PROLEGOMENA
DO MATEMATYKI NARODOWEJ
Lech Stępniewski

 
Dawno, dawno temu, w rozkosznie ciemnych czasach średniowiecza, dziejopisowie nie miewali kłopotów z liczbami. Jeśli nawet któremuś z nich zdarzyło się nierozważnie chlapnąć, że w takiej to a takiej bitwie poległo, dajmy na to, tysiąc rycerzy, nie musiał drżeć, że zaraz jakiś niedowiarek popędzi na pole bitwy, by obrachować, czy to aby prawda.

Do liczb - pomijając ich znaczenie symboliczne - nie przywiązywano wówczas zbyt wielkiej wagi. Ot, choćby powszechnie u nas znany Anonim zwany Gallem. Zrazu wprawdzie wymienia, ilu to pancernych i tarczowników miał sławny król Bolesław: z Poznania 1300 pancernych i 400 tarczowników, z Gniezna 1500 pancernych i 5000 tarczowników, z Włocławka etc. Ale szybko się nudzi tą zabawą w piastowski kalkulator i dodaje, że wyliczać resztę rycerstwa "byłby to dla nas długi i nieskończony trud, a dla was może uciążliwym byłoby tego słuchać. Lecz by wam oszczędzić żmudnego wyliczania, podam wam bez liczby ilość tego mnóstwa: więcej mianowicie miał król Bolesław pancernych, niż cała Polska ma za naszych czasów tarczowników". Ponieważ jednak nie bardzo wiadomo, ile za czasów Galla miała tarczowników "cała Polska", historycy dzisiejsi pienią się z wściekłości nad niefrasobliwością swego średniowiecznego kolegi zadowalającego się "mnóstwem" i porównaniem.

Dziś bowiem - niczym w kosmosie pitagorejczyków - liczba jest królem. Liczy się elektrony i geny, a także podatki i gole na stadionach. Jak wyjaśnił dzieciom w pewnej mądrej książeczce Antoni de Saint-Exupéry:

"Dorośli mają słabość do cyfr. Kiedy opowiadacie dorosłym o nowym przyjacielu, nie pytają nigdy o rzeczy najważniejsze. Nie pytają: "Jak brzmi jego głos? Jakie są jego ulubione rozrywki? Czy zbiera motyle?" Natomiast pytają: "Ile ma lat? Ilu ma braci? Ile waży? Ile zarabia jego ojciec?" Wówczas dopiero uważają, że go poznali".
Ponieważ ostatnio na szerokim świecie zapanował wśród dorosłych istny szał poznania historycznego - a to w celu ustalenia niegdysiejszych krzywd i teraźniejszych rekompensat - modne jest, by śmiało zadawać również pytania nawiązujące do przeszłości, w rodzaju: "Ilu naszych pradziadków zamordował jego pradziadek?" Skoro zaś nasi pradziadkowie są nasi, a jego pradziadkowie są jego, trzeba ich wszystkich natychmiast dokładnie policzyć, by się nikomu nie pomylili. Wykonywaniem tych trudnych obliczeń zajmuje się właśnie matematyka narodowa.

Polacy liczą Żydów

W naszym kraju najpopularniejszym działem matematyki narodowej, obfitującym w pilnych słuchaczy i biegłych rachmistrzów, są porachunki polsko-żydowskie. Nie tak dawno przestrzegałem ("Cud Purymowy i inne historie", Najwyższy CZAS! 14/2001), by debata o zbrodni w Jedwabnem nie stała się pośmiertnym tryumfem Hitlera; chichoczącego w swym kotle ze smołą, gdy coraz to nowi narodowi matematycy przystępują do mierzenia udziału "etnicznych" Polaków lub Żydów w rozmaitych dziejowych niegodziwościach. Było to jednak wołanie na puszczy - kolejne Wielkie Liczenie już szło pełną parą...

Napisałem też w tym samym artykule - na dwa miesiące przed ekshumacją - że zbrodnia w Jedwabnem staje się prawdopodobna jedynie przy założeniu, iż "czwarta część Żydów z Jedwabnego to najwyżej 50-100 osób, albo też za plecami bandziorów stoją jednak jacyś Niemcy z zarepetowanymi karabinami". Wtedy takie twierdzenie zakrawało nieledwie na "kłamstwo jedwabieńskie", gdyż w wizji Jana Tomasza Grossa zbrodnia miała przecież być "czysto polska" i masowa: 1600 ofiar, żadnych Niemców, etc. Dziś natomiast bliskie jest już oficjalnemu stanowisku IPN-u.

Dodam od razu, że nie kierowała mną ambicja by zostać cmentarnym Sherlockiem Holmesem układającym w zgrabne sylogizmy mordujących i pomordowanych, ale naiwność. Spodziewałem się mianowicie, że Gross poskromi nieco swe aspiracje do nieomylności i przestanie brzydko bawić się liczbami wyjętymi z kapelusza. Liczbami zbyt fantastycznymi, by nie wzbudzać licznych odruchów niechęci i niedowiarstwa: od demonstracyjnego liczenia pojemności stodół i grobów aż po erupcję iście knajackiego antysemityzmu.

Niestety, Gross tak rozsądnie przestrzegający swych oponentów przed pogrążeniem się "w obronnym geście zaciukania" (a raczej 'zacukania', czyli 'zacięcia się w sobie', bo 'zaciukać' to po polsku tyle co 'zadźgać' lub 'zarżnąć'), sam zacukał się z nie mniejszą determinacją oświadczając m.in..: "Demaskatorskie w zamierzeniu artykuły Tomasza Strzembosza nie podważają ani jednego zdania mojej książki" (oba cytaty za: "A jednak sąsiedzi", Rzeczpospolita z 11 kwietnia 2001; wyróżnienie moje).

Ze słabości Grossowej matematyki zdawali sobie sprawę nie tylko jego przeciwnicy. Dlatego dość szybko w dyskusji pojawił się wątek postulujący, by może akurat w tym wypadku uszanować spokój zmarłych i zaniechać wszelkiego liczenia, skoro ludobójstwo w Jedwabnem i tak - niezależnie od rezultatu tych obliczeń - pozostanie niesłychaną zbrodnią, etc. Zdarzały się także osobliwe próby obrony "Sąsiadów". Agnieszka Arnold, autorka filmu o Jedwabnem, któremu książka Grossa zawdzięcza tytuł, a on sam - inspirację, na pytanie publicystki Polityki "Co panią przede wszystkim rani [w dyskusji o Jedwabnem]?", odpowiedziała:

"Czymś szczególnie okrutnym jest dla mnie to cyniczne liczenie szkieletów. Jeżeli liczący tak bardzo chcą wiedzieć, ile ich było, to niech wiedzą, że nie sama stodoła była miejscem kaźni. Niech szukają w każdej studni w Jedwabnem, w każdym krzaku malin, w każdym ogrodzie" ("Liczenie szkieletów", Polityka 15/2001).
Znaczy to ni mniej ni więcej, że Jedwabianie najpierw wymordowali "swoich" Żydów, a potem postanowili dokonać zbiorowego samobójstwa zatruwając ciałami pomordowanych studnie w miasteczku. Resztę zwłok zaś pozostawili beztrosko "w każdym krzaku malin, w każdym ogrodzie" w oczekiwaniu na rychłą zarazę. (Skądinąd wiadomo, że Niemcy kazali wszystkie zwłoki pogrzebać w mogile wykopanej nieopodal stodoły - i przebadanej teraz przez ekipę ekshumacyjną - a w niemiecki porządek można chyba wierzyć.)

Czy wyniki ekshumacji w Jedwabnem rzeczywiście niczego istotnego nie zmieniają? Czy zbrodnia staje się mniej potworna, jeśli zabito nie 1600 ludzi, ale, powiedzmy, 300? W sensie moralnym oczywiście - nie! Ale w tej perspektywie zbrodnia ta byłaby potwornością nie znajdującą żadnego usprawiedliwienia również wtedy, gdyby zginęło choć jedno żydowskie dziecko. Wszakże z drugiej strony - proszę mi wybaczyć odrobinę twardego realizmu - czy ktokolwiek fatygowałby się do Jedwabnego, by oglądać grób jednego dziecka?

Liczenie szkieletów nie jest wdzięcznym zajęciem, ale przecież - o czym teraz jakby się zapomina - to właśnie książka Grossa wprowadziła od samego początku ów "wymiar matematyczny". Jej główną tezę sam autor w najbardziej klarowny sposób sformułował w wywiadzie dla "The New Yorkera": polska połowa miasta wymordowała jego żydowską połowę! To właśnie dlatego angielskie wydanie "Sąsiadów" początkowo miało nosić horrendalny podtytuł: "Holocaust - brakujące ogniwo". By jednak choć uprawdopodobnić te wszystkie karkołomne uogólnienia potrzeba było nieprzeciętnej obfitości krwi i zbrodni. Stąd 1600 zamordowanych i miasteczko morderców. W przeciwnym wypadku końcowe wnioski Grossa tracą sens, a na pamiątkowym kamieniu w Jedwabnem można co najwyżej wyryć, że 10 lipca 1941 roku ok. 30 Polaków zamordowało ok. 200 Żydów.

Ale czy taki wynik narodowych (po)rachunków - przerażający i dość skromny zarazem - wystarczy na "brakujące ogniwo"?

Żydzi liczą Polaków

Jedwabieńska ekshumacja przynajmniej nauczyła niektórych ostrożności. W ogromnym artykule Anny Bikont o masakrze w Radziłowie ("Mieli wódkę, broń i nienawiść", Gazeta Wyborcza z 16-17 czerwca 2001) ani razu nie pada nawet przybliżona liczba ofiar. Za to sugeruje się, już w tytule, że także miejscowi mieli wojskowe karabiny: albo zdobyte w rosyjskim magazynie ("Nasi rzucili się na to, jak tylko Ruskie wyszły"), albo wręcz ofiarowane Polakom przez Niemców ("z samochodu wynieśli pięć karabinów, takich długich, jednostrzałowych"). To zapewne na wypadek, gdyby w Radziłowie też znaleziono jakieś łuski i resztki pocisków. (Dla jasności dodam, że najstarsza relacja o wypadkach w Radziłowie, autorstwa Menachema Finkelsztajna, ani słowem nie wspomina o strzelających Polakach, a trudno przypuścić, by tak nadzwyczajne narzędzie mordu - jaskrawy dowód polsko-niemieckiego wspólnictwa - pozostało niezauważone.)

Jednocześnie artykuł Bikontowej pośrednio dalej broni konkluzji Grossa, że to "sąsiedzi", "społeczeństwo", "polska połowa" solidarnie wymordowała żydowskich współmieszkańców. Wprawdzie żadnej liczby winnych również się nie podaje, ale można się domyślać, że to po prostu niepotrzebne, bo uwikłani w zbrodnię byli niemal wszyscy Polacy. Łatwiej policzyć "kogo z naszych tam wtedy nie było" - mówi jeden ze świadków.

Niemniej owo uwikłanie w zbrodnię jest dla autorki ewidentnie stopniowalne, przez co radykalna teza Grossa staje się dużo strawniejsza, ale też i znacznie bardziej banalna. Wychodzi bowiem na to, że mordowali niektórzy, kradła (czy może raczej - nie gardziła pożydowskim dobytkiem) większość, przyglądali się zaś prawie wszyscy. I cóż w tym nadzwyczajnego? Późniejsze uwikłanie w komunizm wyglądało przecież całkiem podobnie. Trochę "utrwalaczy", większość, która też nie gardziła ochłapem z pańskiego (złodziejskiego) stołu: urlopem w Bułgarii, talonem na samochód..., i ci wszyscy, co bezsilnie przyglądali się z boku, próbowali jakoś przeżyć i dla świętego spokoju czasem nawet pomachali czerwoną chorągiewką na pierwszomajowym pochodzie.

Matematycy narodowi zazwyczaj wolą jednak proste rachunki. "Czy naprawdę [polskim] zbrodniarzom należy się większa sława niż Sprawiedliwym - pyta Michnik. Tak, owszem, gdyż było ich znacznie więcej". To przekonanie, tak zwięźle wyrażone przez Leona Wieseltiera w dyskusji z Adamem Michnikiem ("Sprawiedliwi", Gazeta Wyborcza, 2-3 czerwca 2001, wyróżnienie moje), nie wydaje się wśród żydowskich rachmistrzów odosobnione. Jest to bardzo mocna teza: polskich morderców i szmalcowników nie było "dużo", ani nawet "więcej" niż Polaków pomagających Żydom; ich było "znacznie więcej".

Naturalnie policzyć tego nie sposób - na niewiele zda się np. porównanie liczby szmalcowników namierzonych przez Armię Krajową z liczbą polskich drzewek w Yad Vashem - dlatego teza ta z konieczności musi być przedmiotem wiary. Złej wiary. Takiej, która chętnie mówi o współodpowiedzialności za zbrodnię, ale nie chce dostrzec czegoś, co nazwałbym "współodpowiedzialnością za dobro". Liczy starannie każdy donos, ale prześlepia wciśnięty komuś kawałek chleba czy pół godziny, które ktoś poświęcił - być może pierwszy i ostatni raz w życiu! - na przeprowadzenie żydowskiego dziecka z jednego domu do drugiego. Ja wiem, że zło jest daleko bardziej napuszone i efektowne, ale czy dlatego musimy jeszcze być jego klakierami?

Zło jest także daleko bardziej efektywne. Przy podobnych obrachunkach zawsze warto pamiętać, że jeden szmalcownik mógł bez trudu wydać na śmierć, z nieodwołalną skutecznością, choćby i dwudziestu Żydów, natomiast do ocalenia jednego Żyda (zamiast "ocalenia" należałoby raczej mówić o "odwleczeniu egzekucji") potrzeba było nierzadko łańcuszka dwudziestu sprawiedliwych. Po owocach nie policzycie ich...

Niekiedy tezę o proporcjach między szmalcownikami i sprawiedliwymi formułuje się w słabszej wersji. To nie tyle szmalcowników było dużo - powiada się wtedy - bo szumowiny są wszędzie, ile sprawiedliwych było za mało. Gdyby rzeczy miały się inaczej, liczba ocalałych z Zagłady musiałaby być znacznie wyższa, nie zaś tak rozpaczliwie znikoma, jak w rzeczywistości.

W takiej postaci jest to teza aż do bólu prawdziwa - w dodatku prawdziwa zawsze i wszędzie. Tak, sprawiedliwych w istocie było za mało. Ale ich zawsze jest za mało; zabrakło ich w Sodomie, brakuje i dziś. Nie trzeba nic wiedzieć o okupacji, Zagładzie, etc., nie trzeba znać ani jednego najmarniejszego faktu, by ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że "jako społeczeństwo" (cokolwiek by to miało znaczyć) zrobiliśmy wtedy za mało. To tylko marni piłkarze zapewniają zawsze, że "dali z siebie wszystko".

Żydzi liczą Żydów

Do kłopotów polskich matematyków narodowych z policzeniem Żydów jesteśmy przyzwyczajeni: czasem Żydzi wprost dwoją się i troją w oczach, to znów chowają się gdzieś po kątach i tylko niezwykle bystry matematyk potrafi wówczas ich wypatrzyć i poustawiać we właściwej kolejności. Ach, gdybyż przynajmniej wszyscy mieli numery...

Okazuje się jednak, że kłopoty z policzeniem się mają również sami Żydzi. Oto Polityka reklamuje swój najnowszy raport o diasporze prowokacyjnym hasłem "Żydzi są wszędzie", ale z opublikowanych danych jasno wynika, że Żydzi są wszędzie, tylko nie tu. Są w Maroku (prawie 6 tysięcy), w Kazachstanie (7 tysięcy), nawet w dalekim Chile (ponad 20 tysięcy). Natomiast w całej Polsce doliczono się zaledwie trzech i pół tysiąca Żydów ("Lud rozproszony", Polityka, 24/2001; dane za: American Jewish Year Book 2000). 15 razy mniej niż na Węgrzech!

Tymczasem już kilka lat temu Jerzy Kichler, ówczesny i obecny przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich, twierdził, że tylko "na Dolnym Śląsku mieszka kilkanaście tysięcy Żydów", z czego wynikało, że zaprawdę godne to i sprawiedliwe, jeśli w tej sytuacji wrocławska gmina żydowska domaga się zwrotu szpitala kolejowego, by liczni starozakonni pacjenci mogli w nim przestrzegać "zasady koszerności jedzenia, leków i innych reguł rabinicznych" ("Szpital niepojednany", Gazeta Wyborcza, 21 września 1998).

Wbrew pozorom nie chcę wcale sugerować, że Jerzy Kichler dopisuje do swojej gminy "martwe dusze". Przeciwnie, jestem raczej skłonny wierzyć, że to Żydzi amerykańscy - zwłaszcza związani z World Jewish Restitution Organization (WJRO), organizacją zajmującą się odzyskiwaniem mienia żydowskiego - z premedytacją pomniejszają rozmiary tutejszej diaspory. Im bowiem w zupełności wystarczy, że są w Polsce pożydowskie majątki. Po co im jeszcze do tego jacyś kłopotliwi polscy Żydzi? Jak pisał prawie rok temu w Midraszu Stanisław Krajewski na marginesie negocjacji z WRJO: "Zasadniczy spór toczył się o to, czy my, tzn. my w Polsce, jesteśmy tylko zanikającą garstką, która może zostać zignorowana przez wielkie zagraniczne instytucje". Ponieważ panowie z WRJO zgodzili się ostatecznie uprzejmie, że ci w Polsce "zanikającą garstką" jednak nie są, być może w przyszłym wydaniu American Jewish Year Book znajdzie się dla polskich Żydów przynajmniej jeszcze jedno zero.

Skoro takie problemy powstają przy liczeniu Żydów niewątpliwych, tzn. Żydów religijnych, to jak policzyć tych, którzy nawet nie chodzą na tanie obiady do dotowanej przez gminę stołówki, nie mówiąc już o synagodze, lecz mimo to nadal uważają się Żydów. Dobrze, jeśli przez cały czas. Trafiają się bowiem również Żydzi sezonowi: ci czasem są Żydami, a czasem nie, co okropnie rajcuje wielu nie-Żydów jako przykład tradycyjnej żydowskiej perfidii.

Tacy podszczypywani Żydzi są wszakże pożyteczni i warto ich liczyć, jako że kultura diaspory ufundowana jest w dużej mierze na martyrologii. Z tego samego powodu łatwo zostać Żydem w oczach innych Żydów, o ile tylko wcześniej dostrzegli w nas Żyda jacyś głupi goje. Niedawno właśnie w ten sposób została Żydówką pani Anda Rottenberg, choć jak sama przyznaje żadna z niej Żydówka ani z religii, ani z urodzenia. Odbyło się to z wielką pompą i histerią, i zdaje się nawet sama pani Rotteneberg uwierzyła w końcu, że przypadły jej w udziale cierpienia ludu Izraela, bo na kolejnym wernisażu - było to bodaj artystyczne obieranie kartofli - paradowała już z gustowną gwiazdą Dawida na piersi.

Wygląda na to, że znane powiedzonko: "Antysemitą jest ten, kogo nie lubią Żydzi", pozostaje prawdziwe i po odwróceniu: Żydem jest ten, kogo nie lubią antysemici.

Żydzi, którzy się nie liczą

Do żelaznych zagadnień polsko-żydowskiej matematyki narodowej należy kwestia, czy jako Żydów liczyć także Żydów-komunistów, a jeśli liczyć, to czy było ich dużo, czy mało? Rachmistrze obu stron nie są tutaj zgodni.

Żydzi licząc Żydów najczęściej Żydów-komunistów opuszczają i trudno im się dziwić, bo nie byli to bynajmniej przyjemni Żydzi. Isaac Bashevis Singer kilkakrotnie w swych wspomnieniach opisuje, jakim przerażeniem napawali go już przed wojną komunizujący chłopcy żydowscy.

"Prowincjonalni młodzieńcy - wczorajsi studenci jesziwy, którzy nigdy w życiu nie zhańbili się pracą i żadnej pracy nie potrafili wykonać - zabierali głos w imieniu robotników i chłopów i skazywali na śmierć wszystkich, którzy nie chcieli stanąć po ich stronie barykady. Z trwogą i zdumieniem patrzyłem na to, jak kilka broszur potrafiło przekształcić w potencjalnych morderców synów i córki narodu, który przez dwa tysiąclecia nie dzierżył w ręku miecza" (Miłość i wygnanie).

Inaczej Polacy - właśnie tych czerwonych Żydów z reguły liczą najdokładniej. Gdy mowa jest o żydowskiej kolaboracji: od całowania ruskich czołgów aż po katownie UB, nagle znikają gdzieś rabini w chałatach i jarmułkach czy żydłaczący kupcy ze szmoncesów i jedynym "prawdziwym Żydem" staje się zachłyśnięty swą władzą facet z naszywkami majora i portretem Karola Marksa na ścianie.

Nie jest to jednak obraz wydumany, bo rabini i kupcy rzeczywiście zniknęli: w nazistowskich krematoriach i sowieckich wywózkach. Jego wymowy nie osłabią też pieczołowite rachunki, dowodzące, że udział Żydów w nowej władzy nie był znowu aż tak wielki, że Żydów także dotykały represje, etc. Rzecz bowiem nie w tym, ilu było Żydów-komunistów, ale w tym, że obok nich nie było już żadnych innych Żydów. Patrząc na Polaków widziało się sprzedawczyków obok bohaterów podziemia, wyznawców nowej wiary obok katolików intonujących półgłosem: "Ojczyznę wolną...". Natomiast powojenna społeczność żydowska jawiła się na tym tle właściwie jako absolutnie jednorodna.

Nie musiała ona też być wcale specjalnie liczna. Podobnie jak wystarczyło kilku szmalcowników, by Żyd mógł poczuć się osaczony, tak samo wystarczyło kilku hałaśliwych żydowskich chłopaków z czerwonymi opaskami, by w Polakach utrwalić wrażenie żydowskiego wszędobylstwa. Trzeba doprawdy wielkiej dezynwoltury, by twierdzić, jakoby było to wrażenie z gruntu fałszywe ("wyimaginowany rachunek krzywd"), i przeciwstawiać mu statystyki, z których wynika, że "władze radzieckie represjonowały Żydów surowiej niż Polaków" (J.T. Gross, Upiorna dekada). Równie dobrze za "wyimaginowany rachunek krzywd" można by uznać pretensje jedwabieńskich Żydów. Ze statystyk wynika przecież, że Żydów prawie zawsze mordują Niemcy...

Chociaż Talmud uczy, że wszyscy Żydzi są za siebie nawzajem odpowiedzialni, nie do końca wiadomo, czy dotyczy to także Żydów-komunistów. Za komunizm odpowiedzialni są komuniści, a nie Żydzi - głosi powtarzany często w kręgach żydowskich frazes (przez analogię: za antysemityzm powinni odpowiadać jedynie antysemici...). "Jest poza dyskusją, że żydowscy komuniści nie działali jako Żydzi, ale jako komuniści. Czynili dokładnie to samo, co inni komuniści na podobnych stanowiskach, a żadne specyficznie żydowskie troski nie wpływały na ich decyzje" (Stanisław Krajewski, Żydzi, judaizm, Polska). Ale jak łatwo zauważyć, również żydowscy fizycy nie działali jako Żydzi, ale jako fizycy, i czynili dokładnie to samo, co inni fizycy w podobnych pracowniach, bez wpływu "specyficznie żydowskich trosk". Z fizykami jednak żadnego problemu nie ma.

Inni dowodzą, że Żyd, który staje się komunistą, natychmiast przestaje być Żydem. Inaczej mówiąc, Żyd-komunista to właściwie byt niemożliwy - niczym kwadratowe koło - a jeśli nawet istnieje jakoś wśród żydostwa, to na podobieństwo dziury. Albo tak jak zło wedle św. Augustyna, które jest brakiem dobra: w tym wypadku Żyd-komunista byłby więc czystym brakiem Żyda. A jednak taki nieistniejący Żyd nadal chętnie korzysta z prawa powrotu do ziemi Izraela, a tam na miejscu - z ochrony przed ekstradycją do różnych antysemickich krajów.

Zupełnie jak ów Marek, o którym pisał Singer, co to nie chciał być Żydem i przez całe życie uciekał od swej żydowskości. "Ale gdy sfałszował promesę i musiał uchodzić, popędził prosto do Palestyny".

Wprawdzie tłumaczył się tym, że "przegrał czterdzieści tysięcy złotych z pułkownikiem, który groził mu pistoletem".

"Ale - jak powiada de Saint-Exupéry - cóż nas, którzy rozumiemy życie, obchodzą cyfry!"


© Lech Stępniewski czerwiec 2001

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1