Polska w obliczu czerwonej inwazji Konstanty Kopf, Nasz Dziennik 18.09.2001 |
||||
Wspomnienia żołnierza Narodowych Sił Zbrojnych
Między młotem, a kowadłem
Gra polityczna
obu mocarstw polegała teraz na trzykrotnych propozycjach strony
niemieckiej zawarcia układu z Polską przeciw sowieckiej Rosji, a z drugiej
strony sowiecka Rosja dwukrotnie proponowała Polsce przepuszczenie wojsk
rosyjskich przez Polskę przeciwko Niemcom. Polska nie zgodziła się ani na
układ z Niemcami, ani też na wejście wojsk sowieckich do Polski, rzekomo
przeciwko Niemcom. Zza kulis doszło do społeczeństwa powiedzenie Józefa
Becka, ministra spraw zagranicznych Polski, że w przypadku wojny z
Niemcami możemy stracić niepodległość, którą z powrotem wywalczymy, w
przypadku zaś wpuszczenia do Polski wojsk rosyjskich - stracimy duszę
polską. Podstawowym celem polityki ZSRS w roku 1939 stało się zawarcie z
Niemcami układu o rozbiorze Rzeczypospolitej i skierowanie agresji
niemieckiej przede wszystkim na Polskę. I tak się stało. Kiedy bohaterska
armia polska mężnie zmagała się z najazdem niemieckim, kiedy broniła się
Warszawa, Hel, Modlin i Lwów, rząd sowiecki przez swojego wiceministra
spraw zagranicznych Potiomkina, który wezwał o godz. 3.00 w nocy 17
września 1939 r. ambasadora Polski Wacława Grzybowskiego, zawiadomił rząd
polski o ataku wojsk sowieckich na Polskę. Ambasador Wacław Grzybowski
noty nie przyjął. O tej też godzinie Armia Czerwona w sile 1 miliona
żołnierzy przekroczyła na całej długości wschodnią granicę
Rzeczypospolitej. Ambasador Wacław Grzybowski w dniu 18 września zażądał
paszportów od władz sowieckich dla całego personelu dyplomatycznego
Polski, by mogli opuścić ZSRS, ale minister Mołotow (prawdziwe nazwisko
hr. Skriabin), śmiertelny wróg Polski oświadczył, że pracownicy ambasady
polskiej otrzymają wtedy paszporty, gdy wróci personel ambasady sowieckiej
w Warszawie. Przetrzymanie polskich dyplomatów spowodowało interwencję
dyplomatyczną ambasadora niemieckiego von der Schulenburga, dziekana
korpusu dyplomatycznego. Pertraktacje w tej sprawie przy udziale ambasady
Wielkiej Brytanii trwały kilka dni i zakończyły się pozytywnie, nie
przyjechał tylko do Moskwy konsul polski z Kijowa Jerzy Matusiński,
zamordowany razem z urzędnikami przez sowietów. Żydzi witali sowietów Byłem świadkiem, jak do powiatowego miasta Lubaczowa w woj. lwowskim, pozostającego we władzy Niemców od 12 do 24 września 1939 r., wkroczyły 26 września wojska sowieckie. Ulicą Kościuszki ze wschodu jechały dwa powozy z komandirami (oficerami) o wyglądzie semickim; trzymali oni kwiaty, a po chodnikach i jezdni szły grupki bojców (żołnierzy), ubranych w brudne drelichowe mundury z gwiazdami i parciane buty. Na głowach mieli okrągłe czapki z daszkiem podniesionym do góry, co oznaczało ich proletariacki charakter. Uzbrojeni byli w długie karabiny ("gwinowki") z trójgraniastymi bagnetami zwanymi "sztykami". Kolumna z powozami zatrzymała się na rynku od strony wschodniej, koło sklepu zwanego dzisiaj czwórką. Do tej kolumny wyszli przedstawiciele gminy żydowskiej niosąc na tacy chleb i sól. Siedzący w powozie wyższy rangą komandir odsunął ręką tacę oświadczając: "Nie nado, u nas mnogo chliba", co znaczy "nie trzeba, my mamy dużo chleba". Nieliczna ludność przypatrywała się tej ceremonii-komedii, w tym i niżej podpisany. Jakkolwiek nowi okupanci budzili ciekawość, to ludność raczej przebywała w domach, patrząc przez okna na to, co się dzieje. We wczesnych godzinach popołudniowych w mieście zauważono jakiś ruch. Przed kamienicę w zachodniej części rynku, pomiędzy ratuszem a szkołą powszechną wynoszono stoły i ławy. Stało tam kilku komandirów i robotników. Chodziliśmy razem z kolegami po rynku, potem wszedłem do jednego ze znajomych mieszkającego na I piętrze w kamienicy we wschodniej części rynku, by z okna zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie. Około godz. 14.00 zauważyliśmy, że ustawione już były stoły z ławkami, a od strony cerkwi wjeżdżały samochody niemieckie z oficerami. Stanęły one niedaleko stołów, gdzie czekali już komandiry sowieckie. Niemcy podeszli do stołów i po wojskowym powitaniu rozłożyli mapy. Długo coś radzili i pokazywali, a potem zaczęli wykreślać linię zwaną demarkacyjną, dzielącą obie armie. Wyszedłem szybko z kolegami (Józefem Ratowskim, Janem Ruebenbauerem, Marianem Janiszkiewiczem i Józefem Kapłonem) na tył rynku, na ul. św. Anny i dostałem się na wieżę kościelną, by stamtąd obserwować ruchy wrogich wojsk. Przez nieuwagę ktoś z kolegów poruszył okiennicę, a ten ruch spowodował odblask słońca, który dostrzegli stojący koło stołów milicjanci i żołnierze. Zaczęli biec w kierunku kościoła. Jednak wszystkim obserwującym udało się zbiec szybko z kościoła i dostać na ul. Sienkiewicza. Nowy porządek Linia demarkacyjna przebiegała niemal środkiem powiatu lubaczowskiego. Północna jego część, ze Starym Dzikowem, Cieszanowem i Narolem została przyłączona do Generalnej Guberni. Natomiast południowa - z Oleszycami, Lubaczowem i Horyńcem - znalazła się po stronie sowieckiej. Niemcy wycofali się za San, a nad pozostałą częścią powiatu objęli władzę bolszewicy. W mieście utworzono milicję, do której weszli wyłącznie Żydzi i dawni Rusini, teraz nazywający się Ukraińcami. Niebawem unieważniono polskie pieniądze i zastąpiono je rublami, każdy mieszkaniec otrzymał "pasport" (dowód osobisty) w języku rosyjskim i z dniem 1 listopada 1939 roku ta część powiatu lubaczowskiego została włączona w obręb Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Władze radzieckie szybko wprowadziły swoje zasady gospodarki, a wobec ludności polskiej stosowały swoiste metody represji, aresztowania i zsyłki w głąb Rosji, także zbiorowe deportacje. Pierwsza deportacja nastąpiła w lutym 1940 roku, następne w czerwcu 1940, marcu 1941, natomiast czwarta - zaplanowana na czerwiec 1941 r. - nie nastąpiła, ponieważ w jej przeddzień (22 czerwca) hitlerowskie Niemcy uderzyły na sowiecką Rosję. Deportacje przebiegały według pewnego schematu. W nocy NKWD pograniczne wdzierało do polskich domów, dając mieszkańcom pół godziny na zabranie podręcznego bagażu, po czym wywoziło ich podwodami na stację kolejową, gdzie stał pociąg towarowy z kominkami na dachach. Ludzie deportowani na wschód jechali tygodniami w bydlęcych wagonach, w nieludzkich warunkach. Ci, co przeżyli, byli wyładowywani w pustym stepie lub tajdze. Tam następował ciąg dalszy ich gehenny. Deportacje zakończyły pierwszy etap okupacji Polski przez wrogi ZSRS. Konstanty Kopf
Autor jest b. żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych placówki "Patria" w Lubaczowie. Brał udział w walkach z Niemcami, Ukraińcami i Sowietami. Ukończył szkołę podchorążych piechoty, w 1946 roku był aresztowany i osadzony na zamku w Rzeszowie, posiada wiele odznaczeń. Z wykształcenia prawnik i socjolog, mieszka w Krakowie, gdzie jest prezesem Okręgu Małopolskiego Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. |