Obejrzałem w telewizji film Agnieszki Arnold pt.
"Sąsiedzi". Wstrząsający. Ale - wyznam - wstrząsnąłby mną bardziej,
gdybym nie odnajdywał w nim co chwila jawnej
manipulacji.
Pierwszą manipulacją jest to, iż we wstępnej
rozmowie autorka określiła go jako film "o pamięci". Jeżeli miałby być
to film o pamięci, musiałoby w nim znaleźć się to, co rozmówca
zapamiętał - i co uważa za ważne. Nie to, co za ważne uważa pani
Arnold - a właśnie on, bo to jego pamięć, a nie pamięć reżysera
jest ważna.
A faktycznie jest to film o Polakach-mordercach, takich,
jakich pani Arnold odnalazła i chciałaby możliwie ostro wyeksponować.
Nie licząc się z tym, że widz nie umie skojarzyć, czy ten rów z ludzkimi
kośćmi leży pod Jedwabnem, Radziłowem czy Wąsoszą? Kto stoi za
mordercami i jaki jest rzeczywisty powód tego potwornego zabójstwa?
Mordowali Polacy i tylko Polacy, niech to widzom wystarczy, niech z taką
wiedzą wyjdą po obejrzeniu tego, co miała do zaoferowania.
A ma
naprawdę zaledwie kilku świadków mówiących o zdarzeniach mających
miejsce w trzech spornych miejscowościach. Jakby innych nie było. A są.
Spotkał się z nią w siedzibie IPN Stefan Boczkowski, także świadek. I to
świadek niezwykle ważny, gdyż taki, który widział podpalenie stodoły w
Jedwabnem, a właściwie na skraju miasteczka. Twierdzi, iż widział
podpalających ją Niemców. A więc nie jest świadkiem "właściwym". Cóż
więc czyni pani Arnold? Proponuje mu, aby jej opowiedział o stosunkach
polsko-żydowskich przed wojną, kiedy był chłopcem - za młodym, aby
ówczesną sytuację ocenić, ba, zrozumieć. Ale jako świadek, jeden z
nielicznych - jej nie obchodzi: ma inteligencką twarz, podobnie jak
owi Żydzi z Jedwabnego. Może mógłby coś "po żydowsku" zaśpiewać, tak jak
jeden z nich śpiewa po polsku, może byłby partnerem reżysera? Ale
potrzebni są albo świadkowie polskiej zbrodni, albo jeszcze lepiej -
zbrodniarze.
Pokazano nam fragment opowieści Genowefy Malczyńskiej,
zresztą bez podania nazwiska. Opowiada o tym, jak ją wraz z matką i
rodzeństwem wywożono w głąb ZSRR. Mówi, że do mieszkania weszło dwóch
enkawudystów, a dwóch miejscowych Żydów pozostało w ogrodzie, na
zewnątrz. A potem - już jedynie jazda wozem do miejsca, w którym
czekać na nich będą wagony kolejowe. Tymczasem pani Malczyńska nie to ma
do przekazania, nie to najlepiej zapamiętała - i na pewno opowiedziała,
tak jak opowiedziała mnie i co najmniej kilku jeszcze osobom. Zacytuję
fragment tej złożonej mi relacji. "Rodzeństwo wybuchnęło płaczem.
Żołnierz (NKWD - "TS") był łagodnie usposobiony i powiedział do matki: -
Wy, chaziajka nie płaczcie. Matka zaczęła rozmowę z żołnierzem,
zapytała, skąd jest, odpowiedział, że z Moskwy. Spytała: - To skąd
wiecie kogo macie aresztować? Na to żołnierz odpowiedział: - My s saboj
sabak nie priwiezli - to waszy jewreji".
Ale już ta prawda i ten
element pamięci pani Genowefy nie zainteresował jej interlokutorki, to
zostało wycięte, wyeliminowane. Po prostu nie pasowało do ideowego
zamysłu, wybiegało poza treści zakwalifikowane do
wyemitowania.
Podobnie jest w rozmowie z Laudańskimi. Kiedy, bodaj
Kazimierz, mówi, że aresztowano ich ojca, następuje natychmiast cięcie.
A sądzę, że w tym właśnie punkcie rozmówca miał dość dużo do
powiedzenia, że wiele zapamiętał i wiele chciał przekazać pani reżyser.
Ojca jego aresztowano już w październiku 1939 jako jednego z pierwszych.
Przesiedział w więzieniu w Łomży niemal dwa lata. Wyszedł z niego na pół
ślepy i ze "słabością" w nogach, ledwie chodził. Już 22 czerwca
"wyzwolili" go Niemcy, a napotkany chłop z jednej okolicznych wsi
odwiózł furmanką do domu. To właśnie owa słabość nóg i niemalże ślepota
były najbardziej przemawiającym, tak dla prokuratora, jak i dla sądu,
argumentem, że nie mógł wziąć czynnego udziału w mordzie na swych
sąsiadach. Został uniewinniony, podczas gdy obaj jego synowie otrzymali
długoletnie wyroki. Może więc syn najstarszy chciałby coś o nim
powiedzieć, "coś zapamiętał". Ale autorkę filmu o ludzkiej pamięci
zupełnie nie interesowała taka pamięć, ważniejsze były jakieś mało
zrozumiałe opowieści o stosunkach przed wojną, tak cięte, że, dalipan,
trudno było coś wyrozumieć.
A ksiądz Edward Orłowski i sprawa księdza
Kemblińskiego, który tylko "stał w bramie kościoła"? Musiał wszak ks.
Orłowski opowiedzieć pani reżyser o tym, co jemu z kolei opowiadał
ówczesny wikary i administrator parafii, a po wojnie proboszcz przez te
trzy lata, w których ks. Edward pełnił w Jedwabnem funkcję wikarego.
Otóż ks. Józef Kembliński nie "stał", ale poszedł na posterunek
żandarmerii w Jedwabnem. Poszedł, aby interweniować wobec tego, co się
zaczynało dziać w miasteczku. Ale na tym posterunku rządził już od
pewnego czasu nie znany oficer żandarmerii, a jakiś inny, obcy. Na
interwencję wikarego, który dobrze znał język niemiecki, ryknął na niego
dziko i zagroził nie czym innym, a śmiercią. Cóż pozostało
księdzu?
Oczywiście, mógł spłonąć razem ze swymi sąsiadami, ale takie
"mógł" wypowiada się najłatwiej, pijąc ranną kawusię, a nie gdy śmierć
zagląda w oczy. Więc tylko stanął w drzwiach, gdy z rynku wychodzili w
ulicę Cmentarną - i może błogosławił, może płakał... Tego się już
nie dowiemy i tego nam nie powiedzą odszukani w mieście
świadkowie.
Natomiast film ma pewien niespodziewany walor. Otóż
potwierdza, że późniejszy Szmul Wasersztajn to przedwojenny i wojenny
Stanisław Całko. Odpowiada rysopisowi, który przedstawił pan Karwowski i
parę innych osób, które zresztą stykały się z nim także po wojnie, kiedy
nosił to nowe nazwisko: pociągła twarz, wielkie uszy, dość wysoki.
Tak więc owe manipulacje przeszkadzały mi w odbiorze filmu, przecież
ważnego, zupełnie niezależnie od tego, jakie zamiary miała
autorka.
Drugą część oglądało się już bez większych oporów. Nie miała
niczego "wykazać", była bardziej humanitarna, spokojniejsza. Mówiła o
ludziach uratowanych i ludziach ratujących. Ładnie mówiła.
Ta część
była nie mniej ważna - i jakaś inna. Trudno mi właściwie określić -
dlaczego?
I jestem ogromnie ciekaw, jak film ten przyjęli mieszkańcy
Jedwabnego, w tym także ci, którzy występowali przed kamerą. Oni
najlepiej mogliby go ocenić.