Zatrzymajmy się bliżej przy zbrodniach stalinowskich w
Białostockiem, Łomżyńskiem z czynnym udziałem "Komitetów" złożonych z
żydowskiego marginesu i kryminalistów, o jakich (na przykładzie Wysokiego
Maz.) pisaliśmy w poprzednim artykule ("Nasz Dziennik", 11 kwietnia).
Cieszyli się tylko Żydzi
Relacja Stanisława P.,
przechowywana w Instytucie Hoovera, PGC, 122. W parę dni [po 17 IX]
bolszewicy znaleźli się w naszych rejonach [pod Sokółką]. Wszyscy byli
mocno przygnębieni, cieszyli się tylko Żydzi. Na Stalina mówili, że to
jest ich ojciec. Nieraz słyszałem od nich: "skończyło się wasze panowanie,
teraz my mamy głos". Za parę dni zaczęła się żydowska gospodarka. Pierwszą
ofiarą był jeden gospodarz z sąsiedniej wsi, którego aresztowało NKWD i
wywiozło nie wiadomo dokąd, gdzie jest do dziś. Gospodarkę jego
zniszczono, rodzina zaś do wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej była
rozproszona, kryjąc się przed tajną "policją", która składała się z
miejscowych batiarów, hultai, pijaków itd. To był dopiero początek. Coraz
częściej zajeżdżały ciężarówki naładowane "bojcami" pod domy i ładowano
całą rodzinę na samochód i odstawiano w głąb Rosji jako "wreditjeli".
Gospodarstwo takie było niszczone, niszczono majątki, właściciela wywożono
do Rosji, lub o 12.00-1.00 w nocy z więzienia do jakiego lasku [na
egzekucję]. Zaczęli nakładać podatki i daniny wprost nie do wykonania. W
parę dni dowiedzieliśmy się o śmierci nadleśniczego Łabęckiego, który
odebrał sobie życie, rzucając się pod pociąg. Był on wezwany do jakiegoś
urzędu w dawniejszym miasteczku powiatowym Sokółce. Tam byli Żydzi z
czerwonymi opaskami na rękawach i karabinami, które na pewno pamiętały
Napoleona, ci Żydzi go skopali i potłukli do nieprzytomności. On nie mógł
tego znieść i rzucił się pod pociąg. Rodzinę, tj. żonę i 6-letniego synka
wywieźli aż do Irkucka. Koło nas przechowywało się 9 oficerów
polskich, którym pomagała miejscowa ludność. Dowiedzieli się o tym
czerwoni zbrodniarze (jak używam takich wyrażeń, to mnie aż lżej się robi
na duszy). Zajechało coś 4 ciężarówki naładowane tymi łotrami spod ciemnej
gwiazdy. Przeciwko 9 było ich około 50, uzbrojonych w karabiny maszynowe.
Zaczęło się piekło. Dzielni oficerowie bronili się do ostatka. Zostali
tylko młody ppor. i jego żona z maleńkim dzieckiem na ręku. Próbowała
dostać się do męża, który resztką sił i naboi bronił się przed czerwoną
żydowską zgrają. Dopadł ją jakiś czerwony zbrodniarz i roztrzaskał jej i
dziecku kolbą karabinu głowę. Mąż bronił się otoczony i ostrzeliwany ze
wszystkich stron. Chciał przeskoczyć rów, w tej chwili został jednak
trafiony w nogę. Ranny, widząc, że już nie ujdzie, odbiera sobie życie
wystrzałem z pistoletu. W kilku miejscach zaś było tak, że jak
przyjeżdżali aresztować, to musieli uciekać na złamanie karku. Dopiero po
sprowadzeniu większej ilości czerwonego wojska opanowywali wieś, w której
zostawali tylko starcy i dzieci - młodzież zwiała zawczasu.
Akcja "wybory"
Zeznania świadka Janiny G.,
nauczycielki z Białegostoku, przed sędzią Matulą, Teheran 18 IV 1943.
Agitowanie w Białymstoku i okolicach rozpoczęło się rozplakatowaniem
wulgarnych afiszów propagandowych, ilustrujących jaskrawo
niesprawiedliwości kapitalistycznego świata, raj robotników w Związku,
bezprawie wyborów "w bywszej Polsze", itd. (do urn idą tylko
karykaturalnie przedstawieni biskupi, bankierzy, obszarnicy, na których
obdarty chłop i robotnik patrzą z pogardą i nienawiścią). Rysunki, w tej
formie podane, wywoływały ironię i politowanie dla prostackiego
przedstawienia takich haseł, nawet u najmniej uświadomionych chłopów.
Napisy początkowo były rosyjskie, mniej białoruskie. Gdy zorientowano się,
że młodzi zupełnie nie rozumieją po rosyjsku, w ostatnich dniach
przywieziono afisze polskie. Przedstawiciele NKWD chodzili po wsiach
agitując. W każdej gminie robiono dokładne spisy wyborcze. Akcji pilnował
miński Żyd o zbójeckim wyglądzie, układający równocześnie listę później
wywiezionych. Nauczycielstwu kazano pójść po domach i agitować. Na kilku
spotkaniach wszyscy, nie umawiając się, opowiadali ludziom treść audycji
zaczynającej się od słów: "Tu mówi Londyn" (radio było w mieszkaniach
prywatnych). I w pojedynczych spotkaniach o tym mówiliśmy. I o tym, że
osadników z dalszych wsi wywieziono, że prawie nic ze sobą nie zabrali, że
są gdzieś w głębi Rosji, że czyjaś matka umarła w pociągu, że ktoś
przysiągł, że będzie zabijał każdego napotkanego przedstawiciela NKWD, że
dzisiaj w Białymstoku powiększyła się o 3 liczba ich mogił, a przede
wszystkim o tym, jak podle zachowują się komunistyczne elementy żydowskie.
Drugi inspektor szkolny - Żyd, adwokat, uciekinier z Łodzi, mówił mi z
nienawiścią i pogardą o zalewie "żydowskiej hołoty" z Mińska Lit., która
"obławia się białostockimi towarami i robi agitację przedwyborczą". Na
listy wyborców "wciągnięto tysiące przybyszów, wojsko, 'politruków' i
agitatorów z Komsomołu", ich rodziny w wielkiej masie. Nazwiska kandydatów
na deputowanych podano afiszami 3 czy 2 dni przed wyborami, między którymi
było 4/5 przybyszów z ZSRS i 1/5 ciemnych, lub b. przestępców obywateli
polskich. Kandydowali czerwonoarmiejcy, politrucy, komsomolcy przybyli z
Rosji, o których nikt nigdy nie słyszał, "obywatele sowieccy". W rejonie
Obrudniki pomiędzy trzema obcymi kandydowała żona zabitego przez polskich
gajowych złodzieja leśnego, wyrobnica, którą przedstawiciele NKWD wozili
po wsiach, gdzie opowiadała swoje tragiczne dzieje i którą władze
sowieckie wyraźnie lekceważyły. W czasie tych "wizyt" urządzano tańce i
muzykę, w bufecie podawano dawno nie widziane "prjaniki i konfieti".
29 października 1939 r. odbył się zjazd deputowanych w Białymstoku -
byli tam w 4/5 przybysze z ZSRS i w 1/5 ludzie ciemni, lub wyrzutkowie
społeczeństwa polskiego. Po 2- czy 3-dniowych obradach "uchwalili
przyłączenie ziemi białostockiej do Sowieckiej Białorusi". Wybrani już
reprezentanci pojechali do Mińska i Moskwy z uchwałą "w imieniu narodów
Zach. Białorusi". Wszystkim pracującym w instytucjach, urzędach (czy
szkołach - nie wiem), zabrano dokumenty osobiste. Po pewnym czasie wydano
im paszporty z zaznaczeniem obywatelstwa sowieckiego - były to paszporty
czasowe, bez prawa zmiany miejsca zamieszkania. Rodzinom uwięzionych
paszportów nie wydawano. Czy ludzie ubiegali się o paszporty nansenowskie
nic mi nie wiadomo. Słyszałam, że w wielu rodzinach paszporty dostali
rodzice, nie dostały ich dorosłe córki. Byli tacy, którzy znajdowali się
chwilowo na wsi, tych po paszporty nie wzywano. Bardzo starali się o
uzyskanie paszportów Żydzi, których przybyło z okupacji niemieckiej (w
Białostockie) około 200.000. W "birże truda" (pośrednictwa pracy) w
Magistracie Białostockim rejestrowano codziennie około 500 "specjalistów",
którym dawano paszporty i wyprawiano w głąb Rosji, gdzie ich podobnie
tryumfalnie przyjmowano jako wybawionych przez wojnę przez Związek
Sowiecki. Już w grudniu 1939 r. zaczęła się wędrówka w kierunku odwrotnym.
Po zbadaniu rzeczywistości sowieckiej, wracali Żydzi przez Mińsk i
Szepietówkę lub Baranowicze, gdzie ich łapano i sadzano do więzień. Byli i
tacy Żydzi - szczególnie inteligencja czy fabrykanci - którzy szybko
zorientowali się w Białymstoku w sytuacji - ci o paszporty nie ubiegali
się, ale zapisywali się na powrót pod zabór niemiecki. Podawali podobno
obok danych personalnych "były ob. Polski", co zapisywano. Ogół tych Żydów
był zesłany przez Żydów w głąb Rosji. (Moje "sowieszczanije" w łagrach
brzmiało "J.G., żona oficera - Polka, b. poddana polska"). W 1939 r.
urzędowała w Białymstoku Komisja Niemiecka, która robiła spisy Niemców
"volksdeutschów" i podających się za takich, ułatwiająca wyjazd za Bug.
Wielu Żydów podobno w ten sposób wróciło do swych poprzednich miejsc
zamieszkania, wielu też przebywających w Białymstoku Polaków, a nawet
stałych mieszkańców tego miasta.
Taka była ich
sprawiedliwość
Spośród kilkus et relacji z Białostockiego
wybraliśmy zaprzysiężone zeznanie 36-letniej nauczycielki J.G., spisane 14
XII 1942 r. (Archiwum Hoovera, Box 51). Transport wywożonych z
Białegostoku wyruszył 13 kwietnia 1940 r. Do "eszelonu" zwieziono z
okolicznych wsi żony kierowników szkół, nauczycielki, ziemianki, żony
funkcjonariuszy policji - z samego miasta: żony policjantów, urzędników
państwowych, samorządowych, niewielu kupców i niewielu Żydów. Przeważały
rodziny policji, było również chłopstwo. Ogół tworzyły kobiety, dzieci,
młodzież, b. niewiele mężczyzn. Dom otaczały jednostki o wyglądzie
zbirów, komunistyczny element polski z miejskiego proletariatu, do wnętrza
wchodzili funkcjonariusze NKWD. Po stwierdzeniu tożsamości (mocno
podkreślano narodowość - obawiano się zabrać Niemców), kierujący "branką"
odczytywał decyzję "osobowogo sowieszczanija", skazującą daną jednostkę na
"przesiedlenie". Robiono ścisłą rewizję, opisywano rzeczy, które potem
winny być sprzedane po urzędowych cenach (10-krotnie niższych niż rynkowe)
i za które zesłańcy mieli otrzymać pieniądze po przybyciu na miejscu
zsyłki. Do pakowania pozostawiano godzinę, lub 30, a nawet 15 minut.
Nie zwracano uwagi na ciężko, nawet obłożnie chorych, na małe dzieci,
które matki pragnęły zostawić u swoich i znajomych, kobiety w ostatnim
stadium ciąży, starców. Wszystkich zabierano mimo łez, rozpaczy i
oświadczeń lekarzy o niemożliwości zniesienia podróży. Zabierano nie tylko
osoby wymienione na wyrokach, ale także krewnych, służące, znajomych - w
danej chwili znajdujących się w miejscu porywania. Czasem łapano ludzi w
sadach, w lesie, na ulicy. Pobór odbywał się przez wszystkie godziny nocy
i dnia 13 kwietnia. W pewnych wypadkach nazwiska dopisywano na
najbliższych stacjach, w innych dopiero w Rosji, a nawet po przybyciu na
miejsce zsyłki. Wagony, tzw. ciepłuszki, tj. wagony bydlęce, z
zakratowanymi małymi okienkami i rozsuwalnymi drzwiami, za całe urządzenie
miały prycze piętrowe, otwór kloaczny i wiadro. Kloakę w jednych wagonach
otaczano dyktą, w innych osłonę robili sami zesłańcy przy pomocy koców. Do
granicy polsko-sow. eszelony były już przepełnione po brzegi. W pierwszych
dniach jazdy ludzie byli jakby odrętwiali z trwogi i przerażenia, potem
poczęli układać walizki, kosze, węzełki, naczynia. Byli i tacy, co nie
mieli nic absolutnie przy sobie. Układano wygodniej małe dzieci i
chorych. Maleństwa - niemowlęta, jakby sobie zdawały sprawę z sytuacji,
płakały żałośnie, a przy wchodzeniu strażników krzyczały przerażone. Do
granicy strażnicy zachowywali się poprawnie, spokojnie czytali nasze
nazwiska, wzywali dyżurujących w wagonie po chleb i wodę, które
dostarczano początkowo w wystarczających ilościach. W "eszelonie" jechał
lekarz i med. sestry - proste dziewczyny, bez fachowego przygotowania,
prawie bez lekarstw potrzebnych dla tylu ludzi na długą drogę (nie było
bromu, środków na zaziębienie, środków przeczyszczających, żadnego leku na
biegunkę, która wytraciła setki dzieci). Na stacji w Szepietówce
(Zach. Ukraina), gdzie przeładowano ludzi do pociągów idących po szerokich
torach, skomasowano kilka "eszelonów", tak że ścisk stał się potworny.
Matki - nie mogąc znaleźć miejsca na ułożenie już poczynających chorować
dzieci - dostawały szału ze zdenerwowania i przemęczenia przy przenoszeniu
rzeczy. Jedna z matek krzyczała strasznie, jakby traciła rozum. Rzucała w
twarz żydowskich oprawców: "Tak wygląda wasza sprawiedliwość, wasze hasło
o szacunku do człowieka pracy, itd., itd.". Wiele kobiet uciszono izolacją
w sąsiednim wagonie.
Na zsyłce
Sytuacja w wagonach
była straszna. Na pryczach, pakunkach, walizkach, leżały, lub siedziały w
kuckach, kobiety przez kilka dni, nie zdejmując sukien. Toteż momentalnie
pojawiły się wszy. Dzieci ułożone w wygodniejszych miejscach, ale bez
dobrego powietrza, ruchu i należytego pożywienia zaczęły gorączkować.
Nerwy ludzi zmęczonych zaduchem, brakiem snu, dobrej wody i gotowanego
jadła, a nawet dostatecznej ilości wody do mycia wytwarzały atmosferę nie
do zniesienia. Żołnierze NKWD stali się ordynarni, grozili kolbami,
ubliżali, lub czasem kokietowali prostacko dziewczęta. "Eszelony" wlekły
się powoli. Drzwi otwierano tylko przed większymi stacjami, gdzie
kilkakrotnie tylko w ciągu 18-tu koszmarnych dni pozwalano ludziom przejść
się, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Robiliśmy widać koszmarne wrażenie,
bo ludzie tamtejsi patrzyli na nas z trwogą, a często z odrazą, jak na
zbrodniarzy. W ciągu 18 dni podano 4 razy ciepłą strawę w nocy, o 2-giej,
2 razy wieczorem i raz rano. Była przypalona, wstrętna kasza lub brudna
zupa bez tłuszczu. Ludzie karmili się zapasami z domów, karmili tych, co
ich nie mieli. Wodę dawano raz na dobę. Posyłano dyżurnych wozów po
"wrzątek", brudny, cuchnący, chłodny i w niewystarczających ilościach.
Starcy nie wstawali z posłań, matki szukały za mlekiem, podawały przez
okienko odzież, mydło, herbatę i cukier za 1/2 litra mleka. Dzieci zaczęły
nagminnie chorować - biegunki, anginy, gorączka. Pieluch nie było gdzie
prać. Strzepywało się kał za drzwiami, czasem płukało się "wrzątkiem".
Gdzieś w sąsiednim wozie umarła staruszka, jęczał chory na zapalenie płuc.
W potwornych bólach jakaś żydówka urodziła dziecko. "Siostra" obcięła
pępowinę nie sterylizowanymi nożyczkami, dziecko wkrótce umarło.
Wyniesiono trupa gdzieś w nocy z trupem staruszki. Niektóre kobiety
całymi dniami prawie nic nie jadły - milczały w jakimś odrętwieniu, nie
kłóciły się, mówiły jakieś nonsensy. A były i takie, co wierzyły, że wiozą
nas do naszych mężów, co przy brance wszędzie obiecywano. Najlepiej
zachowywały się chłopskie kobiety, istotnie osoby kulturalne. Chłopki
znosiły cierpienia w milczeniu - kobiety inteligentki, szczególnie
nauczycielki i społecznice, starały się wpływać na ludzi uspokajająco,
organizowały życie. Matkowały wszystkim dzieciom, starały się zmusić ogół
do racjonalnego możliwie postępowania. Wieczorami zaczęto śpiewać pieśni
religijne, wygłaszać patriotyczne wiersze i krzepiące ducha gawędy. Z
naszego wagonu 2 kobiety uciekły. Jedna prosta kobiecina, którą miłość do
dwojga nieletnich, pozostawionych dzieci (były u ciotki w chwili "branki")
popchnęła do ryzykownego czynu (10 lat obozu karnego), druga, kupcowa,
przerażona wieścią, podaną przez nas, że w Rosji nie ma prywatnego handlu.
Po 10-15 dniach ogarnęło zmaltretowanych ludzi jedno pragnienie -
dojechać do miejsca, gdziekolwiek, byle prędzej. Nie myślano o domu,
mężach, gotowanej strawie, jedno było okrutne pragnienie, ratunek dla
dzieci - kąpiel, sen, zapomnienie. Przywieziono nas do Pawłodaru
(Kazachstan), do obozu koncentracyjnego, gdzie czekały już na rozwiezienie
po rejonach tysiące ludzi z tzw. Zachodniej Białorusi i Zach. Ukrainy oraz
uciekinierów zza Bugu. Męka nasza wcale się nie skończyła, a wzmogła.
Dzieci, nie mogły się dostać do przepełnionego szpitala - dziesiątki ich
umierało codziennie. Matki zapadały w choroby, tępiały zupełnie.
Szczęśliwe były te, które traciły w chorobie przytomność. Ludzie leżeli po
kilka dni pod gołym niebem - jedyny barak był roznosicielem zarazy
(biegunki). Pod płotami zmarło kilkanaście osób, bez żadnej pomocy. A
potem wywieziono nas na szlak męki - głód, nędza ogromna, nieodpowiednia
dla kobiet praca... Na terenie naszej zsyłki (czurpiński rajon) był
silny kolportaż "Nowych Widnokręgów", wszystkie kioski były zawalone tym
pismem. Ludzie interesowali się z początku bardzo, rychło się jednak
przekonali o kierunku pisma. Wanda Wasilewska była powszechnie znana, ogół
uważał ją za zdrajczynię, a punktem honoru każdego z młodych było
oświadczenie, że zabije Wandę Wasilewską albo jeszcze w Rosji, albo na
terenie Polski. Były u nas dość silne sympatie proniemieckie - w
szczególności wśród rodzin policjantów, którzy znaleźli pracę u Niemców.
Antysowiecko nastawionych było 99,9 proc. ludności polskiej. Byli wśród
nas Niemcy nadwołżańscy. Czuli się Niemcami, odgrodzili się od nas
językiem i wiarą, ale łączyła nas wspólna niedola - byli raczej przeciwko
Hitlerowi. Żydów traktowano z obiektywizmem, wielu Żydów zawdzięcza nam
życie. Żydzi uchwalili kiedyś dla Delegatury polskiej ambasady
podziękowanie za to, podkreślano stale, że opiekujemy się obiektywnie na
zesłaniu i Żydami. Przed amnestią Żydzi stale wykorzystywali fakt, że
władze sowieckie miały lepszy stosunek do Żydów; po amnestii natomiast
zaczęli w śmieszny sposób akcentować swój patriotyzm. Nosili kokardy
biało-czerwone, mówili, że jedynym dla nich zagadnieniem jest wolność
Polski itp. Trzeba przyznać, że wśród młodzieży żydowskiej spotkałam wielu
uczniów i uczennic wzrosłych już w kulturze polskiej.
ks. Zdzisław J. Peszkowski,
Stanisław Z. Zdrojewski
Następna część: wokol_jedwabnego_4.htm
Powrot
|