wręcz niezbędne, nagle i kompletnie straciły wszelki sens. Całe twoje nastawienie filozoficzno-egzystencjonalne odwołuje się do ewidentnego absurdu. Akt narodzin konfrontujesz z pogrzebem, nie rozumiesz po co choremu w ogóle się leczyć, jeśli i tak wcześniej czy później musi umrzeć. Życie straciło sens. Pogrążasz się w beznadziei.

    I nie wyjdziesz z niej sam, gdyż z tej choroby nie da się wyjść samemu. Nie jest to kwestia silnej, nawet żelaznej woli. Niezbędna jest fachowa pomoc medyczna, lecz ty o tym nie chcesz nic wiedzieć lub naprawdę nie wiesz.

    Znikąd nie widzisz dla siebie ratunku. A mądry i niezadufany w sobie profesor psychiatrii powie, a właściwie poskarży się, że jest naprawdę niezmiernie ciężko uzdrowić, uratować chorego, który już w nic nie wierzy. I będzie miał rację.

    Nic do ciebie nie dociera. Nie jesteś zdolny do jasnego rozumowania. Żadne racje nie są cię w stanie przekonać. Dlatego mądry lekarz nie będzie z tobą dyskutował ani cię do czegokolwiek namawiał. Będzie cię leczył i tylko słuchał. On jest mądry i wie, że żyjąc pod znakiem bólu i cierpienia, odbierasz świat w sposób zdeformowany pesymizmem, destrukcją.

    Totalne zaburzenie percepcji wszelkich docierających do ciebie informacji sprawia, że teraźniejszość jest zdekomponowana, zniekształcona, a wskutek paraliżującego lęku i uczucia zagrożenia nie jesteś w stanie myśleć o przyszłości. Stoisz przed krzywym zwierciadłem.

    Widziałeś takie w wesołym miasteczku. Tyle że teraz wypaczone odbicie, które do ciebie dociera nie śmieszy. Wprost przeciwnie, napawa obrzydzeniem i lękiem. Wpatrując się w nie, nie rozumiesz, nie rozpoznajesz już niczego. Ogarnia cię obezwładniający zamęt. Wszystko jest koślawe, wyolbrzymione i w swej deformacji koszmarne. Każde smutne wydarzenie jest dla ciebie prawdziwym końcem świata, najmniejsze niepowodzenie urasta do rangi porażki, nieprzychylną uwagę na swój temat utożsamiasz natychmiast z odtrąceniem. Jedno wielkie poplątanie z pomieszaniem.

    Mylisz smutek z tragedią, przykrość z katastrofą, krytykę bliźnich z potępieniem. Koszmarny jest obraz, przed którym stoisz. Bezlitosne jest lustro, które tak deformuje, zniekształca. Nie wpatruj się w nie dłużej. Nie pozwól, aby cię zniszczył ten odpustowy rekwizyt. Nie czekaj. Zniszcz je, rozbij na najdrobniejsze kawałki lub chociaż odwróć się i odejdź.

    Niestety. Ja wiem, nie możesz tego zrobić. To krzywe zwierciadło, o którym mówię i które cię zgubi, jest w tobie...

* * * * *

    W pokoju jest coraz bardziej duszno. Powietrze toporne i lepkie dławi. Jedna wielka gula rozgoryczenia i żalu kładzie się ciężarem na piersiach, opasuje głowę. Trudno mi oddychać, nie jestem w stanie myśleć. Wykończyły mnie te masochistyczne rozważania. Nie mogę się jednak poddać. Muszę kontynuować tę bolesną introspekcję. Raz jeszcze rozważyć przyczyny i skutki, aby wyciągnąć wnioski, znaleźć rozwiązanie.

    Zaczynam rozumieć, że sama sobie muszę wreszcie pomóc. Bez tego nie mam szans. Jestem gotowa na wszystko, co mogłoby tylko sprawić, że pęknie wreszcie opasująca mnie obręcz. Obręcz, która mnie więzi od lat. Szkoda tylko, że czuję się taka słaba i w gruncie rzeczy mocno sceptyczna. Do obrony, do walki niezbędne są siła i wiara, a mnie akurat obu tych atutów brak. No cóż, dobre chęci też się liczą. Wiem coś na ten temat, bo jeszcze wczoraj nie miałam ich nawet za grosz.

    Sama więc już nie wiem, czy sobie pomogę tym roztrząsaniem przebiegu choroby, czy raczej zaszkodzę. W stanie w jakim jestem obecnie, nie mam już chyba zbyt dużo do stracenia. Przymierzę się zatem jeszcze raz, zanurzę się w przykrą przeszłość, pozwolę przemówić bolesnym wspomnieniom. A nuż obróci się to jednak na dobre.

    Tak więc depresja szła przez moje życie jak tornado. Mniej lub bardziej oczekiwana pojawiała się zawsze ostro i gwałtownie, przygniatając mnie i dusząc całkowicie. Jej cykliczne nawroty stawały się coraz częstsze, za to w swej przyczynowości coraz mniej zrozumiałe. Za każdym też razem dokonywała ona we mnie poważniejszych spustoszeń. Mogłabym się porównać do umęczonego drzewa, które wskutek ciągłych urazów traci swoje siły witalne i zaczyna próchnieć od środka. Ja też jak ono, po każdym uderzeniu stawałam do życia ze wzmagającym się wysiłkiem, coraz bardziej wewnętrznie zdruzgotana, spopielona.

    Straszne to były lata i cholernie długie. Mocno poturbowała mnie ta choroba. A przecież w odróżnieniu od wielu nieszczęśników, nie borykałam się z nią sama. Pomijając pierwszą depresję, wszystkie kolejne przebiegały pod czujnym okiem i wspomożeniem lekarza psychiatry. Dlaczego więc tak się to wszystko przeciąga, nie ustępuje, a nawet wręcz pogłębia? Czyżby był gdzieś błąd w sztuce? Może jak zwykle wina za nieskuteczność dotychczasowego leczenia leży tylko w moim nastawieniu, w braku koordynacji lub czegoś innego. Możliwe.

    To fakt, że biegałam do lekarzy. Sama teraz jednak widzę, że szukałam pomocy wyłącznie doraźnej, domagałam się leczenia objawowego. Na zasadzie - źle się czujesz, bierz receptę, wsyp w siebie określoną działkę prochów i czekaj, aż ci przejdzie, a potem jazda dalej. Jakoś nie brałam sobie zbytnio do serca tych złowieszczo-brzmiących medycznych określeń i pojęć.

    Jest takie ładne francuskie wyrażenie - mieć kafary. To jak po naszemu chandra, trochę więcej niż muchy w nosie. I ja te moje psychiczne przyłamania, kryzysy, przynajmniej do pewnego momentu, traktowałam trochę w ten sposób.

    Bardziej interesowało mnie źródło tych doznań, bezpośrednie ich przyczyny. Koncentrowałam się raczej na usiłowaniach w kierunku zmiany nie najweselszych warunków mojego życia, czyniąc je odpowiedzialnymi za nie najweselszy stan mojej psychiki. Były tu desperackie próby rozwodu, usamodzielnienia się, podjęcia pracy. Szarpałam się na wszystkie strony, tracąc coraz drastyczniej kontrolę nad własnym życiem i co gorsze, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

    A depresja drążyła we mnie swoje koryto, aby posiąść mnie za każdym razem łatwiej i bardziej władczo. Początkowo można jeszcze było rozróżnić w chorobie poszczególne etapy z jej preludium, nasileniem, cofnięciem. Później poszło wszystko jakby na skróty. Gwałtowny atak, siła uderzenia z punktu nokautująca, za to z ustępowaniem szło powoli i opornie.

    A ja dalej szukałam tylko przyczyn, powodów, nie chcąc uznać, że ta choroba jest poza wszelką logiką i obiektywnym uwarunkowaniem. Liczy się wyłącznie ona sama z własnymi prawidłami nieuczciwej gry i skutkami, jakie pozostawia. Natomiast skutki nie interesowały mnie nigdy. Nie zastanawiałam się nad nimi, nie myślałam do czego mogę się wreszcie tym wszystkim doprowadzić. Za to teraz już wiem. Poznałam diabła na własnej skórze. Szkody są bardzo duże, błędy fatalne, wątpię nawet czy odwracalne. Daleko to wszystko zaszło, zbyt daleko. Oby tylko nie było już za późno na kontratak lub odwrót.

    Złożona i skomplikowana sprawa. Widzę, że nawet tak dotąd optymistyczni tutejsi lekarze z powątpiewaniem zaczynają kręcić głowami i coś za dużo szepczą sobie na mój temat po kątach. Musiało się coś gdzieś zablokować, zakleszczyć i nie popuszcza. Już po raz czwarty od kiedy tu jestem, zmieniają mi leczenie i nic, poprawy nie ma żadnej. A ja głupia wierzyłam, że garstką proszków czy serią zastrzyków załatwią się bez pudła z tą moją znarowioną psychiką. Za daleko widać poszło, za daleko...

    Farmakologiczne leczenie depresji to osobny i dosyć ciekawy rozdział. Na początek opowiem, jak to śmiesznie i skutecznie było z jednym z zaaplikowanych mi antydepreserów zwanym nie od parady Humorylem.

    To były pastylki. Łykałam je bodajże trzy razy dziennie, a dwa razy w tygodniu biegałam pod górkę do lekarki, aby także w sposób werbalno-migowy ulżyć cierpieniom duszy.

    Początkowo szłam do niej jak na ścięcie. Jak już mówiłam, droga daleka, męcząca. Wyglądając jak siedem nieszczęść, skulona, ze zwieszonymi ramionami i opadającą ciężko od czarnych myśli głową, mijałam niechętnie zabarykadowane murami lub żywopłotami ponure wille, których pełno było na tej trasie. A działo się to gdzieś pod koniec marca: na pewno plucha, szarzyzna, zimnica. Krótko mówiąc, w zgranej harmonii ze mną jeden wielki uprzykrzony smutek.

    I tak było do pewnego momentu bardzo określonego i wyraźnego, po którym nagle cały otaczający mnie świat zmienił swe barwy. Jak za przyciśnięciem magicznego guzika zobaczyłam wszystko, po raz pierwszy od dłuższego czasu w pięknych i jasnych kolorach tęczy.

    Było to nieprawdopodobne i tak nieoczekiwane, że tego dnia przyszłam do lekarki mocno spóźniona, za to z gałązką ukradzionego gdzieś bzu. Bo nagle się okazało, że jest pełna \wieżości i wszelkiej nadziei wiosna wokół: słońce, świergot ptaków, kwitnące drzewa. Nagłe przebudzenie, wielka radość i spokój. A to zadziałały prochy.

    Bo potem było już mniej skutecznie, a już na pewno zdecydowanie mniej śmiesznie. Lekarstwo niewłaściwe, lekarstwo za silne, stan przedzapaściowy wskutek niezamierzonego przekroczenia tolerowanej przez organizm dozy, aż wreszcie sytuacja niesamowicie niebezpieczna i dramatyczna, gdy wskutek fatalnego niedopatrzenia straciłabym za sprawą trzymanych w domu bardzo silnych przecież lekarstw małą Dorotkę, własne dziecko.

    Dorotka nie miała jeszcze wtedy dwóch lat. Jako berbeć była dzieckiem rozkosznym i bardzo łatwym do chowania. Biegała już oczywiście jak fryga, nie potrafiła jednak aż dotąd samodzielnie opuścić swego obwarowanego dość wysokimi barierkami łóżeczka. Raz w nim położona wieczorem ze swoją ulubioną butlą ciepłego mleka spała spokojnie całą noc, aby wstać rano razem z nami. Nigdy nie było inaczej. Aż dotąd. Zawsze kiedyś przychodzi ten pierwszy raz. Był późny wieczór. Przekonani, że dzieciaki już śpią, spokojnie oglądaliśmy z mężem w drugim skrzydle mieszkania głupkowaty film w telewizji. Do dzisiaj pamiętam tytuł, były to "Szczęki 3".

    Jeszcze przed końcem filmu, nie wiem, czy coś mnie tknęło, czy tylko zmęczył mnie słaby horror, poszłam sprawdzić, jak śpią dzieci. U Michała w pokoju paliło się światło. Michał spał w najlepsze, Dorotka nie.

    Dorotka siedziała całkowicie rozbudzona na łóżku swego brata i coś do siebie gaworząc, przekładała w wielkim skupieniu jakieś kolorowe pastylki. Świadomość, czym ona się bawi, poraziła mnie i unieruchomiła w miejscu. Stałam jak mumia, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Ogromny wstrząs i śmiertelny strach. Proszki były wszędzie, na podłodze, na biurku, na łóżku.

    Jeszcze nie chciałam zrozumieć, pobiegłam sprawdzić zawartość szuflady kuchennego stolika, gdzie trzymałam te lekarstwa. Szuflady, w której akurat tego popołudnia przy kręcącej się w pobliżu Dorotce robiłam systematyczny porządek.

    Lekarstwa były dwa. Jednym z nich był niesamowicie zdradliwy, wspomniany już Litiomit, którego zażycie przez dziecko stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie byłam w stanie zorientować się w ilości tabletek, nie miałam pojęcia, czy ich brakuje. Bawiła się tylko proszkami, czy również je połknęła? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko jedno, że zależy od tego życie mojego dziecka. Totalna panika, zupełnie straciłam głowę.

    Złapałam Małą jak psiaczka i wpychając jej palce do gardła, usiłowałam sprowokować wymioty. Pogryzła mi ręce do krwi, zwymiotować nie chciała. Rzuciłam się na mleko, usiłując ją nim napoić. Za nic nie chciała przełknąć, wypluwała.

    Zaalarmowany tata zareagował bardziej sensownie, telefonując pod specjalny numer SOS-zatrucia. Tam dobrze znali takie przypadki: psychotropowe lekarstwa, małe dziecko, nieodpowiedzialna matka. Nawet słuchać nie chcieli o fatalnym splocie okoliczności. Biorąc pod uwagę realne i bardzo wysokie zagrożenie, kazali przewieźć natychmiast dziecko do najbliższego szpitala. Oczywiście, przypomnieli jeszcze lub raczej ostrzegli i to kategorycznie aby, broń Boże, nie podawać nic do picia i pod żadnym pozorem nie prowokować wymiotów.

    Do dziś słyszę w uszach niesamowity krzyk wyszarpanego mi w szpitalu dziecka, które poniesiono do wielkiej zatrzaśniętej matowymi drzwiami sali, gdzie poddano je płukaniu żołądka.

    Musiał to być straszny zabieg. Krzyk przerażenia, bólu i bezsilnego oporu Dorotki przedzierał się przez grube ściany, roznosił się swoją rozpaczą w szpitalnej poczekalni. I trwało to wieki. Jej wrzask coraz bardziej ochrypiały, lecz ciągle jednakowo rozpaczliwy i donośny, przeciągał się w nieskończoność. A był zaadresowany do mnie, trafiał prosto w me serce.

    Nigdy w życiu, ani przedtem, ni potem nie czułam się tak zdruzgotana, samotna i winna. Nieodwracalnie i niewypowiedzianie winna. Czytałam tę winę w oskarżającym spojrzeniu mego małżonka, który znosił niezasłużone cierpienie naszego dziecka samotnie, w niechętnym i wyraźnie celowym oddaleniu ode mnie jako mimowolnej sprawczyni rozgrywającego się właśnie dramatu.

    Czytałam tę winę w oczach przyjmujących Dorotkę lekarzy, którzy przyjąwszy tylko do wiadomości, że to ja jestem leczona śmiercionośnymi dla dziecka lekarstwami, potraktowali mnie jak "psychiczną", umysłowo chorą i wyprosili mnie z sali, gdzie jako jedynie odpowiedzialny już tylko ojciec dziecka został poproszony o udzielenie wszelkich wyjaśnień.

    Tylko moja Malutka nie winiła mnie za nic. Była za mała i nie rozumiała zupełnie, co się stało. Kiedy pielęgniarka przyniosła ją bledziutką, zapłakaną i nieprawdopodobnie umęczoną, z całą ufnością nieświadomego dziecka w obronnym odruchu rzuciła się nie ku ojcu, lecz ku mnie.

    Była jak mały przerażony zwierzaczek, którego ogrom niespodziewanego nieszczęścia i bólu przerasta, jest dla niego nie do zniesienia, a więc instynktownie się chroni w zawsze wierne i opiekuńcze ramiona matki. Poza przeżytym strachem o jej życie, to było chyba najgorsze. Krzyczała stanowczo - Kurtka, buty, do domu! Garnęła się przy tym do mnie, przytulała, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że to właśnie ja, rodzona matka, wprawdzie nieumyślnie, lecz jakże bezmyślnie mogłam ją dzisiaj zabić.

    Na razie na najbliższą noc musiała zostać pod obserwacją w szpitalu. Była tak zmęczona, że nawet nie oponowała. Szczęśliwie, gdyż nie wiem, czy znalazłabym dość siły, aby odejść, zadając jej kolejny ból.

    Ta obserwacja była konieczna, gdyż zrobione natychmiast badania wykazały niewielkie wprawdzie, manifestujące się jednak ślady Litiomitu w jej krwi. Oczywiste więc, że połknęła jakieś proszki. Zawsze i we wszystkim mnie naśladowała. Słabo mi się robi na samą myśl, co by było gdyby...

    Gdyby Dorotka zasnęła, nic nie zauważywszy, zasnęlibyśmy i my i tylko czekalibyśmy rano aż się zbudzi. Przelitościwa Opatrzność czuwała nad nami, gdyż przy jeszcze dalej posuniętym fatalnym zbiegu okoliczności mogło tak faktycznie być.

    Nie było możliwości pozostania w szpitalu, wróciliśmy sami późną nocą do domu. Poprawny tata zasnął natychmiast snem spokojnym i zasłużonym, ja, wyrodna matka nie zmrużyłam oka do rana.

    Następnego dnia po udzieleniu mi przez lekarkę poważnego ostrzeżenia typu: oddajemy wam jeszcze dziecko, ale uważajcie, żeby to było ostatni raz, Dorotka wróciła do domu. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, z tego co się stało i bardzo szybko o wszystkim zapomniała. Bez najmniejszego problemu otrząsnęła się z przeżytego szoku. Ona tak, ja nie.

    Już przed tym wypadkiem działo się ze mną nieciekawie. Teraz znalazłam się na równi pochyłej i na łeb na szyję zaczęłam staczać się w dół. Za nic nie mogłam sobie poradzić z przytłaczającym mnie poczuciem winy i z trującą świadomością, jakim to jestem dla całej rodziny niekończącym się i bolesnym problemem.

    Wystarczyła drobna i przypadkowa prowokacja ze strony będącego też już u kresu wytrzymałości nerwowej męża, abym sięgnęła po całą zbędną resztkę farmaceutycznych niesprawdzających się jednak w mojej terapii cudów. Potraktowałam je po prostacku, wsypując pełną garścią w gardło i zapijając, jak prawdziwą zagrychę, szklaną ordynarnej wódki.

    Gdy po jakimś czasie pojawił się wezwany przez męża psychiatra-domokrążca, nie byłam w stanie sklecić sensownego zdania i miałam poważne zaburzenia wzroku. Byłam jednak przytomna, może aż za bardzo, gdyż odstawiona do tego samego szpitala, w którym tak niedawno znalazła się Dorotka, mogąc jeszcze decydować za siebie, jednoznacznie i bezdyskusyjnie odmówiłam poddania się płukaniu żołądka.

    Gdy chodziło o nią, nikt ze mną wprawdzie nie dyskutował, nie żachnęłam się jednak nawet na tę konieczność. Teraz gdy chodziło o mnie, walczyłam z lekarzami jak zraniony zwierz. Do dziś nie rozumiem, dlaczego tak się broniłam. Czy bałam się zabiegu, czy też bałam się raczej nieuchronnej po nim kontynuacji obmierzłego mi ze wszystkim życia? W każdym razie nagryzmoliłam swój podpis na podstawionym papierze i czekałam na rychłą śmierć.

    Oburzeni, lecz bezsilni lekarze na umieranie odesłali mnie z powrotem do domu, życząc mi jeszcze złowieszczo na pożegnanie "dobrej nocy". Nie wierzyli chyba, że docipię do rana. Mieli na wszelki wypadek podpisany papier, w którym jak wół stało napisane, że się wypinam na ich wielce humanitarną ratowniczą akcję.

    A ja, jak na złość właśnie przetrzymałam. Znów Wielka Opatrzność, która mimo wszystko jeszcze czuwa nade mną i która pomogła mi przeżyć tę koszmarną noc. Pamiętam tylko, że straszliwie bałam się śmierci i siebie. Sama już nawet nie wiem czego bardziej. Bałam się też nadchodzącego dnia. Czułam, że za wszelką cenę muszę być odizolowana, zamknięta, że jest ze mną naprawdę bardzo źle. I właśnie ten lęk przed normalnym życiem zaważył i sprawił, że znalazłam się w szpitalu powtórnie. Była już godzina czwarta nad ranem.

    I stąd ten szpital, o którym opowiadałam na wstępie. Trzymali mnie tam przez dziesięć dni. Później nie bardzo już wiedzieli, co ze mną robić. Wypuścili mnie na dziesięć dni przed moim znalezieniem się w tej klinice. Tak się krąg zamyka. Wróciłam do punktu wyjścia. Tylko co dalej? Jakie konkluzje mogłabym wyciągnąć z tej karuzeli zdarzeń? Bo było tego trochę, niestety.

    Nie mogę sobie jednak chyba zarzucić, że lekceważyłam swój stan, że zaniedbałam istniejące środki pomocy. Z wykluczeniem jedynie wyżej wspomnianego epizodu, z całym zaufaniem i z uczciwym przekonaniem, do tego co robię, oddawałam się pod fachową medyczną opiekę. Miałam lekarkę prowadzącą, zgłaszałam się też do innych specjalistów, szpitali. Niektórzy medycy czy pielęgniarze przychodzili do domu, aż sąsiedzi zaczęli poważnie podejrzewać, że jestem poważnie chora. Może jakiś rak lub epilepsja? A tu nerwy. Kompletna bzdura.

    A ja się leczyłam, realizowałam dziesiątki recept, przyjmowałam serie zastrzyków, robiłam najróżniejsze badania, analizy. Z jakim skutkiem? Od jednej depresji do drugiej i kolejny model leczenia i następne rendez-vous.

    A zawsze też było pod ręką lekarstwo na własny rachunek, na domowy użytek. Wyrób stanowczo już nie farmaceutyczny. Mowa oczywiście o winku, moim wiernym kompanie i wspólniku. Wino podrzędne, byle jakie, za to w ilościach przerażająco obfitych.

    Porcyjka wina, które uspokaja, rozluźnia, dodaje odwagi, otuchy, niekiedy ułatwi płacz. Pewnie to znasz. Wspomaga towarzysko, skraca beznadziejnie puste wieczory, pozwala zasnąć i głęboko spać. Jest oczywiście i druga strona medalu, a tej pewnie nie znasz, bo skąd?

    Alkohol, który prowokuje agresję, zaostrza pretensje i ?ale, powoduje rozdrażnienie, niepokój. Nie znasz tego, to słuchaj dalej jak problemy i kompleksy wyolbrzymia, pogłębia jeszcze rozpacz, poczucie samotności, zagubienia i co jest chyba najgorsze, staje się źródłem wstydu, poczucia winy, jak również zamroczonej lecz dokuczliwej świadomości daleko posuniętej autodestrukcji. Już od tego samego można się zapić na śmierć.

    I taka jest cała prawda. Nic tu nie da chowanie głowy w piasek. Sama widzę, że skończyły się żarty. Jeszcze nigdy nie było tak źle. Dobrze też już od bardzo dawna nie było. Gdyby tak podliczyć, jest to bodajże dziewiąta depresja w przeciągu ośmiu tych francuskich lat. Przebieg coraz ostrzejszy, objawy coraz bardziej dokuczliwe, a i prognoza marna. To może faktycznie ja już po prostu zwariowałam, może i nawet jestem niebezpieczna, kto wie?

    Niepotrzebnie tylko to wszystko roztrząsam, rozdrapuję stare rany. Już samych aktualności starczy, aby załamać zdrowego na głowie człowieka, a co dopiero mówić takiego psychicznego wraka jak ja.

    W pokoju brakuje powietrza. Czuję, że zaczynam się dusić. Smutny korowód przywołanych wspomnień, przykre skojarzenia, pesymistyczne refleksje naładowały mnie trudnym do przezwyciężenia niepokojem. Ciskam się po pokoju jak ten przysłowiowy lew w klatce. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Nerwowo wyłamuję palce, zagryzam wargi aż do krwi. W głowie gonitwa rozpaczliwych myśli. Jakaś nieśmiała modlitwa kołacze się wraz z nimi. Niech się to wreszcie skończy, odwróci ode mnie. Taka już jestem zmęczona. A tak bym chciała odnaleźć jeszcze w moim życiu chociaż kilka lat zdrowych i spokojnych, w których mogłabym być dla moich dzieci normalną, zdrową matką.

    Gdyby tak można było zacząć od początku, wymazać całe zło, zapomnieć, co było, przekreślić, co jest. Gdyby... gdyby...

    Naciskam czerwony guziczek wzywający do pokoju pielęgniarkę. Nie mam, co się łudzić, sama sobie nie poradzę. Tak się zaczyna atak spazmofilii, inaczej kryzys lękowy, ostatnio częsty u mnie gość.

    Nigdy przedtem bym nie uwierzyła, że niedomagania czysto psychiczne aż w takim stopniu mogą zdominować całą fizjologię, zaburzyć, wręcz upośledzić czysto somatyczny aspekt życia. Kryzys lękowy i utrata przytomności, kryzys lękowy i niemal połowiczny autentyczny paraliż lub kiedy indziej napad konwulsyjnych drgawek, aby w to uwierzyć, musiałam doświadczyć tego rodzaju sensacji na własnej skórze.

    Nie wierzyli też widocznie w psychogenezę moich zaburzeń liczni interniści, którzy wysyłali mnie na wszystkie możliwe badania, eliminując jako źródło najróżniejsze czynniki z guzem na mózgu włącznie.

    Une crise d'angoisse, po francusku ładnie brzmiąca nazwa, określenie spazmofilia też nie zapowiada nic szczególnie groźnego, za to objawy takiego kryzysu można porównać z ostrą padaczką. Na samą myśl robi mi się słabo.

    Najpierw rozlewająca się, postępująca drętwość, nasilające się ciśnienie krwi, mięśnie napięte do ostatecznych granic, powykrzywiane i pozbawione czucia kończyny, utrata przytomności lub stan niemal kompletnego zamroczenia, a wszystko to prowadzi do punktu kulminacyjnego, którym jest nagły skurcz wszystkich nerwów czy być może wszystkich krwionośnych naczyń. W każdym razie jest to bardzo ostry, jednoznaczny, totalny spazm. Potem drgawki, dreszcze, nieustanne ziewanie i odczucie wewnętrznego spustoszenia. Przez ciało przeszedł rozszalały tajfun. I mimo że ta niesamowita, demoniczna siła, która eksploduje, szarpie i niszczy wreszcie się wypala, przemija, nie przynosi to ulgi. Wręcz przeciwnie, pozostawia po sobie stan głębokiego psychicznego szoku, porażenie lękowe, odczucie niewymiernego wprost zagrożenia.

    Minęło kilka godzin, znów zasiadam w fotelu. Czuję się nieszczęśliwa, zraniona i pokonana, ale jestem zbyt zmęczona, aby reagować, w ogóle nad tym myśleć. Myśli toczą się leniwie i ospale. Tylko w umordowanym, jak po wielkim wysiłku, ciele, od czasu do czasu odezwie się, drgnie jakiś nerw.

    Patrzę tępo w smętnie ograniczony ramami okna skrawek szarego, nijakiego świata. Nie widzę znikąd pomocy, nie ma w mym sercu nadziei. Jest mi bardzo, bardzo źle.

    Chciałabym wypłakać się serdecznie i żałośnie. Na pewno przyniosłoby mi to ulgę. Wiem jednak, że moje oczy choć mnie bolą i pieką do końca pozostaną suche. Jakby niezdolne już były do płaczu. Jakby się już wyczerpał cały mój zapas łez.

* * * * *



 
 

ciąg dalszy





(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka

Hosted by www.Geocities.ws

1