CUD PURYMOWY I INNE HISTORIE Lech Stępniewski |
Traf chciał, że pan prezydent wszystkich
Polaków postanowił w ich imieniu przeprosić wszystkich Żydów za Jedwabne
akurat tuż przed świętem Purim. Jest to bardzo wesołe święto, z dobrym
jedzeniem, prezentami, przebierańcami etc. Przez polskich Żydów
często reklamowane jako ten dzień w roku, kiedy wręcz wypada się upić. Czy
jednak Polakom - mającym podobnych świąt przynajmniej kilkanaście - można
tym zaimponować?
Święto Purim zostało ustanowione na pamiątkę cudownego ocalenia Żydów,
na których uwziął się pewien perski antysemita, Haman. Doniósł on
mianowicie królowi, że niewiele już brakuje, aby pokój zapanował w całym
królestwie, gdyby nie to, że jeden "naród pozostaje ze wszystkimi w
stałej niezgodzie, że trzyma się w odosobnieniu na skutek swych praw, że
nieżyczliwy jest dla naszych spraw, spełniając najgorsze czyny, tak iż
państwo nigdy nie będzie mogło dojść do wewnętrznego pokoju". Dla
rozwiązania tej kwestii przeklęty Haman zaproponował zorganizowanie
pogromu, a ponieważ nie mógł się zdecydować na termin, kazał rzucać "Pur",
czyli los.
Na szczęście na dworze królewskim był także pewien Żyd, błogosławiony
Mordechaj, który korzystając z okazji już wcześniej podsunął królowi
piękną Esterę: według jednej tradycji własną wychowanicę, według innej -
własną żonę. Roztropnie przy tym przykazał, by "nie ujawniła Estera
swego narodu i pochodzenia". Dzięki jej niewieścim wdziękom szala
szybko przechyliła się na stronę Mordechaja, natomiast Haman marnie
skończył powieszony na drzewie. Co zresztą przewidzieli już jego
przyjaciele i żona stwierdzając rzeczowo, że jeśli Mordechaj "jest z
narodu żydowskiego, a ty zacząłeś przed nim upadać, to nie przemożesz go,
raczej całkiem upadniesz".
Potem król odwołał prześladowania Żydów, Żydzi zaś natychmiast
urządzili pogrom swym wrogom i pokonali ich "przez uderzenie mieczem,
przez zabójstwa i zagładę". Ale ponieważ jeszcze tego było im mało,
Estera wyprosiła u króla, by mogli urządzić pogrom również następnego
dnia. I tak właśnie uczynili: powiesili wówczas dziesięciu synów Hamana,
"zabili nienawidzących ich siedemdziesiąt pięć tysięcy", trzeciego
zaś dnia w końcu "odpoczęli i urządzili (...) ucztę i
zabawę".
Bo bez grosza, zrozumcież to wreszcie, jednak się nie obejdzie...
Zazwyczaj tłumaczy się to tym, że Księga Estery jest także jedyną
księgą biblijną, która nie odwołuje się - w tekście hebrajskim - do Boga.
Odniesienia takie pojawiają się wprawdzie w greckich dodatkach - i
Mordechaj i Estera modlą się żarliwie - ale równocześnie kobiece sztuczki
Estery, skądinąd zaliczanej do siedmiu prorokiń Izraela, przedstawione są
tam z zaskakującą otwartością. "Gdy skończyła się modlić [...]
przyodziała się we wspaniałości swoje [...] [i idąc do króla]
wzięła ze sobą dwie służebnice. Na jednej z nich opierała się jakby
omdlewająca z rozkoszy, a druga szła za nią powiewną czyniąc jej szatę
przez jej podtrzymywanie. I zapłonęła wdziękiem swej piękności, a oblicze
jej rozweseliło się niby upojonej miłością".
Nic dziwnego, że na ten widok serce króla stopniało jak wosk, zwłaszcza
że królowa na przemian mdlała i czyniła wyznania w stylu: "Ujrzałam
cię, panie, jak anioła Bożego", "oblicze twoje jest pełne
wdzięku" etc. Jak się zdaje, autorzy księgi uważali za
oczywiste, że gdy w grę wchodzi interes narodu, etyka zostaje zawieszona i
liczy się już tylko chłodna kalkulacja. Jak w tym słynnym zdaniu:
"lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby
zginąć cały naród". W Qumran najwidoczniej nie tolerowano ladacznic z
zasadami.
Również apoteoza zemsty, którą kończy się Księga Estery, przekonanie,
że czas mordu jest czasem wesela, nie całkiem zgadza się z nauczaniem
wspólnoty qumrańskiej. I jeszcze to religijne święto na pamiątkę wyjątkowo
udanego pogromu! Wstydliwe milczenie o własnej hańbie nie zawsze bywa
najgorsze.
A tak wciąż się obraca kołowrót krzywdy i zemsty. "Wszyscy zostali
spaleni żywcem" - kończy swoją relację w Księdze Pamiątkowej
jedwabieńskich Żydów rabin Juliusz L. Baker. "Oby Bóg pomścił ich
krew!"
A może najlepiej byłoby poczekać na barbarzyńców. Powiedzieć, że
zabijał "motłoch", "bandyci", "męty" - i zasnąć snem sprawiedliwego. Ale
barbarzyńcy nie przychodzą, a sprawiedliwi budzą się pod płonącą stodołą.
Również tę pustynię po przejściu tanków chciałoby się jakoś nazwać, ale
nie bardzo wiadomo jak, bo stare słowa odsyłają do tego, co już nie
istnieje. Żydów w Jedwabnem nie mordowało przecież ani "społeczeństwo"
(skąd by się nagle wzięło po dwóch latach przyspieszonej sowietyzacji?),
ani żadne "męty", bo "męty" są wtedy, gdy na rogu ulicy przechadza się
stójkowy i bacznie patrzy dokoła. Kiedy po "życiu społecznym" zostają
rozdeptane okruchy, jest już tylko zamęt, bezkształt i barbarzyństwo.
Dlatego niektórzy powiadają, że barbarzyńcy wcale nie muszą znikąd
przychodzić. To właśnie oni są zawsze na miejscu. Czekają.
Łatwo dziś pytać karcącym tonem, dlaczego w 1941 roku w Jedwabnem nie
znalazło się choćby kilkudziesięciu obywateli (obywateli czego?), którzy
wyszliby 10 lipca na rynek i głośno krzyknęli: "dość!" W czerwcu 1976
roku, w bez porównania mniej dramatycznych okolicznościach, takich, co
powiedzieli "dość", znalazło się raptem kilkudziesięciu na całą Polskę.
Nawet z zeznań przytaczanych przez Grossa wynika, że po komunistach, a pod
nazistami, Jedwabne było miasteczkiem ludzi przeważnie bezradnych i
przerażonych, którzy albo siedzieli zamknięci w domach, albo przemykali
pod ścianami.
"Zabrałem z warsztatu mi potrzebne części i w drodze powrotnej
spotkałem tych samych dwóch młodych mężczyzn których spotkałem pierwszy
raz idąc do warsztatu. [...] Prowadzili go pod ręce z głowy
Zdrojewicza ciekła krew jemu po szyji na piersi. Zdrojewicz odezwał się
do mnie: panie Bardoń niech mnie pan ratuje. Ja bojąc się sam tych
morderców, odpowiedziałem: nic ja panu nie mogę pomóc i minąłem
ich".
Najodważniejsi to byli ci, którzy poczekali aż wszystko się skończy, by
potem obszukiwać żydowskie trupy. Niektórym nawet błysnęła w popiele złota
pięciorublówka, ale zaraz dostali w łeb od niemieckiego żandarma i tak
szybko przeminęło ich szczęście.
Wedle najszerszego rachunku w jedwabieńskiej zbrodni brało w różnej
mierze udział 92 mieszkańców miasteczka (sam Gross nie uważa "aby ich
wszystkich należało uznać za morderców"). A to znaczy, że około 10%
polskiej ludności Jedwabnego można nie bez racji określić jako
kolaborantów. Wprawdzie jedni z nich wypełniali życzenia Niemców tylko
posłusznie, inni posłusznie i przymilnie, czy nawet z uprzedzającą
gorliwością, a jeszcze inni, podszyci strachem, po prostu uważali, że z
władzą zadzierać nie należy, ale zasadniczej kwalifikacji to nie zmienia.
Czy 10% kolaborujących z Niemcami to dużo? W kategoriach komunistycznej
propagandy, wiecznie podkreślającej, że "Polska w czasie wojny nie wydała
Quislinga", to katastrofa, niemal nagła utrata dziewictwa. Ale
komunistyczna propaganda trąbiła o Quislingu, podbijała narodowy bębenek,
by nikomu nie przyszło do głowy pomyśleć, jak nazywa się to, co robi
Bierut albo Moczar. A 10% ogółu ludności to mniej więcej tyle, ile liczyła
PZPR w swoim najlepszym okresie. Czyli proporcje pozostały bez zmian.
Wahałbym się jednak na tej podstawie sformułować nowe i wstrząsające
twierdzenie, że komunizmu do Polski nie wprowadziła żadna Armia Czerwona,
ani enkawudziści, ani ubecy, tylko społeczeństwo.
- Połowę mojej rodziny przechowali w czasie wojny Polacy, ale jeśli
polscy antysemici dalej będą gadać głupstwa, że wszyscy Żydzi ze sobą
trzymają i trzęsą światowymi mediami, to w końcu doczekają się takiej
kampanii na forum międzynarodowym, że z torbami pójdą!
W przeciwnym razie bowiem trudno pojąć, dlaczego powszechna duma z
osiągnięć pewnego konkretnego człowieka miałaby prowadzić do powszechnego
wstydu za dowolnego "kogoś" o podobnym "pochodzeniu". Wszyscy dumni z
Adama Małysza mieliby powód do wstydu, gdyby to Małysz splamił się jakimś
niegodnym postępkiem, na przykład gdyby okazało się, że wygrywał
nieuczciwie. Natomiast za wszystkich Polaków mógłbym się wstydzić tylko
wtedy, gdybym wcześniej z wszystkich Polaków był dumny - a to oczywista
nieprawda.
Jeśli zaś mój wstyd ma podążać za moją dumą, to co się dzieje, gdy
czuję się dumny nie tylko z Polaków "czystych etnicznie"? Czy odczuwając
dumę z Chopina, powinienem się równocześnie wstydzić za Wandeę? Czy gdy
czuję dumę z Lindego, powinienem też czuć wstyd za Hitlera? A może
powinienem wstydzić się za izraelskich snajperów tylko dlatego, że jestem
dumny z Leśmiana?
Wolałbym też, by ktoś mi zawczasu wyjaśnił, za kogo ewentualnie miałbym
się wstydzić, jeśli pewnego dnia chciałbym być dumny z Emanuela Olisadebe?
Najgłupsze zdanie z "Sąsiadów" było już cytowane wielokrotnie,
ale dla porządku je tutaj przypomnę. Jest to rodzaj dyrektywy
metodologicznej dla kolegów-historyków i brzmi tak oto: "Nasza postawa
wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłej ofiary Holocaustu
powinna się zmienić z wątpiącej w afirmującą". Znaczy to mniej więcej
tyle, że po prawdzie proletariackiej i po prawdzie aryjskiej przyszła
teraz pora na prawdę holocaustową, a więc żydowską.
Nie bardzo wprawdzie rozumiem, dlaczego historycy powinni mocno
wierzyć, że Żydzi zawsze mówią prawdę, a nie-Żydzi - już nie zawsze, ale
co począć - jak przytomnie zauważył Piotr Gontarczyk - gdy "pochodzenie
autora unikatowej relacji będzie nieznane"? Przyjdzie chyba wówczas
nieszczęsnemu badaczowi rzucić wszystko i zająć się poszukiwaniem
najważniejszego źródła - to jest metryki świadka.
Nie rozumiem także, dlaczego taki tryumfalny powrót do ustaw
norymberskich (tyle że teraz zamiast szykan dających pewne przywileje)
zachwalany jest jako "nowe podejście". Dla mnie to raczej
zwyczajny, stary rasizm...
W tym wypadku Gross - niczym historyk starej daty - konfrontuje jej
oświadczenie z innym: złożonym przez Karola Bardonia jako załącznik do
jego skargi rewizyjnej (nb. jedynego oskarżonego skazanego w
powojennym procesie na karę śmierci). Ponieważ jednak to zeznanie pokrywa
się z zeznaniami świadków żydowskich, krytycyzm Grossa natychmiast się
kończy. Nie zastanawia się,
Nie można badać okoliczności zbrodni, bo to mogłoby podważyć relacje
ocalałych i usprawiedliwiać zbrodniarzy. Nie można pisać, że również
gwarantowane relacje żydowskie nie zawsze są bezstronne, bo przecież Gross
już ustalił, że "o złą wolę względem sąsiadów-Polaków w tej materii
Żydów nie mamy podstaw podejrzewać". Nie można korzystać z relacji
złożonych w Instytucie Hoovera, bo wszystkie ociekają antysemityzmem. Nie
można nawet dokonać ekshumacji w Jedwabnem - ale na to akurat nie zgadza
się gmina żydowska.
Można za to - a nawet należy - pisać prace "na podstawowy temat, jakim jest udział etnicznie polskiej ludności w zagładzie polskich
Żydów" ("Sąsiedzi", wyróżnienia moje).
Otóż wszystkim tym, którzy wciąż lubią takie "podstawowe
tematy", chciałbym na koniec przypomnieć jedno: 10 lipca 1941 roku w
Jedwabnem Polacy zamordowali Polaków. Właśnie tak, bo jedni i drudzy,
mordujący i mordowani, kilka lat wcześniej byli obywatelami tej samej II
Rzeczpospolitej! A ci, których zamordowano, zginęli między innymi dlatego,
że ich mordercy zabrali się za rozważanie - ma się rozumieć, bez naukowej
kindersztuby - podstawowego dla nich tematu, jakim był udział etnicznie
żydowskiej ludności w prześladowaniach pod okupacją sowiecką. I właśnie to
"nowe podejście historyczne" w Jedwabnem skończyło się stodołą.
Jeśli więc nie zrażają was podobne pointy, badajcie sobie dalej, jaki
procent "etnicznych Polaków" żył ze szmalcownictwa, a jaki procent
"etnicznych Żydów" żył z wyrywania paznokci w UB. Piszcie sobie dalej tę
swoją czysto rasową historię, zaglądajcie dokładnie w spodnie i w
metryki...
Tylko proszę was, nie opowiadajcie mi już nigdy więcej, że Hitler
przegrał wojnę. |