Krew ich na nas i na dzieci nasze...
Lech Stępniewski

Artykuł ukazał się w pismie "Najwyższy Czas"
 

Śledząc debatę o zbrodni w Jedwabnem można odnieść wrażenie, że gdyby nagle jakimś cudem okazało się, iż dokonali jej Niemcy, wszyscy natychmiast by się rozeszli: jedni z uczuciem ulgi, drudzy - rozczarowania. Z zawodowego obowiązku zostałoby tylko kilku panów z IPN-u. I trupy pomordowanych wciąż leżące w jedwabieńskiej ziemi.

Nawet najsubtelniejsze studia w tej sprawie sprowadzają się bowiem ostatecznie do tego, by obyczajem szmalcowników zaglądać sobie nawzajem w spodnie i w metryki. Potem zaś wypisywać, co niegodziwego zrobili Polacy, a co Żydzi, i ostentacyjnie ważyć ciężar tych win, ukradkiem popychając palcem właściwą szalkę.

Owszem, są też i tacy, którym wydaje się, że biorą udział w dyskusji historyków; że tu chodzi o fakty. To właśnie oni rachują zawzięcie, jak duża musi być stodoła na 1600 osób i ile zwłok pomieści grób "na pięć, sześć metrów długi, na trzy metry szeroki, na dwa głęboki" (takie rozmiary podaje naoczny świadek odnaleziony przez Andrzeja Kaczyńskiego: "Nie zabijaj", Rzeczpospolita, 10 lipca 2000). I jeszcze mają pretensje do autora "Sąsiadów", Jana Tomasza Grossa, że nie pojechał wcześniej do Jedwabnego. A czy Sienkiewicz w trakcie pisania "Trylogii" szwendał się po Dzikich Polach?

Zasłona spada z oczu

Wiele nieporozumień wokół "Sąsiadów" bierze się stąd, że wbrew pozorom Grossowi znacznie bliżej jest do Sienkiewicza, niż na przykład do Szymona Askenazego. Askenazy ponoć mawiał, że historyk pracuje głównie d**ą - obolałą od przesiadywania w archiwach. A ten tu ledwie kilka papierków przerzucił, zaraz powieść historyczną wypalił! Tym razem - ku przygnębieniu serc.

Czy można dyskutować z "Trylogią"? Prawda, wszystko się tam mniej więcej zgadza, to Szwedzi oblegają Częstochowę, a nie odwrotnie etc., ale też wszystko zgadza się jedynie - mniej więcej. Natomiast o szczegóły lepiej nie pytać, skoro to nie one są ważne, tylko artystyczna wizja i dydaktyczny mit.

Również "Sąsiedzi" są rezultatem wizji i wszystko zgadza się w nich mniej więcej. Wprawdzie ksiądz Stanisław Musiał zaświadcza - i to tak solennie, jakby zdradzał tajemnicę spowiedzi - że książka ta "powstała w wielkim samotnym trudzie badawczym" (Gazeta Wyborcza, 14 marca 2001, wyróżnienie moje), ale nie do końca pokrywa się to z wyjaśnieniami samego autora.

Podstawowym źródłem Grossa jest relacja ocalałego z rzezi Szmula Wasersztajna. Została ona sporządzona w kwietniu 1945 roku dla Żydowskiej Komisji Historycznej i nie była dotąd gdzieś głęboko schowana czy utajniona, ale była - niepojęta. Jak pisze Gross, "mnie [...] zajęło cztery lata zanim zrozumiałem, co Wasersztajn powiedział". Najpierw wydawało mu się, że Wasersztajn jedynie opisuje, "jak sąsiedzi-Polacy znęcali się nad miejscowymi Żydami", ale oto nagle spadła "zasłona z oczu"; "pojąłem co tam się stało": "po prostu wszystkich pozostałych przy życiu Żydów spalono" (tu i dalej korzystam z drugiego wydania "Sąsiadów", dostępnego w Internecie na stronach wydawnictwa "Pogranicze" http://pogranicze.sejny.pl).

Podobnie przedstawia Gross swe przeżycia w wywiadzie dla The New Yorkera ("Jan Gross o polskiej hańbie"; w wydaniu internetowym z datą 5 marca 2001). Świadectwo Wasersztajna natychmiast nim wstrząsnęło, ale dopiero po latach, oglądając kadry z filmu Agnieszki Arnold o Jedwabnem, doznał olśnienia czy wręcz objawienia ("I had an epiphany"). I właśnie wtedy zaczął pisać swą książkę.

Morderca z klarnetem

Relacja, którą pozostawił Wasersztajn - podobno wymagająca czterech lat "trudu badawczego" i objawienia, by ją pojąć - nie jest zwyczajnym zeznaniem świadka: skromnym i nie wolnym od wątpliwości. Występuje w niej wszystkowiedzący narrator, obecny w wielu miejscach naraz i często posługujący się w swych opisach utartymi schematami i kliszami. W rezultacie nigdy nie można mieć pewności, czy to, co opisuje, tak właśnie się wydarzyło, czy też raczej - tak właśnie powinno się było wydarzyć. Zwłaszcza ze względu na nieskrywane aspiracje narratora do stworzenia wzorcowej opowieści o męce Żydów - i to takiej, że aż "trudno jest znaleźć w historii naszych cierpień coś podobnego".

Wasersztajn opowiada więc po kolei o wydłubywaniu oczu i obcinaniu języka, o zakłuwaniu, o topieniu, o kamienowaniu, o zmuszaniu ofiar do kopania dla siebie grobów, a także i o tym, że "spalano brody starych Żydów, zabijano niemowlęta u piersi matek, bito morderczo i zmuszano do śpiewów, tańców itp.". Na koniec zaś wszystkich pozostałych przy życiu Żydów spędzono do stodoły i spalono.

Pojawiają się jednak w jego opowieści również wątki jakby z innego porządku. Dwaj bandyci "Wacek ze swoim bratem Mietkiem, chodząc razem z innymi bandytami po żydowskich mieszkaniach, grali na harmonii i klarnecie aby zagłuszyć krzyki żydowskich kobiet i dzieci". Gdy zaś pędzono Żydów do stodoły na spalenie "obok bramy stało kilku chuliganów, którzy grając na różnych instrumentach, starali się zagłuszyć krzyki nieszczęśliwych ofiar".

Ani Wasersztajn, ani Gross nie tłumaczą, dlaczego w miasteczku ogarniętym - jak wynika z całej narracji - amokiem zabijania, napawający się swymi zbrodniami bandyci urządzają podobne koncerty. W jakim celu? Przed kim chcą zagłuszyć (grą na klarnecie!) żydowskie krzyki? Trudno pozbyć się wrażenia, że narrator już coś niecoś słyszał o owych obozowych orkiestrach (też mitycznie rozmnożonych) przygrywających Żydom idącym na śmierć, i uznał, że mordowanie przy muzyce lepiej zilustruje perfidię gojów.

Również jak wyjęte z obozowych przeżyć wyglądają historie o pracowitym znoszeniu na pogorzelisko chorych i dzieci, które "wiązali po kilka za nóżki i przytaszczali na plecach, kładli na widły i rzucali na żarzące się węgle" - czyli po prostu piekli. A po wszystkim "z jeszcze nie rozpadłych ciał, wybijali siekierami złote zęby z ust". I tak stodoła w Jedwabnem przemienia się stopniowo w krematorium Oświęcimia.

Wśród tych okropieństw - a późniejsze relacje jeszcze je przelicytowują (np. w wydanej w 1980 roku Księdze Pamiątkowej jedwabieńskich Żydów mówi się już o grze w piłkę obciętą głową żydowskiej dziewczynki) - dziwnie wygląda niepozorna informacja Wasersztajna, że tuż przed pogromem "okoliczna ludność przestała sprzedawać produkty żywnościowe, wskutek czego położenie Żydów stało się coraz cięższe". To prawie tak, jakby ktoś skatowany przez bandę zwyrodnialców, morderców jego bliskich, zapamiętał im także i to, że dwa dni wcześniej nie poczęstowali go kanapką.

Co ciekawe, podobną wiadomość znaleźć można również w drugiej opowieści obficie wykorzystanej przez Grossa - relacji Menachema Finkelsztajna o bliźniaczym pogromie w Radziłowie. Finkelsztajn również jednym tchem pisze o tym, jak "zbrodniarze zabili żydowską dziewczynę, odpiłowując jej głowę od ciała", a równocześnie "rzucono hasło «Nie sprzedawać żadnym Żydom żadnych artykułów spożywczych». Tym sposobem położenie Żydów stało się jeszcze gorsze". Wydaje się, że właśnie ten mało efektowny szczegół należy do tych niegodziwości, których obaj naprawdę doświadczyli i dlatego są do niego tak przywiązani.

Biskup ze srebrnym lichtarzem

O przeszło rok późniejsza relacja Finkelsztajna, choć stylem narracji zasadniczo nie odbiega od tego, co opowiedział Wasersztajn, robi wrażenie bardziej "dojrzałej". Jej autor chętniej czerpie z tradycyjnych opisów prześladowań Żydów i zarazem dobrze już wie, na jakim świecie żyje, i czego się od niego w tym "historycznym momencie" oczekuje.

Żydzi - niczym przed trybunałem Inkwizycji - zostają ceremonialnie zmuszeni do palenia albo topienia w rzece swych świętych ksiąg, ale też - czego autor relacji bynajmniej nie dementuje - w oczach księdza-antysemity "wszyscy Żydzi od najmłodszego do 60 lat są komunistami". Finkelsztajn umie w odpowiednim momencie zgrabnie sparafrazować endeckie slogany i często o swych prześladowcach pisze "chrześcijanie". Umie również ze wszystkiego wyciągnąć słuszne politycznie wnioski:

"Byliśmy pewni, że Żydów zamordowano. Kto ich zabił? Polscy mordercy, brudne ręce ludzi ze świata podziemnego, ludzi ślepych, którzy pędzeni są przez zwierzęcy instynkt za krwią i rabunkiem uczeni i wychowani w przeciągu dziesiątków lat przez czarne duchowieństwo, które na gruncie nienawiści rasowej budowali swoją egzystencję".
Do ulubionych zabiegów Finkelsztajna należy odwracanie antyżydowskich stereotypów. Źli ludzie opowiadają o Żydach-kolaborantach witających Armię Czerwoną chlebem, solą i landszaftem ze Stalinem, a to właśnie "ludność polska odrazu pokumała się z Niemcami. Oni wybudowali na cześć armii niemieckiej łuk triumfalny, ozdobiony swastyką, portretem Hitlera i hasłem: «Niech żyje armia niemiecka, która wyzwoliła nas z pod przeklętego jarzma Żydokomuny!»" Zamiast Żydów donoszących do NKWD, są teraz Polacy, którzy "nasyłali Niemców przy każdej sposobności, robili różne insynuacje" etc.

Z kolei do dawnych dziejów żydowskich nawiązuje obrazek mogący nosić tytuł: "Żydzi wykupują się od gniewu gojów obfitymi darami". Ponieważ - opowiada Finkelsztajn - bandyci zażyczyli sobie, "aby Żydzi ich wynagrodzili, to oni darują wszystkim życie", gmina zaczęła gromadzić "zastawy, garnitury", "srebra i złota", a nawet "ostatnie krowy".

Jak bardzo takie historyczne klisze potrafią przesłonić rzeczywistość, niech świadczy relacja Awigdora Kochawa zamieszczona w Księdze Pamiątkowej jedwabieńskich Żydów i przytaczana z aprobatą przez Grossa. Gdy w Jedwabnem rozchodzą się pogłoski o spodziewanym pogromie, przedstawiciele gminy żydowskiej natychmiast jadą składać dary, tym razem do biskupa z Łomży. Bardzo to ładna scena: brodaci Żydzi ofiarowujący biskupowi "piękne srebrne lichtarze" w zamian za obietnicę opieki. Bo to i tradycji stało się zadość, i wziął niedrogo (Nb. w wersji Księgi zamieszczonej w Internecie zamiast eleganckich "pięknych lichtarzy" pojawia się prostacka "duża suma pieniędzy").

W rzeczy samej, zgodnie z oczekiwaniami urobionymi przez długi szereg historycznych doświadczeń, przedstawiciele gminy powinni byli się tak zachować. I aż szkoda, że biskup łomżyński, który wcześniej ukrywał się przed bolszewikami, w tym czasie - jak ustalili niedawno historycy - jeszcze najprawdopodobniej w Łomży nie rezydował...

Wówczas to zebrali się arcykapłani i starsi ludu...

W relacjach Wasersztajna i Finkelsztajna daje o sobie także znać klisza w pierwszej chwili zaskakująca: chrześcijańskie przedstawienie męki Pańskiej! Tyle tylko, że miejsce Żydów, narodu Bogobójców, zajmują teraz Polacy. Natomiast męczeństwo żydowskie staje się jakby nową Pasją.

Jest to oczywiście ofiara pobożna i czysta. Już Wasersztajn mówi o bezczeszczeniu ciał "świętych męczenników". W późniejszych relacjach z Księgi Pamiątkowej świętość jedwabieńskiego męczeństwa podkreślana bywa jeszcze wyraźniej. Sędziwy rabin, Awigdor Białostocki, modli się aż do samego końca, a Żydzi giną w płomieniach z "Szema Izrael" na ustach. Jeden z nich, prosty woźnica, wybiera śmierć dobrowolnie. Goje chcą go w ostatniej chwili uwolnić, bo za sowieckiej okupacji uratował życie polskiemu pilotowi, ale on wyznaje jedynie: "Gdzie pójdzie rabbi, tam i ja pójdę", i umiera wraz z pozostałymi. "Zaprawdę, ten prosty człowiek uświęcił Boże imię" - kończy swoją opowieść o nim Rywka Fogel.

Ale żeby wszystkie role zostały rozdane, obok niewinnego baranka ("Żydzi byli jak jedna bezbronna owca wśród stada wilków" - napisze potem Finkelsztajn) musi też znaleźć się Judasz. Izrael Grondowski, bo tak się jedwabieński Judasz nazywał, "pobiegł z rodziną do katolickiego kościoła, padł księdzu do nóg", ochrzcił się, by ratować swe nędzne życie, a potem obrócił się przeciwko własnemu ludowi i sam wydał gojom 125 Żydów.

Rankiem fatalnego 10 lipca 1941 roku wszechwiedzący narrator Wasersztajna zjawia się, niewidzialny, na naradzie 8 gestapowców z przedstawicielami władz Jedwabnego. Niemcy są powściągliwi, proponują "ażeby z każdego zawodu zostawić jedną rodzinę żydowską". W odpowiedzi słyszą jednak: "musimy wszystkich Żydów zgładzić, nikt z nich nie może zostać żywym". Wtedy postanawiają wydać Żydów Polakom.

1900 lat wcześniej sytuacja rozwijała się podobnie: znudzony Piłat, okrzyki starszyzny żydowskiej "Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!". I nawet to samo rozwiązanie: "Rzekł do nich Piłat «Zabierzcie go i sami ukrzyżujcie»" (J 19,6).

I tak jak w Pasji złaknieni krwi Żydzi z czasem przesłaniają wydającego wyrok Piłata, tak i w oczach Żydów Polacy stają się gorsi od Niemców. W Księdze Pamiątkowej Herszel Piekarz pisze wprost: "Ich sadyzm był nienasycony. Niemcy patrzyli z pogardą na jawne zezwierzęcenie Polaków". Odbywa się więc i "biczowanie" Żydów za pomocą kijów nabitych gwoździami, i naigrawanie się: upokarzające "wariackie ćwiczenia", na ostatek zaś czeka ich męczeńska śmierć.

A "dookoła torturowanych - wspomina Finkelsztajn - stały tłumy polskich mężczyzn, kobiet i dzieci, które wyśmiewały się z nieszczęśliwych ofiar". Cały lud. I prawie słychać, jak krzyczą rozochoceni: "Krew ich na nas..."

W pewnym fantastycznym opowiadaniu Aleksandra Wata następuje osobliwa zamiana miejsc: Żydzi zostają masowo katolikami, wybierają żydowskiego papieża i wkrótce nie ma już "ani jednego kleryka pochodzenia aryjskiego", natomiast antysemici przyjmują judaizm. Coś podobnego dokonuje się po Zagładzie z tradycyjnym schematem Pasji. Dziś nie wolno już utrzymywać, że wszyscy Żydzi są odpowiedzialni za śmierć Chrystusa, ale jest rzeczą jak najbardziej właściwą czynić odpowiedzialnymi wszystkich Polaków za śmierć każdego polskiego Żyda. Złośliwi antysemici powiedzieliby zapewne, że Żydzi potrafią okraść chrześcijan nawet z najgłupszych przesądów.

Co więcej, stwierdzenie, że Polacy zbiorowo odpowiadają za krzywdy Żydów, ma podobno posiadać jakąś cudowną moc oczyszczającą. Gdy przyznają wreszcie, że są narodem Żydobójców, zaczną od razu żyć w prawdzie i bardzo się im od tego polepszy. To właśnie do takiej ekspiacji powinna ich nakłonić horrendalna teza kończąca książkę Grossa - że 1600 jedwabieńskich Żydów zostało zamordowanych przez "społeczeństwo".

Zresztą, wszystko to dokładnie przewidziała już dawno temu matka Finkelsztajna (a tak, zbrodni Żydobójstwa również towarzyszą proroctwa!). Rozmawiając z miejscowym księdzem najpierw próbowała go przekonać, żeby nie stosował do Żydów zasady odpowiedzialności zbiorowej, a potem w profetycznym natchnieniu apelowała, by "wstrzymał ciemną masę, która jest zdolna do popełnienia straszliwych rzeczy, które w przyszłości na pewno będą hańbą dla narodu polskiego, ponieważ polityczna sytuacja nie zawsze będzie taka jaka jest obecnie".

Opowiemy detalicznie

Ów duch proroczy bynajmniej z czasem nie wygasł, lecz przeniósł się na mecenasów Kleina i Urbacha, którzy półtora roku temu złożyli w Chicago w imieniu 11 Żydów pozew przeciwko polskiemu rządowi. Najpierw napisali w nim m.in., że Polacy okrutnie prześladowali Żydów i nieźle wzbogacili się na licznych pogromach oraz czystkach etnicznych, a potem bardzo się obruszyli, gdy ich dziełu wytknięto pewne nieścisłości. "Ci, którzy oskarżają nas o fałszowanie historii, zapominają, że jesteśmy prawnikami, a nie historykami" - odpowiedzieli z iście prawniczą logiką (Rzeczpospolita 12 sierpnia 1999). Jednocześnie zaś przewidywali proroczo, że już wkrótce będą musieli pojawić się historycy, którzy ustalą fakty i pomogą Polakom w "rzetelnym rozliczeniu się z historią".

Nie chcę sugerować, jakoby to Klein porodził Grossa, Gross wynalazł Wasersztajna etc. Przypominam jedynie, w jakich uwikłaniach mitologicznych i na jakim tle toczy się dzisiejsza dyskusja. Wbrew wyrażanym na początku naiwnym nadziejom, że "głośne mówienie" o jedwabieńskiej zbrodni pomoże odkryć prawdę, na razie odkrywamy przede wszystkim, jak bardzo prawda jest bezsilna wobec etnicznych mitów. To sporo, ale zarazem o wiele za mało, by ta narodowa dysputa wydała dobre owoce.

Po sześćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń trudno też liczyć na ujawnienie jakichś nowych i bezspornych faktów. Będzie się więc w nieskończoność naświetlało "kontekst historyczny", albo uczenie deliberowało, czy bardziej wiarygodny jest sąd stalinowski (który w 1949 roku skazał kilkunastu mieszkańców Jedwabnego), czy może prokurator późno-peerelowski (który całą winę przypisał Niemcom). Także i w tym wypadku wielki zgiełk nie służy sprawie: świadkowie albo zacinają się w sobie, albo mnożą jak króliki.

Tymczasem - jak napisał dziennikarz Polityki - "po uliczkach Jedwabnego ganiają hordy dziennikarzy". Kamerzyści filmują wciąż te same dziury przed kościołem, gdzie spod asfaltu wyłazi stary bruk - jedyny świadek naprawdę wiarygodny, ale niemy. A ponieważ historia miasteczka stała się pokupnym towarem, okoliczni mieszkańcy szybko zdążyli się dopasować do nowych reguł gry.

"Kiedy - opowiada Andrzej Kaczyński w Rzeczpospolitej z 8 marca 2001 - na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających «sponsora». - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy..."


© Lech Stępniewski marzec 2001   Oryginał w czytankach Lecha Stępniewskigo

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1