Relacja mieszkańca
Jedwabnego, Zygmunta Laudańskiego skazanego w 1949 roku w
sfingowanym ubeckim procesie na 12 lat więzienia za zamordowanie
Żydów
"Laudańskiego gnali gestapowcy" - tak zeznała do
protokołu, przesłuchiwana przez oficera śledczego Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży, Marianna Supraska, mieszkanka
Jedwabnego. W 1949 roku UB zmontowało proces w sprawie rzekomego
uczestnictwa polskiej ludności tego miasteczka w znęcaniu się, a
następnie zamordowaniu poprzez spalenie w stodole, współobywateli
pochodzenia żydowskiego. Dające świadectwo prawdzie zeznania pani
Supraskiej i innych osób, które były bezpośrednimi świadkami
dramatu Żydów z Jedwabnego, nie miały żadnego wpływu na przebieg
wyreżyserowanego procesu. Ta parodia wymiaru sprawiedliwości miała
miejsce 16 i 17 maja 1949 roku przed Sądem Okręgowym w Łomży. W
grupie dwudziestu dwóch oskarżonych o udział w rzekomym pogromie
Żydów w Jedwabnem znajdowali się również, mieszkający dzisiaj w
Piszu bracia Laudańscy. Obaj - Jerzy i Zygmunt - zostali skazani
na wieloletnie więzienie. Młodszy Jerzy został skazany na 15 lat,
starszy Zygmunt na 12 lat. Pan Zygmunt Laudański, który pomimo
swych 82 lat i dolegliwości żołądkowych, pamiątce po skopaniu go
przez funkcjonariuszy łomżyńskiego UB, trzyma się dość krzepko i
dysponuje znakomitą pamięcią, zgodził się zrelacjonować swoje
przeżycia z tego okresu.
Zanim przejdę do relacji
pana Zygmunta, odniosę się pokrótce do agresywnie nagłaśnianej przez
niektóre środowiska żydowskie książki Jana T. Grossa pt. "Sąsiedzi".
W 2000 roku Gross powielił w tym antypolskim paszkwilu ubeckie
kłamstwa oraz tendencyjną i mało wiarygodną relację niejakiego
Wasersztajna, żydowskiego oficera UB, którego z jedwabneńskiego
pogromu uratowali... Polacy. Pani Jadwiga Wąsowska-Kordas,
bezpośredni świadek przemarszu Żydów przez miasteczko do stodoły,
miejsca ich kaźni, o "rewelacjach" Wasersztajna, który wtedy nazywał
się Stasiek Całka, mówi krótko: "...ten swołocki duch bezczelnie
kłamie, nikt z Żydów nie był skaleczony ani porżnięty, ani bez
głowy, nikt z Polaków nie rozcinał Żydom brzuchów nad sadzawką. W
pobliżu stodoły nie było żadnej sadzawki, a w tej pół kilometra
dalej, to woda była czyściutka, bo tego samego dnia poiliśmy tam
krowy". Kłamstwa Grossa w kolejnych publikacjach demaskowali i
nadal demaskują polscy historycy i publicyści. Wystarczy wspomnieć
profesora Tomasza Strzembosza, profesora Jerzego R. Nowaka, Piotra
Gontarczyka czy Andrzeja Reymanna. Podważając wiarygodność metod
badawczych Grossa, poddają w wątpliwość faktografię na której się
opierał. Nie sposób w jednym artykule prasowym zawrzeć wszystko, co
wynika z obszernej dokumentacji i materiałów źródłowych
zgromadzonych przez wymienionych wyżej historyków i dziennikarzy.
Można jednak, chociaż w ograniczonym stopniu, zadać kłam
oszczerstwom autora "Sąsiadów" i tym samym powstrzymać jego zapędy w
opluskwianiu narodu polskiego. Ksiądz Edward Orłowski, obecny
proboszcz Jedwabnego udowodnił, że jego poprzednik z czasów
sowieckiej okupacji, rozstrzelany przez bolszewików ksiądz Szumowski
nie mógł 10 lipca 1941 roku stojąc w bramie jednego z domów na
trasie przemarszu Żydów na spalenie, wołać do swych rodaków:
"Polacy, nie niszczcie Żydów, nie róbcie tego, Niemcy to za was
zrobią". Podnieść księdza z grobu nie mógł nikt, nawet Gross,
ponieważ tego duchownego już od pół roku nie było wówczas wśród
żywych. Ksiądz Szumowski, aresztowany rok wcześniej jako
"rukowoditiel kontrrewolucjonno-powstańczeskoj organizacji, kotoraja
stawiła swojej celju podgotowku woorużennogo wosstanja protiw
sowietskoj własti", został stracony w styczniu 1941 roku.
Potwierdzeniem powyższego jest kopia odpowiedzi Konsulatu
Białoruskiego w Białymstoku z 26 października 1994 roku, jaka
znajduje się w posiadaniu ks. Orłowskiego. Dokument ten, jak również
przytoczone poniżej fakty spisane z relacji pana Zygmunta
Laudańskiego, jako jedne z wielu są niepodważalnymi dowodami łgarstw
Grossa, który niżej podpisanemu jawi się jako ewidentny blagier.
W świetle cząstkowych ustaleń podczas niedokończonej ekshumacji
na miejscu zbrodni, prysły wszystkie mity i kłamstwa Grossa. Prysł
mit o 1600 zamordowanych, a znalezione złote monety i obrączki oraz
łuski i kule produkcji niemieckiej są dowodem na to, że: po
pierwsze, nie było rabunku ofiar po ich zabiciu; po drugie, na
miejscu zbrodni byli Niemcy, którzy strzelali do ofiar.
Wrzesień 1939
W sierpniu 1939 roku dziewiętnastoletni
Zygmunt Laudański otrzymał kartę powołania do wojska. Nie sądzone mu
było jednak walczyć z bronią w ręku. Jako fachowiec-murarz, wraz ze
swym ojcem mistrzem murarskim Czesławem Laudańskim, został
skierowany do prac wykończeniowych systemu betonowych umocnień pod
Wizną - tych samych, na których wyszczerbił sobie zęby pancerny
korpus Guderiana, a ich bohaterscy obrońcy, jak legendarny już
dzisiaj kapitan Raginis, woleli zginąć niż poddać się. Kiedy
Niemcy zbliżali się do Wizny, wszyscy pracownicy cywilni otrzymali
rozkaz ewakuowania się do Baranowicz. Stamtąd do Sarn, a następnie
do Kowla. Dalej nie było już gdzie uciekać. Kowel zajęty był przez
Sowietów, a okupantom walnie pomagała żydowska milicja. Wyposażona w
karabiny i oznaki władzy, jakimi były czerwone opaski na rękawach,
nadzorowała polskich jeńców wojennych, których zapędzono do
zasypywania rowów przeciwlotniczych. Żydzi naigrawali się z polskich
oficerów, twierdząc, że "ich pańska Polska" już się skończyła. (Podkr. moje - WK.)
Jednemu z podporuczników Laudańscy użyczyli cywilnego ubrania,
które pomogło mu w ucieczce. Oni sami też nie mieli czego tutaj
szukać. Teraz już w czwórkę, bo na szlaku wojennej tułaczki ojciec i
syn spotkali dwóch pozostałych braci (Jerzego i Kazimierza),
postanowili wracać do Jedwabnego. Powrót ułatwiały posiadane rowery.
Zbliżając się do rodzinnej miejscowości, bracia postanowili pomóc
okolicznym rolnikom w wykopkach. W zamian, tytułem zapłaty,
otrzymali kilka worków ziemniaków na zimę. Kiedy dotarli do domu,
poraziła ich wieść o aresztowaniu ojca.
Pod sowiecką okupacją
Czesław Laudański, znany i ceniony w
Jedwabnem mistrz sztuki murarskiej, był jednym z wielu inicjatorów
budowy kościoła parafialnego w tej miejscowości. Kiedy w 1926 roku
wkopano pod budowę przyszłej świątyni kamień węgielny, świeccy i
duchowni uczestnicy ceremonii pozowali do zdjęcia. Po latach ta
właśnie fotografia była dla NKWD wystarczającym dowodem
"nieprawomyślności" ojca. Według sowietów "komitywa" z
duchowieństwem znaczyła tyle samo co antykomunizm, a to dawało
przepustkę albo na białe niedźwiedzie, albo na tamten świat.
Bracia dalecy byli od posądzania kogokolwiek o denuncjację ich
rodziciela. Równie dobrze mogli to zrobić komunizujący Żydzi, jak i
uważający się za komunistów czterej bracia Krystowczykowie. Póki
co postanowili się ukrywać, bo znając bolszewickie metody byli
przekonani, że po ojcu przyjdzie czas i na nich. Najstarszy,
Kazimierz, udał się pod Ostrów Mazowiecką, gdzie zamieszkał w
miejscowości Poręba. Jerzy i Zygmunt ukrywali się przez pół roku;
rzadko nocowali w domu - najczęściej u znajomych gospodarzy, w
stogach, w stodołach, na strychach. Laudańscy nie mieli wrogów
wśród rodaków i wśród znacznej części społeczności żydowskiej - w
większości apolitycznej, zajmującej się handlem i rzemiosłem. Nic
ich nie różniło, a pojęcie antysemityzmu było dla nich obce. Nawet
próba wejścia Laudańskich na miejscowy rynek odzieżowy, gdzie
początkowo wcale nieźle im się wiodło, nie pozostawiła urazów ani
niechęci. Handlowali, póki żydowscy kupcy dumpingiem nie zmusili ich
do zwinięcia interesu. Nie zdołało to jednak zantagonizować
sąsiadów. W międzyczasie Zygmunt postanowił drogą legalną starać
się o zwolnienie ojca. Podanie do okupacyjnych władz sowieckich z
prośbą o zwolnienie podpisało wielu mieszkańców Jedwabnego, w tym
również jedwabneńscy Żydzi. Dotychczasowe starania nie dawały
rezultatów, a ciągłe ukrywania dawało się już we znaki, więc Zygmunt
postanowił posłużyć się fortelem... Jedną z form sowieckiej
indoktrynacji na terenach okupowanych było rozdawanie Polakom
tłumaczonej na język polski sowieckiej Konstytucji. Jeden z
konstytucyjnych artykułów głosił, że nikt nie może odpowiadać i być
pociągnięty do odpowiedzialności karnej za kogoś. To postanowił
wykorzystać Zygmunt Laudański. W piśmie skierowanym do Stalina i
Kalinina pytał jak to jest, że on z powodu aresztowania ojca musi
się ukrywać. Zmusza go do tego postępowanie miejscowych władz, dla
których jest przestępcą. Chce zatem wiedzieć, czy kłamie sowiecka
Konstytucja, czy też niewłaściwie wprowadzają ją w życie sowieccy
urzędnicy. Wykombinował, że atutem listu będzie miejsce nadania:
małe polskie miasteczko okupowane przez Sowietów, z którego nikt
nigdy do Moskwy nie pisał i prawdopodobnie nigdy nie napisze. To
może kogoś zainteresować. Faktycznie zainteresowało. Odpowiedź
przyszła na adres nieobecnego kolegi, który - za jego zgodą rzecz
jasna - przezornie podał. Poinformowano Laudańskiego, że Prokurator
Generalny Związku Sowieckiego zainteresował się jego sprawą i
zażądał od podległych mu organów stosownych wyjaśnień. Mając taką
"bumagę" w kieszeni, Zygmunt wrócił do domu.
Twarzą w twarz z NKWD
Na razie nikt go nie niepokoił. Chcąc
pomóc ojcu w utrzymaniu się przy życiu w łomżyńskim więzieniu trzeba
było sukcesywnie dostarczać tam paczki żywnościowe. Każde wysłanie
paczki wymagało zgody miejscowego naczelnika NKWD. Chcąc nie chcąc,
trzeba było wleźć lwu w paszczę. Z koniecznym w takich przypadkach
"zajawlenjem" udał się Zygmunt wprost do najważniejszego
enkawudzisty w Jedwabnem. Ten nie omieszkał wyrazić swego
zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania. Oni również mieli pismo z
Moskwy. Szukali Zygmunta, aby wykazać się przed zwierzchnością. Od
tej pory mógł się już nie ukrywać. Co więcej, jedwabneńskie NKWD
uważało go w pewnym sensie za "swego człowieka" i próbowało go
wciągnąć do współpracy. Sowietom dawał się już we znaki polski ruch
oporu. Ponosili straty. W potyczce z polską partyzantką zginął
poprzedni naczelnik NKWD w Jedwabnem, niejaki Szewieliow. Sowiecka
akcja odwetowa zakończyła się częściowym powodzeniem. W jednej z
leśniczówek osaczyli polski oddział. Wśród zabitych była również
Jadwiga Laudańska, stryjenka Zygmunta. Pokrewieństwo to było dla
niego realnym zagrożeniem. Wyłgał się od podejrzeń o współpracę z
ruchem oporu twierdząc, że gdyby był w kontakcie z partyzantami, nie
przyszedł by tutaj, aby się ujawnić. Zdawał sobie jednak sprawę,
że "kupując" jego wyjaśnienia NKWD miało wobec niego określone
zamiary. Tak też było. Polecono mu utrzymywanie stałych kontaktów z
miejscową "czerezwyczajką" i donoszenie o każdym obcym pojawiającym
się w mieście. Wiedział, że jest inwigilowany. Pozostawało robić
dobrą minę do złej gry albo rżnąć przysłowiowego głupa. Podjął pracę
w miejscowym MTS (maszino-traktornoj stancji), gdzie pracował aż do
wejścia Niemców. Dorabiał murarką. Młodszy brat Jerzy terminował u
szewca w warsztacie stryja Konstantego. Ojciec nadal przebywał w
więzieniu. Żyli ciągłą nadzieją na jego uwolnienie, chociaż widoki
na to były raczej mizerne. Ani Jerzy, ani Zygmunt, z racji
powiązań stryjostwa z ruchem oporu, nie mogli zanadto się
"wychylać". Pozostawało najważniejsze - przeżyć, uniknąć wywózki w
głąb Rosji i nie dać się aresztować. Przemyśliwali o ucieczce za
kordon, do Generalnej Guberni, do najstarszego Kazimierza. Ale
uciekając skazaliby matkę na więzienie, zaś ojca na śmierć, a tego
nie mogli zrobić. Żyli więc nadal w sowieckiej "szczęśliwości".
Tak jak im nakazywano, brali udział w świętowaniu "prazdnikow":
"pierwomajskowo" i "oktiabrskowo". Tak jak im nakazywano, nosili
transparenty, szturmówki i portrety sowieckich przywódców. Zygmunt z
młodzieńczą tendencją do "zgrywy" łapał przeważnie za portret
Stalina, co w połączeniu z odpowiednią mimiką i puszczaniem oka do
zaufanych kolegów zapewniało wcale dobrą zabawę. Nie przewidział, że
po latach pani Agnieszka Arnold kręcąc o nim film wykorzysta ten
moment kreując go na "bolszewickiego bandytę".
Po wkroczeniu Niemców
Kiedy 22 czerwca 1941 roku do
Jedwabnego weszli Niemcy, Laudańscy cieszyli się jak wszyscy. Ale
nie z powodu "wyzwolicieli". Powodem radości był fakt wojny między
dwoma odwiecznymi wrogami. Wierzyli, że tak jak z pierwszej wojny
światowej, tak i teraz Polska narodzi się z tej pożogi wolna i
odrodzona. Niemców nikt kwiatami nie witał. Raczej trzeba się
było mieć na baczności, bo żartów z nimi nie było. Jeżeli nie
strzelali, to brutalnie bili. Buta "rasy panów" już na samym
początku niejednemu dała się we znaki. Wrócił do domu ojciec -
Niemcy po zajęciu Łomży wypuścili wszystkich sowieckich więźniów.
Znajomi przywieźli go do domu ślepego i bez władzy w nogach. Jeszcze
trochę, a skosiłaby go bolszewicka kostucha. Wrócili również ci,
którzy dotychczas ukrywali się przed Sowietami. Szukali winnych
poniewierki i aresztowań - przeważnie tych z żydowskiej milicji. Na
próżno, bo wszyscy zwiali z wycofującą się Armią Czerwoną. Niemcy
rozstrzelali dwóch braci Wiśniewskich, którzy jako konfidenci NKWD
denuncjowali osoby współpracujące z polskim ruchem oporu. W obawie
przed samosądem schronili się na posterunku żandarmerii niemieckiej.
Niemcy po krótkim śledztwie zlikwidowali ich. Pod ścianę
postawili także Czesława Kurpiewskiego, który służył w ruskiej
milicji. Tego ostatniego, jak głosiła plotka, najpierw stłukła stara
Stryjkowska. Jeżeli tak było, to Kurpiewskiemu na pewno lanie się
należało. Był wyjątkową kanalią. O pogromach nie było słychać.
Laudańscy rzadko chodzili do miasta. Opiekowali się ojcem.
Postanowili nie dać go śmierci. Do ich domku przy ulicy
Przytulskiej docierały różne wieści, jednak o jakichś masowych
wystąpieniach ludności polskiej przeciwko Żydom nie słyszeli. To
było nie do pomyślenia w obecności żandarmerii niemieckiej, która za
wszelką samowolę stosowała tylko jedną karę - karę śmierci.
Jednymi z pierwszych zarządzeń nowego okupanta były te o
oddawaniu broni i radioodbiorników oraz o ukrywaniu się Żydów. Za
ukrywanie Żyda groziła śmierć, natomiast oni sami, gdziekolwiek by
się ukrywali, mieli natychmiast powrócić do swych siedzib.
Na Stary Rynek do krawca
Pamiętnego dnia 10 lipca 1941 roku
Zygmunt Laudański od rana przebywał w domu. Gdzieś tak około
południa do domu Laudańskich przyszedł człowiek z poleceniem od
burmistrza, aby Zygmunt natychmiast stawił się w "Astorii". Był to
nie istniejący już dzisiaj budynek usytuowany na rynku, gdzie
mieszkał i urzędował burmistrz Karolak, renegat i zdrajca, który
podpisał "folkslistę". Zygmunt jako murarz miał zgłosić się do
naprawy kuchni. Po drodze postanowił zajść na Stary Rynek do
swej narzeczonej Anny i przy okazji odebrać swoje spodnie od
mieszkającego po sąsiedzku żydowskiego krawca. Na Starym Rynku
spotkał burmistrza Karolaka w towarzystwie umundurowanych Niemców,
którzy wyganiali mieszkających w pobliżu Żydów z poleceniem aby
udali się na rynek - ten właściwy, zwany Dużym albo Nowym Rynkiem.
Traf chciał, że krawiec, który naprawiał Zygmuntowi spodnie,
zobaczył go przez okno i wyszedł z domu, chcąc mu je wręczyć. Nie
pozwolił na to Karolak, który rugając Laudańskiego za opieszałość,
popędzając i jego i krawca oraz wypędzonych w międzyczasie ze swych
domów Żydów, spodnie polecił oddać matce Anny, narzeczonej Zygmunta.
Idąc z Żydami na Duży Rynek w asyście burmistrza i
umundurowanych Niemców, był widziany między innymi przez wspomnianą
na samym początku Mariannę Supraską. Osiem lat później korzystne dla
niego zeznania tej kobiety zostały całkowicie zignorowane przez
łomżyńskie UB, gdy "na siłę" (w przenośni i dosłownie) szukano
winnych rzekomego pogromu. (Podkr. moje - WK.)
Ucieczka z rynku
Po wejściu na rynek zauważył grupy Żydów -
kobiety, dzieci i mężczyzn - pielących trawę wyrastającą spomiędzy
kocich łbów. Po wejściu do mieszkania burmistrza zastał żonę
Karolaka, która poskarżyła się, że uszkodzona kuchnia nie pozwala
jej zagotować wody na herbatę. - Niemców się najechało i mąż
chce ich zaprosić na posiłek - mówiła. Poprosiła Zygmunta o
szybką naprawę. Po uporaniu się z kuchnią pani burmistrzowej
postanowił jak najszybciej wracać do domu. Na rynku było coraz
tłoczniej, przybywało spędzanych przez Niemców Żydów. Udał się w
kierunku Starego Rynku, tam gdzie mieszkała Anna, jego narzeczona.
Zawrócił go stojący w przejściu uzbrojony Niemiec. Krótkie
"zurueck" wykluczało wszelką dyskusję. To samo spotkało go przy
wylocie na Wiznę, jak również przy dojściu do ulicy Łomżyńskiej i
Przestrzelskiej. Próbuje dostać się na teren żydowskiej bóżnicy -
tam też nie puszczają. Niemcy w dalszym ciągu zganiają Żydów na
rynek - sami lub przy pomocy zmuszanych do tego Polaków, którzy
później, tak jak Stanisław Zejer, rolnik z Jedwabnego, stali się
ofiarami ubeckiego "procesu" i zapłacili cenę najwyższą - własne
życie. Przy posterunku żandarmerii pełno Niemców i... właściwie
jedyna droga wydostania się z matni. Zygmunt idzie w tym kierunku.
Przejściem przy budynku wchodzi na teren żandarmskiej posesji, a
stamtąd tylko krok do ulicy 11 Listopada. Wydostaje się na ulicę i
idzie w kierunku cmentarza katolickiego, skąd obok domu Borawskich,
polami dostaje się do swojego domu.
Los Żydów...
Będąc już u siebie, za jakiś czas zauważył, jak
z miejsca gdzie znajdował się kirkut i stodoła Śleszyńskiego buchnął
w górę kłąb dymu. Nie wiedział jeszcze co się stało. Tego dnia już z
domu nie wychodził. Został przy chorym ojcu. Martwił się o
młodszego brata. Będąc świadkiem niemieckiej nagonki na żydowską
ludność miasteczka oraz znając brutalność i bezceremonialność
"nadludzi" w stosunku do Polaków i do Żydów, obawiał się, aby
Jurkowi coś się nie stało. W tym czasie najmłodszy, podobnie jak
kilkunastu innych polskich mieszkańców miasteczka, pod nadzorem
gestapowców i żandarmów zagoniony został do konwojowania Żydów na
rynek. O "udziale" Jerzego Laudańskiego w rzekomym pogromie, tak
zeznawał w 1949 roku wspomniany wyżej Stanisław Zejer: "...widziałem
Jerzego Laudańskiego, jak szedł za Żydami jak pędzili ich na rynek,
za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych więcej nikogo nie
widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich bili". Takich
zeznań żydowscy oficerowie ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa nie
brali pod uwagę. Do ich obowiązków należało przecież "udowodnić"
winę podejrzanym gojom. (Podkr. moje - WK.) Po spaleniu stodoły Niemcy wydali
zarządzenie, aby Żydzi, którzy uniknęli śmierci i ukrywają się,
zgłosili się do wyjazdu do getta w Łomży - tam będą mogli "spokojnie
żyć i pracować". Zgłosiło się ich dość sporo. Do czasu wyjazdu do
łomżyńskiego getta, przebywali krótko w getcie jedwabneńskim, które
Niemcy naprędce zorganizowali naprzeciwko Starego Rynku. Istniało
niedługo i służyło jedynie doraźnym potrzebom na czas masowego
mordowania Żydów w ramach "Einsatz Reinhard", jaka trwała na
terenach zdobytych przez Niemców po 22 czerwca 1941 r.
Pod niemiecką władzą
W tym czasie wróciła też do swego domu
w Jedwabnem Żydówka Ibram, która według Szmula Wasersztajna -
koronnego świadka J., T. Grossa - miała być zgwałcona i zamordowana
przez Mierzejewskiego, u którego się ukrywała. Ibram została wzięta
przez żandarmów na posterunek, gdzie usługiwała i pomagała w kuchni.
Niemcy polecili miejscowemu szewcowi Konstantemu Laudańskiemu,
stryjowi Zygmunta i Jerzego, aby naprawiał im buty. Buty te odnosił
na posterunek szewski terminator Jerzy Laudański, którego żandarmi
zatrudnili również do czyszczenia obuwia. Musiał, chcąc nie chcąc,
pucować je do połysku. Odmowa nie wchodziła w grę, a i wyłgać się
było niezmiernie trudno, stąd częste wizyty chłopaka w siedzibie
jedwabneńskiej żandarmerii. I to także posłużyło później ubeckim
oprawcom do wymuszenia na nim przyznania się do współpracy z
władzami państwa niemieckiego, co pozwalało na oskarżenie z tzw.
dekretu sierpniowego z sierpnia 1944 roku. Zygmunt początkowo
miał zamiar wykorzystać "wizyty" brata na posterunku żandarmerii.
Zdawał sobie sprawę, że Niemcy przejmując dokumenty po uciekającym w
panice NKWD, mogli znaleźć również odpowiedź na list, jaki w sprawie
ojca i swojej pisał do Moskwy. Odnalezienie przez Niemców tego
dokumentu oznaczało dla niego wyrok śmierci. Ale czyszcząc buty
żandarmom, Jerzy nie miał praktycznie żadnych możliwości dotarcia do
jakichkolwiek dokumentów, dlatego też zamysł ten został poniechany.
Stosowana przez Niemców odpowiedzialność zbiorowa uczyła
przezorności: dla uniknięcia ewentualnych represji uradzono wysłać
Jerzego do Poręby pod Ostrów Mazowiecką, gdzie mieszkał najstarszy
brat, Kazimierz. Zygmunt musiał pozostać z chorym ojcem i matką;
ktoś musiał zapewnić im opiekę i utrzymanie. Okazało się, że Jerzy
wpadł z deszczu pod rynnę. Został złapany w ulicznej łapance i trzy
lata przesiedział w hitlerowskich kacetach Auschwitz-Birkenau, Gross
Rosen i Oranienburg. Po wojnie odsiedział jeszcze osiem z piętnastu
lat, jakimi obdarowało go UB.
Gdy wrócili Sowieci
Ponowne przyjście Rosjan do Jedwabnego w
1944 roku zaznaczyło się w pamięci Zygmunta Laudańskiego. Aresztował
go Krystowczyk (też Zygmunt, jeden z braci Krystowczyków, którzy w
czerwcu 1941 roku uciekli wraz z Armią Czerwoną a teraz z nią
powrócili), wróciła też sprawa zabójstwa Szewieliowa - naczelnika
NKWD z Jedwabnego. Przypomniano też Zygmuntowi udział jego krewnych
w antysowieckiej partyzantce. Wiedział, że to nie przelewki.
Takie postawienie sprawy mogło się skończyć tragicznie. Zaczął
"pogrywać" nieaktualnym już listem do Stalina i Kalinina. Trochę
zbaranieli, ale gdy dodał, że z poprzednim naczelnikiem był w
"zmowie" właśnie po to, by ująć zabójcę Szewieliowa, poskutkowało.
Udało mu się jeszcze wyciągnąć z posterunku milicji Nacewicza,
którego niesłusznie posądzano o zabójstwo czerwonoarmisty w czerwcu
1941 roku. Niestety Śleszyńskiego, właściciela stodoły, w której
spalono Żydów, nie udało mu się wydostać. Chociaż Zygmunta
wypuszczono, nie dane mu było długo cieszyć się wolnością.
Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i
zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko
bijący chcieli. (Podkr. moje - WK.) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani
czytać, "podpisywały" krzyżykami wszystkie protokoły, które im
podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w
MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich
przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i
podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić.
W łapach UB
Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta.
Przesłuchania odbywały się według schematu: zaciemniony pokój,
śledczy za biurkiem i ciągle te same pytania - kogo widział przy
mordowaniu Żydów? Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie
był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na
biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech
rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze.
Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie
wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy
chronił przyrodzenie - kopali w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i
znów bili. Po takiej "obróbce" mówił właściwie wszystko co chcieli.
Starał się jednak podawać nazwiska tych, którzy byli poza zasięgiem
UB albo nie żyli. (Podkr. moje - WK.) Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego
burmistrza w Jedwabnem - wyśmieli go. Podał nazwisko Kalinowskiego i
Kurzeniowskiego, bo doszły go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do
wymienienia nazwiska Mariana Żyluka, jednak później został on przed
sądem uniewinniony (okazało się, że gdy Niemcy mordowali Żydów,
siedział w areszcie na posterunku żandarmerii w Jedwabnem). Przy
podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania
nie stosowano przymusu fizycznego. Laudański gwałtownie
zaprotestował. Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na
biurku, znów zgasło światło i wpadało trzech ubeckich opryszków.
Cios w głowę, podłoga, kopy ubeckimi butami, ból, utrata
świadomości. Nie chciał umierać w katuszach, jakie zadawali mu
żydowscy oficerowie UB. (Podkr. moje - WK.) Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie
prawdy i sprawiedliwości.
"Ludowa" sprawiedliwość
Sędziemu poskarżył się już w
pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano
zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. (Podkr. moje - WK.) "Niezawisły" sąd ze
zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się
bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on...
zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy. Takiego
chwytu Laudański nie przewidział. W czasie procesu nie zeznawał
żaden obiektywny świadek. O tym, że pani Marianna Supraska zeznała w
śledztwie, że Laudańskiego gestapowcy gnali razem z Żydami,
dowiedział się z publikacji profesora Tomasza Strzembosza w
"Rzeczpospolitej" z 31 marca 2001 roku. Na sali sądowej ze
zdumieniem oglądał zeznających. Henryk Krystowczyk, jeden ze
wspomnianych czterech braci, zeznał że na czas pogromu wrócił akurat
z Wołkowyska i ukrywając się u swego stryjecznego brata Wacława przy
ulicy Przestrzelskiej, widział przez dziurę w dachu, jak Zygmunt
wraz ze swym ojcem Czesławem Laudańskim pędzili Żydów "piaszczystym
gościńcem" do stodoły Śleszyńskiego. W dokładnym rozpoznaniu
Laudańskich nie przeszkadzała mu ani dwustumetrowa odległość, ani
rosnące na tej przestrzeni drzewa i zarośla, które - jak to w lipcu
bywa - pokryte były obfitym listowiem. Jak rozpoznał Czesława
Laudańskiego, ojca Zygmunta, który w tym czasie z niedowładem nóg
leżał w łóżku? Pozostało to jego tajemnicą... jak również sądu,
który tym bredniom dał wiarę. Zaprzeczenia na nic się nie zdały.
Sensownych wyjaśnień, jak chociażby Wacława Krystowczyka,
stryjecznego brata świadka i jednocześnie właściciela domu, z
którego jakoby wspólnie mieli widzieć Laudańskich, sąd nie brał pod
uwagę. Wacław zdecydowanie zaprzeczył obecności Henryka w swoim
domu, jak również wykluczył możliwość ukrywania się tam brata bez
wiedzy gospodarza. Dementował tym samym kłamstwo o wspólnej
obserwacji przez dziurę w dachu.
Wyrok, więzienie, wolność...
Sądowa fikcja w Łomży była
mydleniem oczu opinii społecznej. Wyrok na Zygmunta i innych
oskarżonych wydano na długo przed procesem. (Podkr. moje - WK.) Klamka zapadła i za
Zygmuntem na długo zamknęły się drzwi więzienia, najpierw w
Ostrołęce, później w Goleniowie, Strzelcach Opolskich i na koniec w
warszawskim Mokotowie. Nie tracił nadziei. Pisał zażalenia i
skargi. Było o co walczyć, w domu czekała żona i dzieci. Jednego
z wizytujących inspektorów próbował złapać na wypróbowany fortel -
"współpracę" z NKWD za pierwszych Sowietów. Kazano mu to opisać. Tej
"taktycznej zagrywki" Zygmunt wstydzi się do dziś. Fortel nie tylko,
że się nie udał, ale okazał się fatalny w skutkach a Gross to
znalazł i nagłośnił, że największy mordujący Żydów bandyta pracował
dla NKWD. Takich kąsków Gross nie przepuszczał: nic nie
przeszkodziło mu nazwać mordercą Bogu ducha winnego kalekę,
jednonogiego sąsiada Laudańskich, starego Sielawę. W swych
oszczerczych zapędach nie znał żadnej miary. Po śmierci Stalina
zaczęto jakby uważniej słuchać zażaleń Zygmunta. Na początku 1955
roku poszedł na całość: wyjawił wizytującemu inspektorowi wszystko -
łącznie ze śmiercią Szewieliowa i stryjenką Jadwigą, która poległa w
walce z sowieckim okupantem. Nie omieszkał wspomnieć o podejrzeniach
ciążących na nim w związku z tymi faktami. Powiedział też o
zamordowanym w celi mokotowskiego więzienia współwięźniu Antonim
Karasiu. Wyraził obawy o swoje życie. Wizytator kazał mu
wszystko opisać, ostrzegając że jedna drobna nieścisłość w jego
życiorysie obróci w niwecz starania o przedterminowe uwolnienie.
Na odpowiedź czekał trzy miesiące. Upragnioną wolność ujrzał 4
kwietnia 1955 roku. Otrzymał zwolnienie warunkowe. Brat Jerzy
wyszedł na wolność odsiedziawszy osiem lat. Zaczęli od nowa układać
sobie życie. Zabliźniały się rany, blakły wspomnienia. Osiedlili
się w Piszu, gdzie znaleźli pracę, dom i spokój... do chwili, gdy
pan Gross rozpoczął światową akcję obrzucania błotem nie tylko
Laudańskich i mieszkańców Jedwabnego, ale całej Polski i wszystkich
Polaków.
WIESŁAW WIELOPOLSKI redaktor naczelny
miesięcznika "Wiadomości Piskie"
Powrot
|