Świadkowie
prof. Tomasz Strzembosz

 

Obejrzałem w telewizji film Agnieszki Arnold pt. "Sąsiedzi". Wstrząsający. Ale - wyznam - wstrząsnąłby mną bardziej, gdybym nie odnajdywał w nim co chwila jawnej manipulacji.

Pierwszą manipulacją jest to, iż we wstępnej rozmowie autorka określiła go jako film "o pamięci". Jeżeli miałby być to film o pamięci, musiałoby w nim znaleźć się to, co rozmówca zapamiętał - i co uważa za ważne. Nie to, co za ważne uważa pani Arnold -  a właśnie on, bo to jego pamięć, a nie pamięć reżysera jest ważna.

A faktycznie jest to film o Polakach-mordercach, takich, jakich pani Arnold odnalazła i chciałaby możliwie ostro wyeksponować. Nie licząc się z tym, że widz nie umie skojarzyć, czy ten rów z ludzkimi kośćmi leży pod Jedwabnem, Radziłowem czy Wąsoszą? Kto stoi za mordercami i jaki jest rzeczywisty powód tego potwornego zabójstwa? Mordowali Polacy i tylko Polacy, niech to widzom wystarczy, niech z taką wiedzą wyjdą po obejrzeniu tego, co miała do zaoferowania.

A ma naprawdę zaledwie kilku świadków mówiących o zdarzeniach mających miejsce w trzech spornych miejscowościach. Jakby innych nie było. A są. Spotkał się z nią w siedzibie IPN Stefan Boczkowski, także świadek. I to świadek niezwykle ważny, gdyż taki, który widział podpalenie stodoły w Jedwabnem, a właściwie na skraju miasteczka. Twierdzi, iż widział podpalających ją Niemców. A więc nie jest świadkiem "właściwym". Cóż więc czyni pani Arnold? Proponuje mu, aby jej opowiedział o stosunkach polsko-żydowskich przed wojną, kiedy był chłopcem - za młodym, aby ówczesną sytuację ocenić, ba, zrozumieć. Ale jako świadek, jeden z nielicznych - jej nie obchodzi: ma inteligencką twarz, podobnie jak owi Żydzi z Jedwabnego. Może mógłby coś "po żydowsku" zaśpiewać, tak jak jeden z nich śpiewa po polsku, może byłby partnerem reżysera? Ale potrzebni są albo świadkowie polskiej zbrodni, albo jeszcze lepiej - zbrodniarze.

Pokazano nam fragment opowieści Genowefy Malczyńskiej, zresztą bez podania nazwiska. Opowiada o tym, jak ją wraz z matką i rodzeństwem wywożono w głąb ZSRR. Mówi, że do mieszkania weszło dwóch enkawudystów, a dwóch miejscowych Żydów pozostało w ogrodzie, na zewnątrz. A potem - już jedynie jazda wozem do miejsca, w którym czekać na nich będą wagony kolejowe. Tymczasem pani Malczyńska nie to ma do przekazania, nie to najlepiej zapamiętała - i na pewno opowiedziała, tak jak opowiedziała mnie i co najmniej kilku jeszcze osobom. Zacytuję fragment tej złożonej mi relacji. "Rodzeństwo wybuchnęło płaczem. Żołnierz (NKWD - "TS") był łagodnie usposobiony i powiedział do matki: - Wy, chaziajka nie płaczcie. Matka zaczęła rozmowę z żołnierzem, zapytała, skąd jest, odpowiedział, że z Moskwy. Spytała: - To skąd wiecie kogo macie aresztować? Na to żołnierz odpowiedział: - My s saboj sabak nie priwiezli - to waszy jewreji".

Ale już ta prawda i ten element pamięci pani Genowefy nie zainteresował jej interlokutorki, to zostało wycięte, wyeliminowane. Po prostu nie pasowało do ideowego zamysłu, wybiegało poza treści zakwalifikowane do wyemitowania.

Podobnie jest w rozmowie z Laudańskimi. Kiedy, bodaj Kazimierz, mówi, że aresztowano ich ojca, następuje natychmiast cięcie. A sądzę, że w tym właśnie punkcie rozmówca miał dość dużo do powiedzenia, że wiele zapamiętał i wiele chciał przekazać pani reżyser. Ojca jego aresztowano już w październiku 1939 jako jednego z pierwszych. Przesiedział w więzieniu w Łomży niemal dwa lata. Wyszedł z niego na pół ślepy i ze "słabością" w nogach, ledwie chodził. Już 22 czerwca "wyzwolili" go Niemcy, a napotkany chłop z jednej okolicznych wsi odwiózł furmanką do domu. To właśnie owa słabość nóg i niemalże ślepota były najbardziej przemawiającym, tak dla prokuratora, jak i dla sądu, argumentem, że nie mógł wziąć czynnego udziału w mordzie na swych sąsiadach. Został uniewinniony, podczas gdy obaj jego synowie otrzymali długoletnie wyroki. Może więc syn najstarszy chciałby coś o nim powiedzieć, "coś zapamiętał". Ale autorkę filmu o ludzkiej pamięci zupełnie nie interesowała taka pamięć, ważniejsze były jakieś mało zrozumiałe opowieści o stosunkach przed wojną, tak cięte, że, dalipan, trudno było coś wyrozumieć.

A ksiądz Edward Orłowski i sprawa księdza Kemblińskiego, który tylko "stał w bramie kościoła"? Musiał wszak ks. Orłowski opowiedzieć pani reżyser o tym, co jemu z kolei opowiadał ówczesny wikary i administrator parafii, a po wojnie proboszcz przez te trzy lata, w których ks. Edward pełnił w Jedwabnem funkcję wikarego. Otóż ks. Józef Kembliński nie "stał", ale poszedł na posterunek żandarmerii w Jedwabnem. Poszedł, aby interweniować wobec tego, co się zaczynało dziać w miasteczku. Ale na tym posterunku rządził już od pewnego czasu nie znany oficer żandarmerii, a jakiś inny, obcy. Na interwencję wikarego, który dobrze znał język niemiecki, ryknął na niego dziko i zagroził nie czym innym, a śmiercią. Cóż pozostało księdzu?

Oczywiście, mógł spłonąć razem ze swymi sąsiadami, ale takie "mógł" wypowiada się najłatwiej, pijąc ranną kawusię, a nie gdy śmierć zagląda w oczy. Więc tylko stanął w drzwiach, gdy z rynku wychodzili w ulicę Cmentarną - i może błogosławił, może płakał... Tego się już nie dowiemy i tego nam nie powiedzą odszukani w mieście świadkowie.

Natomiast film ma pewien niespodziewany walor. Otóż potwierdza, że późniejszy Szmul Wasersztajn to przedwojenny i wojenny Stanisław Całko. Odpowiada rysopisowi, który przedstawił pan Karwowski i parę innych osób, które zresztą stykały się z nim także po wojnie, kiedy nosił to nowe nazwisko: pociągła twarz, wielkie uszy, dość wysoki.

Tak więc owe manipulacje przeszkadzały mi w odbiorze filmu, przecież ważnego, zupełnie niezależnie od tego, jakie zamiary miała autorka.

Drugą część oglądało się już bez większych oporów. Nie miała niczego "wykazać", była bardziej humanitarna, spokojniejsza. Mówiła o ludziach uratowanych i ludziach ratujących. Ładnie mówiła.

Ta część była nie mniej ważna - i jakaś inna. Trudno mi właściwie określić - dlaczego?

I jestem ogromnie ciekaw, jak film ten przyjęli mieszkańcy Jedwabnego, w tym także ci, którzy występowali przed kamerą. Oni najlepiej mogliby go ocenić.

TOMASZ STRZEMBOSZ

(podkreślenia w tekście moje - WK.)

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1