Jedwabne a zbrodnie na Kresach 1939-1941 (VII)

Prof. J. R. Nowak

 

Sąsiedzkie donosy

Najbardziej zmasowaną formą zbrodniczych działań antypolskich ze strony prosowieckich Żydów była wielka fala skierowanych przeciwko Polakom "zabójczych" donosów. Były one nieustannym zjawiskiem lat 1939-1941 na Kresach. Zbolszewizowani Żydzi, znający doskonale lokalne stosunki w poszczególnych miejscowościach, okazali się dla NKWD bezcennymi wręcz agentami i informatorami przeciwko różnym patriotycznym środowiskom polskim. Wiele żydowskich donosów przyniosło najtragiczniejsze skutki dla schwytanych na ich podstawie Polaków

Niektórzy z nich bywali natychmiast zabijani w rezultacie tych donosów, tak jak stalo się w opisanym w poprzednim rozdziale przypadku grodzieńskiego nauczyciela Jana Kurczyka. W przypadku bardzo wielu innych Polaków donos kończył się zamknięciem w sowieckim więzieniu i późniejszym zakatowaniem na śmierć. Bardzo wielu oficerów schwytanych na podstawie żydowskich donosów znalazło się później na listach katyńskich.

Ta nadzwyczaj ponura, donosicielska rola znacznej części Żydów na Kresach Wschodnich, została wymownie opisana między innymi w znakomicie udokumentowanej książce żydowskiego autora Bena-Ciona Pinchuka. Pisał on między innymi, iż: "Nie ulega wątpliwości, iż lokalni komuniści żydowscy grali ważną rolę w rozpoznaniu dawnych działaczy politycznych i zestawieniu listy "niepożądanych" i "wrogów klasowych". NKWD próbowało, często z sukcesem, rekrutować ludzi, którzy przedtem byli aktywni w żydowskich instytucjach i politycznych organizacjach, i w ten sposób stworzyli oni atmosferę wzajemnych podejrzeń i strachu wśród przyjaciół i kolegów" (por. Ben-Cion Pinchuk: "Shtetls Jews under Soviet Rule. Eastern Poland under Soviet Rule. Eastern Poland on the Eve of the Holocaust, Cambridge Mass, 1991, s. 35).

Z różnych miejscowości na Kresach odnotowano po latach takie same, identycznie brzmiące skargi na donosicielską rolę części zbolszewizowanych antypolskich Żydów. Oto kilka jakże typowych przykładów.

Wrocławski sufragan, ks. biskup Wincenty Urban, tak pisał już w 1983 roku w książce: "Droga krzyżowa archidiecezji lwowskiej w latach II wojny światowej 1939-1945" o sowieckim terrorze w dekanacie Lwów pozamiejski: "Czynniki administracyjne nie znały litości, były bezwzględne, cisnęły na każdym kroku. Organem wykonawczym byli najczęściej "biedniaki" oraz miejscowi Żydzi, zwłaszcza ci ostatni panoszyli się bezwzględnie, nieraz wyzywająco i bezczelnie. Ich dziełem po największej części były różne donosy na ludzi oraz oskarżenia" (Ks. bp W. Urban: "Droga krzyżowa archidiecezji lwowskiej w latach II wojny światowej 1939-1945", Wrocław 1983, s. 93-94).

Biskup Wincenty Urban pisał w tej samej książce również, iż: "Po wejściu wojsk sowieckich w 1939 roku, Żydzi w Krasnem, uciekinierzy z zachodniej części Polski, organizowali od razu "meetingi", na których atakowali lokalne władze polskie, wieszali flagi czerwone na masztach, ustanawiali lokalne władze komunistyczne (...)" (tamże, s. 123, 82).

Władysław Hermaszewski tak opisał dramatyczne wydarzenia, jakie nastąpiły po 17 września 1939 roku w jego rodzinnym Bereźnie (pow. Kostopol, woj. wołyńskie): "Spontanicznie witający czerwonoarmistów liczni Ukraińcy i część biedoty żydowskiej zaczęli okazywać swą wrogość wobec nas, Polaków, stanowiących tu mniejszość. Wyszukiwali i wskazywali przybyłym enkawudzistom funkcjonariuszy i urzędników polskich instytucji państwowych i publicznych oraz uciekinierów z zachodnich i centralnych województw, szukających schronienia przed Niemcami, po czym nastąpiły masowe ich zwolnienia i deportacje" (W. Hermaszewski: "Echa Wołynia", Warszawa 1995, s. 43).

Mieszkający wówczas w Tarnopolu Czesław Blicharski wspomina: "Okupacja sowiecka Tarnopola rozpoczęła się o godzinie 15.00 17 września 1939 roku (...). Już tego samego dnia wieczorem rozpoczęły się masowe aresztowania, przeprowadzone przy pomocy usłużnych informatorów, pochodzących z kręgów nielicznej KPZU (Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy - JRN) i biedoty żydowskiej. Od tej chwili trwał nieprzerwanie proces wyniszczania elementów polskich w mieście" (C. Blicharski: "Tarnopolanie na starym ojców szlaku", Biskupice 1994, s. 203).

Podobnie jak Blicharski obserwacje z dramatycznych początków okupacji Tarnopola przez wojska sowieckie odnotowała w swych wspomnieniach Jadwiga Tomczyńska pisząc, że 17 września 1939 roku "na ulicach pojawili się Ukraińcy i Żydzi z opaskami na ramieniu, co miało oznaczać przynależność do swoistej milicji, wyszukującej w mieście mieszkania, przede wszystkim rodzin policjantów, wojskowych, oficerów i podoficerów" (por. J. Tomczyńska: "Z Tarnopola przez Sybir do Wadowic", Kraków 1992, s. 9).

Wymowną relację na ten temat znajdujemy również we wspomnieniach b. żołnierza AK Okręgu wileńskiego, później więźnia Gułagu, współzałożyciela Stowarzyszenia Łagierników - Żołnierzy AK, Henryka Sobolewskiego. Pisał on m. in.: "Mnożyły się aresztowania. Pierwszymi ofiarami byli policjanci, zawodowi wojskowi, pracownicy wymiaru sprawiedliwości, urzędnicy państwowi, działacze (nie licząc komunistów) wszystkich patii politycznych, właściciele majątków, księża i tak zwani kułacy. Najpilniej poszukiwano oficerów. Wszystkich aresztowanych wywożono do położonych w głębi Rosji więzień i łagrów.

W bolszewickich urzędach zaroiło się od miejscowych Żydów. Z nich rekrutowała się "ludowa milicja" i oni dostarczali do NKWD informacji o "wrogim w stosunku do ZSRR polskim elemencie". Władzę sowiecką uważali za swoją i otwarcie cieszyli się z naszej klęski. Często pod naszym adresem kierowali różnego rodzaju pogróżki i drwili z naszych narodowych i duchowych wartości. Na każdym kroku oznajmiali, że skończyło się już "nasze panowanie". Małe Żydziaki mnie i moich kolegów określali "wstrętnymi polskimi mordami". Bolszewicy nie czekali na opór. Przy pomocy żydowskich szpicli i donosicieli oraz w oparciu o składane w zakładach pracy życiorysy ustalili, kto jest wrogiem sowieckiej władzy lub może być dla niej niebezpieczny" (H. Sobolewski: "Z Ziemi Wileńskiej przez świat Gułagu", wyd. II Gdańsk 1999, s. 14, 27).

Emisariusz ZWZ Aleksander Blum opisywał, jak już w drodze do Wilna dowiedział się, że tamtejszy dworzec jest niebezpieczny, bo "jest silnie obstawiony przez agentów NKWD i - tzw. -  milicję obywatelską zaimprowizowaną przez okupantów i złożoną z chuliganów i z młodzieży komunistycznej, szczególnie pochodzenia żydowskiego, uzbrojoną w karabiny i zaopatrzoną w opaski czerwone. Głównym zadaniem ich było zatrzymywanie podejrzanych osób i przebranych oficerów. "Przyklejali" się oni do wybranych przez siebie wojskowych podróżnych i towarzyszyli im do mieszkań prywatnych celem sprawdzenia tożsamości eskortowanych" (wg A. Blum: "O broń i orły narodowe... Z Wilna przez Francję i Szwajcarię do Włoch", Londyn 1980, s. 102).

Starszy sierżant Aleksander Pluta wspominał w nadesłanej do mnie relacji jak na przełomie września i października wyglądała podróż z Wilna do Grodna na Białystok. Pisał: "W wagonach osobowych było dużo jadących, a wśród nich NKWD, jak zwykle w wieku 50-60 lat. Mówili niby po rusku, ale rozumiało się wszystko. Byli to polscy Żydzi, przygotowani na naszą okupację i węszyli czy gdzieś nie jedzie jakiś polski oficer lub inteligent, albo obcy" (wg relacji A. Pluty z 14 sierpnia 1999, znajdującej się w moim posiadaniu).

Filip Ożarowski wspominając tragiczne karty życia polskiego na Wołyniu pod okupacją sowiecką, pisał: "Wkraczająca w międzyczasie na Wołyń Armia Czerwona wraz z aparatem NKWD rozpoczęła rozbrajanie wojska polskiego. Rozbrojone oddziały żołnierzy wysyłane były na Sybir, a oficerowie i policja byli albo rozstrzeliwani na miejscu, lub przeznaczeni na zamordowanie w lasach Katynia i innych miejscach. Dla lepszego wywiadu powołano tymczasowo do milicji Ukraińców z wiosek i Żydów z miast. Żydzi, którym się lepiej powodziło w Polsce niż przeciętnemu Polakowi, "odwdzięczali się" Polakom. Nie jestem antysemitą, ale muszę stwierdzić, że zamieszkujący w Polsce Żydzi od czasów Kazimierza Wielkiego, rwali się teraz do współpracy z okupantem sowieckim. Mimo to później, za czasów okupacji niemieckiej, Polacy ratowali Żydów na Wołyniu" (por. F. Ożarowski "Mietlica": "Gdy płonął Wołyń", Chicago 1995, s. 14).

Zenon Skrzypkowski relacjonował: "W miasteczku [Drohiczynie - JRN] swoje "porządki" zaczęło robić NKWD. Znaleźli się tacy ludzie, którzy z nimi współpracowali. Wywodzili się na ogół z elementów o nie najlepszej opinii w środowisku. Byli to głównie Białorusini i Żydzi. Dużą aktywność w sprzyjaniu bolszewikom wykazała zwłaszcza biedota żydowska. Dość szybko przystosowała się ona do nowych warunków i zajęła pozycję wysoko uprzywilejowaną, zajmowała kierownicze stanowiska w administracji i milicji. Niektórzy Żydzi "pocieszali" nieszczęśliwych i pełnych obaw o przyszłość Polaków słowami "jakoś przy nas będziecie żyli" (Z. Skrzypkowski: "Przyszliśmy was oswobodzić... Drohiczyńskie wspomnienia z lat niewoli", Warszawa 1991, s. 15). 

Wacław Wierzbicki z osiedla Kuchczyce, gmina Kleck, powiat Nieśwież wspominał wydarzenia po 17 września 1939 roku w swych okolicach: "Natychmiast znaleźli się perfidni Białorusini i Żydzi, który wkraczającym wojskom sowieckim budowali triumfalne bramy. Żydzi powkładali czerwone opaski na rękawy i stali się enkawudzistami, wydając Sowietom polskich patriotów" (por. "Z Kresów Wschodnich RP na wygnanie. Opowieści zesłańców 1940-1946", Londyn 1996, s. 582).

Zygmunt Mazur OP pisał w dominikańskim periodyku "W drodze" z 1989 roku: "Następne miesiące [od grudnia 1939 r. - J.R.N.] były dla Czortkowa tragiczne - nieustanne łapanki, aresztowania i wywozy na Syberię. Poszukiwano przede wszystkim inteligencji i wszelkiego typu przedwojennych działaczy. Akcję eksterminacyjną przeprowadzono z całą bezwzględnością. W swoich poczynaniach NKWD było wspomagane przez nacjonalistów ukraińskich i niestety Żydów" (por. Z. Mazur OP: Prawda o zbrodni w Czortkowie, "W drodze", 1989, nr 11-12, s. 53).

NKWD znajdowało chętnych do współpracy wśród Żydów, nawet tam, gdzie było stosunkowo niewielu żydowskich komunistów. Stanisław Rakowski, pisząc o dziejach klasztoru w Czortkowie stwierdził, że pod koniec 1939 władze sowieckie "rozpoczęły akcję eksterminacyjną wobec polskiej ludności miasta. Rozpoczęły się aresztowania, łapanki, wywózki na Syberię. NKWD była wspomagana przez ukraińskich nacjonalistów i nielicznych tu komunistów żydowskich" (por. S. Rakowski: Z Dziejów Konwentu Dominikanów w Czortkowie, "Semper Fidelis", 1992, nr 2).

Były więzień sowiecki i zesłaniec Jerzy Głowała wspominał:

"Jeden z moich współtowarzyszy, który również szukał sposobności do ucieczki, opowiadał mi o współdziałaniu z władzami wielu Żydów i Białorusinów. Biorą oni udział w pogoni za uciekinierami oraz natychmiast donoszą o pojawieniu się jakiejś nieznajomej osoby" (por. J. Głowała: "Purga. Wśród więźniów i zesłańców w ZSRR 1941-1955", Warszawa 1990, s. 20).

W książce żydowskich autorów - Jacka Pomerantza i Lyric Wallwork Winika o owych latach: "Wkrótce po wkroczeniu Sowietów do Rożyszcza komunistyczna organizacja młodzieży... przejęła kontrolę miasta... ci młodzi ludzie maszerowali po ulicach miasta z karabinami. Nosili czerwone opaski identyfikacyjne i wyaresztowywali ludzi uważanych za faszystów czy wrogów komunistycznej sprawy. Bałem się spacerować na trasie od stacji kolejowej do domu Ytzela. Bałem się pomimo tego, że część młodych z opaskami na ramionach była Żydami" (wg relacji w książce J. Pomerantza i Z. Winika: "Run East: Flight From the Holocaust", Chicago 1997, s. 26).

Z kręgu australijskiej Polonii z Melbourne został wysłany 12 sierpnia 1995 roku do księdza prałata Henryka Jankowskiego list, zawierający świadectwo dramatycznych czasów na Kresach po 17 września 1939 roku. Autor listu, Bronisław Stankiewicz, pisał między innymi: "W 1939 roku jako 10-letni chłopak byłem świadkiem, gdy do mojego miasta - Baranowicze - wkraczała wyzwoleńcza Krasna Armia, właśnie Żydzi zakładali na lewą rękę czerwone opaski, na których widniały napisy NKWD. To właśnie Żydzi byli donosicielami do NKWD i wydawali w ręce NKWD ukrywających się oficerów Wojska Polskiego, ukrywających się policjantów granatowych, nauczycieli, wyższych urzędników państwowych, a w nocy zajeżdżały czarne budy NKWD, które my nazywaliśmy "czorny woron" (...).

Duża część donosów kończyła się jak najgorszymi skutkami dla oskarżanych przez Żydów Polaków, doprowadzając do utraty przez nich życia. Istnieje wiele relacji na temat tego typu  "zabójczych" donosów z różnych miejscowości na Kresach - przytoczę tu kilka typowych przypadków tego typu.

Do szczególnie niebezpiecznej fali donosów na polskich urzędników i sędziów doszło w największym mieście na Wołyniu - Równem. Aresztowano tam m. in. byłego posła, Dezyderego Smoczkiewicza, i byłego senatora, Tadeusza Dworakowskiego, pięciu sędziów Sądu Okręgowego i wiceprokuratora (wszystkich potem zamordowano). Aresztowano również dwóch podprokuratorów. Denuncjowali w szczególności: aplikant sądowy, syn zamożnej miejscowej rodziny żydowskiej oraz starszy woźny sądowy, Ukrainiec (por. R. Szawłowski: "Wojna polsko-sowiecka 1939", Warszawa 1997, t. I. s. 397).

Wanda Skorupska, we wrześniu 1939 adwokatka we Włodzimierzu Wołyńskim tak opisywała w relacji spisanej w latach osiemdziesiątych wydarzenia zachodzące we Włodzimierzu po wejściu wojsk sowieckich: "Na podstawie donosów sporządzonych przez komunistów i Żydów aresztuje się natychmiast wybranych ludzi. We Włodzimierzu aresztowano adwokata Albina Ważyńskiego i mjra (Juliana Jana) Pilczyńskiego, dyrektora gimnazjum, Leona Kisiela, inspektora szkolnego p. Jędryszkę oraz kierownika jednej ze szkół powszechnych Strzeleckiego. Zadenuncjowali ich miejscowi Żydzi. Zaginęli bez śladu" (por. tamże, s. 207).

Zbigniew Schultz z Częstochowy w przysłanym do mnie świadectwie na temat wydarzeń czasów wojny, datowanym 23 lipca 1999, pisał o tragicznych skutkach żydowskiego donosu na jego stryja Stanisława Schultza. Jak pisał Zbigniew Schultz: "Mój stryj Stanisław Schultz, urodzony we Lwowie w 1910 roku, z powodu złego stanu zdrowia został zwolniony z obowiązku służby wojskowej - służby zasadniczej. Jesienią 1940 r. sąsiadka Żydówka doniosła do NKWD, że Stanisław Schultz jest ukrywającym się oficerem polskim. Stryja mego wywieziono na Daleki Wschód ZSRR, gdzie był przymusowo zatrudniony przy budowie trasy kolejowej do Władywostoku. Jedyną wiadomość od Stanisława Schultza otrzymała jego matka, Ludwika Schultz z domu Siłkowska, w lutym 1941. Po wojnie Stanisław Schultz nie dał żadnego znaku życia. Próby wyjaśnienia jego losu nie dały żadnego rezultatu. Sowiecki Czerwony Krzyż nie jest w stanie udzielić na temat mego stryja żadnych informacji. Donosy do NKWD kierowane na Polaków były w tym czasie praktykowane przez Żydów nagminnie - uważam, że 80% Polaków zostało deportowanych na Syberię na skutek donosów żydowskich" (wg listu Z. Schultza z 28 marca 1996 r. znajdującego się w moim posiadaniu).

Inny przykład "zabójczego" donosu opisali A. i J. Wiszniowscy w liście do "Głosu Polskiego w Toronto" z 24 maja 1996 roku. W liście można było przeczytać dramatyczną historię rodziny stryja Wiszniowskiego, który w 1939 roku mieszkał w małym miasteczku Dolina, woj,. stanisławowskie.

Jak pisano w liście: "Stryj miał dorosłych synów, którzy należeli do związku "Sokołów" i "Strzelca", gdzie hasłem było "Bóg, Honor i Ojczyzna". Widocznie w oczach żydowskich było to wielkim przestępstwem i dlatego pewnej nocy NKWD i dwóch Żydów, których stryj znał, przyszło aresztować moich stryjecznych braci. Jeden był zakatowany w miejscowym więzieniu, inni wywiezieni na Sybir, tak jak tysiące innych polskich rodzin, które dzięki żydowskiej służalczości zostało zesłanych na Sybir na zagładę (...). Kto sporządzał spis Polaków "kandydatów" na zsyłkę, jak nie (...) Żydzi, którzy zasiedli w 1939 roku na wszystkich ważnych stołkach?" W liście używa się bardzo ostrych epitetów pod adresem ówczesnych żydowskich donosicieli, czyż można się jednak dziwić człowiekowi, który mógł z bliska zaobserwować spowodowaną przez nich tak ciężką martyrologię rodziny jego stryja.

Znana polonijna działaczka społeczna Janina Ziemińska, od lat mieszkająca w Nowym Jorku wspominała: "Zaczynają się donosy i aresztowania. Szpicle pracują całą parą - większość to Żydzi komuniści. Aresztuje się policjantów, sędziów, nauczycieli" (por. J. Ziemińska: Z Kresów do Nowego Jorku, polonijny "Nasz głos" 10 czerwca 1999). W innym odcinku wspomnień Ziemińska opisała historię "morderczego donosu" Żyda Wala na swego kolegę szkolnego ze szkoły w Borysławiu, relacjonując: "Rosjanie uciekają w popłochu [1941 - J.R.N.] (...) Niemcy otwierają więzienia. Rodzice szukają swoich najbliższych. Przychodzi do mnie nauczycielka, której aresztowano syna. A było to tak... Przyszedł do ich domu Żyd Wal (kolega szkolny syna) wraz ze swymi kamratami enkawudzistami, wskazał palcem jej syna i powiedział: "To ten". Zabrali Jerzyka Kozłowskiego - miał wtedy 18 lat (...) Jerzyk - zanim zginął - napisał własną krwią na ścianie więzienia, "Dziś, dnia... zamordują nas". Matka nauczycielka mdleje. Jej mąż na własnych rękach wynosi ciało syna (...) Niedługo potem odbył się pogrzeb ofiar bolszewickiego pogromu (...). Po pogrzebie poszłam do swojej nauczycielki. Znalazłam tam trzech niemieckich oficerów. Przyprowadzili oni rodziców Wala, sprawcy aresztowania Jerzyka. Oficerowie oświadczyli, że młody Wal uciekł z bolszewikami, ale jego rodzice będą do jej dyspozycji i może zrobić z nimi co zechce. Nauczycielka, która znała niemiecki znakomicie, odpowiedziała, że co prawda syn rodziców Walów to bandyta, ale jego rodzice to porządni ludzie i chce, żeby ich wypuścić na wolność, co też nastąpiło" (por. J. Ziemińska: "Z Kresów do Nowego Jorku", polonijny "Nasz Głos", 25 czerwca 1999).

W książce Małgorzaty Giżejewskiej o Polakach na Kołymie zamieszczony został opis aresztowania działacza polskiej organizacji podziemnej Aleksandra Katryniaka. Wspominał on m. in.: "24 IX 1939 r. (...) wziąłem kierunek na Drohobycz (...). W Rychcicach Żydzi (znajomi spotkani po drodze; autor pochodził z Drohobycza) zgłosili milicji komunistycznej, że ja idę w kierunku Drohobycza (...). Milicja zawiadomiła NKWD i zrobiono na mnie zasadzkę" (wg M. Giżejewska: "Polacy na Kołymie 1940-1943", Warszawa 1997, s. 69).

Wiele, bardzo wiele było sąsiedzkich donosów. Józefa Sieniarska pisała w relacji nadesłanej do mnie: "Pochodzę ze Stanisławowa (...). Mieszkałam tam do 1945 r. Miałam brata, Józefa Ostrowskiego, ur. w 1918 r., który przed wojną był jeden rok w policji. W lutym 1940 roku Sowieci zabrali go w nocy z domu i ślad po nim zaginął. Nawet do tej pory nie wiem, gdzie zginął. A przeskarżył go Żyd (sąsiad)" (wg relacji J. Sieniarskiej z 30 sierpnia 1999, znajdującej się w moim posiadaniu).

Malarka Barbara Koroczycka wspominała w nadesłanej do mnie relacji"

"Przed wojną 1939 r. rodzina moja mieszkała w Nowej Wilejce. W naszym bliskim sąsiedztwie znajdował się mały sklep spożywczy. Należał do Żydówki Romowej, może Rumowej - nie pamiętam. Miała ona troje dzieci. Najstarsza córka posiadała sklep bławatny w centrum miasteczka na rynku. Syn miał opinię działacza komunistycznego, co wcale nie przeszkadzało w skromnych interesach rodziny. (...) Po 17 września przeżyliśmy wtargnięcie Armii Czerwonej do naszego miasteczka. Wejście było bardzo efektowne, żołnierze okryci obłachmanionymi kocami, karabiny na sznurkach, a małe skołtunione koniki w uprzęży z postronków. Po tym iście apokaliptycznym wejściu zaczęły się żydowskie rządy. Syn naszej sąsiadki Rumowej, znając doskonale środowisko Nowej Wilejki, pomagał w aresztowaniach, wywożeniu i likwidowaniu polskich rodzin (wg relacji p. B. Koroczyckiej, znajdującej się w moim posiadaniu).

Józef Godlewski wspominał w książce "Na przełomie epok": "W aresztowaniach pomocny był bolszewikom m. in. Żyd, szofer Mulka. Jak mi opowiadano, był on synem pachciarza-mleczarza i wychowankiem Bogdanowiczów, którego nauczono szoferki. Jako wyjątkowo sprytnego używano go do załatwiania różnych interesów w mieście. Woził on swoich państwa - rzecz jasna - i do sąsiadów i poznał w ten sposób wileńskie ziemiaństwo na wylot. Z czasem zmieniał swe posady i między innymi był szoferem u Dmochowskiego. Gdy przyszli bolszewicy "dołączył" do nich jako "informator". Słyszałem, że to właśnie on wydał szereg ziemian w ręce NKWD, wskazując ich mieszkania w Wilnie. Unikałem go jak ognia. Raz widziałem nawet, jak najwyraźniej oczekiwał koło składu aptecznego Prużana na ul. Mickiewicza w towarzystwie dwóch cywilnych osób funkcjonariuszy sowieckiej policji. W pewnej chwili Ignacy Borowski wyszedł z magazynu i Mulko wskazał go im oczami. Enkawudyści natychmiast podeszli do Borowskiego, zamienili kilka słów i zabrali pod łokcie do czekającej dorożki. Odtąd ślad po Borowskim zginął. Wreszcie rodzina jego dowiedziała się, że znajduje się w więzieniu na Łukiszkach. - Mulko stał się ogólnym postrachem ziemian." (J. Godlewski: "Na przełomie epok", Warszawa 1990, s. 417).

Komunistyczni donosiciele żydowscy częstokroć nie ograniczali się do realizowania wyznaczonych im przez władze NKWD zadań, lecz "wyróżniali się" w wyłapywaniu różnych osób, których sami z tych czy innych powodów uznali za "wrogów ludu". Nierzadko ofiarami ich tropicielskiej nadgorliwości stawały się przypadkowo spotkane osoby z ich dawnych miejsc zamieszkania. I tak np. ukraińskiego prawnika z Czortkowa Mychajlo Rosliaka zadenuncjował we Lwowie żydowski oficer NKWD Jonas Buchberg, pochodzący z jego rodzinnej miejscowości. Umieszczono go w osławionym więzieniu w Brygidkach, gdzie był później świadkiem rozlicznych egzekucji więźniów politycznych (por. "Zakhidnia Ukraina pid bolshevykamy: IX 1939-VI 1941: Zbirnyk", wyd. M. Rudnytska, New York 1958, s. 441-44). 

Ofiarą takiego donosu "na wyjeździe" padł ojciec prof. Jacka Trznadla - Edward Trznadel, były zastępca starosty w Olkuszu, później starosta w Zawierciu.

Warto przytoczyć w powyższym kontekście uwagi na temat nastrojów antyżydowskich wśród części żołnierzy armii Andersa, podane przez polityka-socjalistę Jana Stańczyka, człowieka jak najdalszego od antyżydowskości, jak przyznawała nawet taka tropicielka "antysemityzmu" jak Krystyna Kersten. W lipcu 1943 roku Stańczyk zderzył się podczas rozmów z Reprezentacją Żydostwa Polskiego z zarzutami dr. Abrahama Stuppa, że "żołnierze żydowscy nie są dopuszczani do pewnych formacji, nie ma awansów dla oficerów żydowskich, i w ogóle atmosfera jest taka, że Żyd się bardzo źle czuje". Odpowiadając na te zarzuty Stańczyk powiedział: "Nie chcę ukrywać i przyznaję, że wśród ludności przybyłej z Rosji, jak i w armii są nastroje antysemickie. Z bólem to stwierdzam, ale tego nie można załatwić rozkazem. Przyczyna leży w tym, że jak przyszli bolszewicy do Polski, to żydowscy milicjanci chodzili ze spisami i wskazywali, kogo z Polaków należy wysiedlić. Każdemu takiemu Polakowi wydaje się więc, że gdyby nie ten żydowski milicjant, to pozostałby u siebie w domu, na swoim gospodarstwie".

Częstokroć jeden donos decydował o gehennie całej polskiej rodziny, która została w rezultacie denuncjacji skazana na deportację na Syberię. Nader typowa pod tym względem była historia opowiedziana we wspomnieniach Wiesława Wróblewskiego, który jako młody chłopak został wywieziony wraz z matką i paru innymi osobami na Syberię na skutek bezwzględnego żydowskiego donosu. Wiesław Wróblewski mieszkał wraz z rodzicami w niedużej miejscowości Orla, wsi o małomiasteczkowym charakterze zabudowy. Jego ojciec był kierownikiem miejscowej siedmioklasowej szkoły, był niegdyś też legionistą. To wszystko stało się podstawą skierowanego przeciwko niemu wyrafinowanego donosu młodego Żyda, byłego ucznia rodziców Wróblewskiego. Podczas zebrania mieszkańców młody Żyd otwarcie zwrócił się do sowieckiego funkcjonariusza w mundurze, mówiąc: "Towarzyszu kamandir! Grażdanin Wróblewski to dobry człowiek, dobry nauczyciel. Uczył nas mówić po polsku, uczył historii. Mówił o wyprawie Piłsudskiego na Kijów, której był uczestnikiem. W bitwie został ranny, był u was w niewoli. Za zasługi otrzymał Krzyż Niepodległościowy. Każdego roku 3 maja i 11 listopada ładnie przemawiał. On tu dzisiaj milczy, ale jak go doprowadzicie na komendę, to on wam wszystko powie. To bardzo uczciwy człowiek".

Na skutki tak wyszukanej denuncjacji nie trzeba było długo czekać. W nocy 20 czerwca 1941 aresztowano ojca Wiesława Wróblewskiego - Tadeusza Wróblewskiego i osadzono w białostockim więzieniu. Jego żonę, córkę, syna i teściową wywieziono zaś na Syberię.

Czy młody donosiciel zdawał sobie w pełni sprawę jak długotrwałą gehennę zgotował swą denuncjacją całej polskiej rodzinie? A może to był tylko jego pierwszy "pomyślny" start do całej serii donosów w służbie NKWD czy UB.

Hania Fedorowicz z Ottawy w liście do dyrektora Yad Vashem w Jerozolimie z 12 lutego 1988 upomniała się o uczciwość w przedstawianiu losów nie-Żydów, pisząc między innymi, iż "mój dziadek został deportowany na Syberię wraz ze swoją żoną i czworgiem rodzeństwa mego ojca, po zadenuncjowaniu przez żydowskiego współpracownika, któremu pomógł w zdobyciu pracy".

Bardzo ponurą kartę w stosunkach polsko-żydowskich na Kresach w latach 1939-1941 stanowił udział znacznej części zbolszewizowanych Żydów w kilku masowych deportacjach ludności polskiej na Syberię. Był to udział wielostronny. Rozpoczynał się od pomocy w starannym, błyskawicznym, tajnym aresztowaniu wszystkich Polaków skazanych na wywózkę, poprzez rabowanie mienia deportowanych, ich transportowanie do pociągów deportacyjnych i nadzór nad samym przejazdem eszelonami na Syberię.

Aktywny i, dodajmy, bezwzględny udział znacznej części Żydów w masowych deportacjach Polaków odnotowany został w bardzo licznych polskich świadectwach z owych ponurych "czasów pogardy". Np. ksiądz biskup Wincenty Urban wspominał: "W lutym 1940 roku miała miejsce "wielka wywózka" na Syberię rodzin polskich wojskowych, tzw. osadników, kolonistów, rodzin osób uprzednio aresztowanych (...). Z przykrością przychodzi pisać o tym, że wówczas to niektórzy nacjonaliści ukraińscy, częściowo Żydzi, donosili do władz sowieckich o ukrywających się wojskowych i polskich policjantach. Ofiarą takiego donosu padł komisarz policji Bryl, zmarły na Syberii".

Także Zbigniew Siemaszko, autor książki "W sowieckim osaczeniu 1939-1941", jednej z najgruntowniejszych analiz sytuacji Kresów Wschodnich pod okupacją sowiecką pisał o uczestnictwie części milicjantów żydowskich w deportacjach ludności polskiej. Akcentował, że niektórzy milicjanci żydowscy "brali potem udział w zabieraniu z domów rodzin wywożonych w głąb Sowietów. Fakt ten zapadł głęboko w pamięć wywożonych" (por. Z. Siemaszko: "W sowieckim osaczeniu 1939-1941", Londyn 1991, s. 264).

Deportacje 1939 i 1940 roku najsilniej dotknęły Polaków. A działo się tak nieprzypadkowo. Grzegorz Mazur w swej historii Pokucia w drugiej wojnie światowej pisał: "Omawiając kwestie deportacji trzeba mocno podkreślić, że kryterium zaliczenia przez władze radzieckie do grupy deportowanych nie była narodowość, ale ewentualny stosunek do nowego reżimu; deportowano tych, którzy mogli być, czy też byli jego przeciwnikami. Inna sprawa, że wedle radzieckich stereotypów byli to głównie Polacy, jako naród "panów" i ciemiężycieli, natomiast ciemiężonymi w oczach radzieckiej propagandy tego okresu byli zawsze tylko Białorusini, Ukraińcy i Żydzi" (por. G. Mazur: "Pokucie w latach drugiej wojny światowej. Położenie ludności, polityka okupanta, działalność podziemna", Kraków 1994, s. 38).

Warto zwrócić szerzej uwagę na to, czym powodowano się selekcjonując Polaków do deportacji, kogo z nich uznawano za najniebezpieczniejszych. Bardzo pouczająca pod tym względem jest historia listy Polaków do wywózki przygotowanej we Frampolu koło Zamościa. Dokładne informacje o niej znajdujemy w artykule prezesa Towarzystwa Przyjaciół Frampola Ryszarda Jasińskiego, opisującego zamysły Komitetu Rewolucyjnego Frampola, powołanego w czasie krótkotrwałej okupacji Frampola przez władze sowieckie. Powołany pod koniec września 1939 Komitet składał się głównie z miejscowych Żydów. Wg Jasińskiego: "Jedną z pierwszych uchwał tego "Komitetu Rewolucyjnego" było przygotowanie dla Rosjan "Listy" kilkudziesięciu osób z Frampola i okolic - wyłącznie Polaków - przeznaczonych do aresztowania i wywózki na wschód. (...) Stosunkowo krótkie (6 dni) rządy we Frampolu tamtych okupantów nie pozwoliły im zrealizować aresztowań z tej przygotowanej listy" (por. R. Jasiński: Frampolski Wrzesień 1939 roku (cz. II), w czasopiśmie Towarzystwa Przyjaciół Frampola "Wokół Frampola", kwiecień 1997, nr 2, s. 14). Znamienny był zestaw osób, które Komitet Rewolucyjny Frampola (zdominowany przez Żydów) uznał za celowe przeznaczyć do wywózki na wschód. Wg artykułu R. Jasińskiego: "Pierwszym na tej liście do wyeliminowania był Stanisław Miazga (...) członek POW (Polskiej Organizacji Wojskowej - J.R.N.), odznaczony medalem Niepodległości Polski, działacz polityczny w Stronnictwie Dmowskiego, a także największy społecznik we Frampolu. Wieloletni Naczelnik OSP (Ochotniczej Straży Pożarnej - J.R.N.) przed wojną i później także po wojnie (...). Drugim na liście "Komitetu Rewolucyjnego" był miejscowy ksiądz proboszcz Mieczysław Malawski (...). Trzecim na tej liście był miejscowy organista Józef Czerwieniec (Czerwiński) - to również długoletni działacz społeczny, członek Zarządu OSP we Frampolu, a także dyrygent strażackiej orkiestry dętej (...). Na tej liście do zsyłki byli jeszcze Tadeusz Kłos - to również członek POW i jedyny z Frampola rzeczywisty uczestnik Powstań Śląskich, a także wieloletni działacz i członek miejscowej OSP. Na liście tej byli wypisani właściwie prawie wszyscy znaczący obywatele z Frampola i okolic, jak ( Matraś - właściciel dworu w Radzięcinie i zarazem powiatowy Prezes OSP w Biłgoraju. Następnie dalej peowiacy jak Józef Kłos, Bolesław Wąsek, a także nauczyciele, urzędnicy i co bogatsi gospodarze - czyli praktycznie wszyscy ci, którzy w jakiś sposób byli związani z ruchem niepodległościowym (POW) czy działalnością społeczną" (por. R. Jasiński: Frampolski wrzesień 1939 roku (cz. II), w czasopiśmie Towarzystwa Przyjaciół Frampola "Wokół Frampola", kwiecień 1997, nr 2, s. 14, 15).

Relacja na temat przygotowanej we Frampolu listy Polaków do wywózki na wschód jest nader wymownym świadectwem z paru względów. Pokazuje jak planowe i systematyczne było niszczenie polskiej inteligencji chrześcijańsko-narodowej na Kresach po 17 września 1939. Równocześnie zaś jest jaskrawym przykładem roli odgrywanej przez skomunizowanych Żydów z "Czerwonej Milicji" i "Komitetów Rewolucyjnych" w rozbijaniu i likwidowaniu polskich środowisk patriotycznych. Bez wymierzonego w środowiska polskie odpowiedniego "rozpoznania" ze strony miejscowych Żydów władze sowieckie miałyby dużo większe trudności w wyłapywaniu najbardziej świadomych niepodległościowo Polaków.

Leon B. Kowalski opisał w nadesłanej do mnie relacji warunki, w jakich rozpoczęła się deportacja jego i całej rodziny z Tarnopola na Syberię: "W dniu 13 kwietnia 1940 roku - o godz. 4.00 nasze następne mieszkanie przy ul. Matejki 2 (w Tarnopolu) - zostało otoczone przez 5 żołnierzy NKWD, a do wnętrza wszedł oficer z dwoma młodymi Żydami, posiadającymi broń i opaski na ramieniu - czerwone z czarnym napisem "Milicja". Nakazał, aby cała nasza rodzina (mama i czterech synów) w ciągu 15 minut opuściła dom rodzinny, pozostawiając dorobek życia "dla ZSRR". Towarzyszący mu Żydzi zarekwirowali dla Armii Czerwonej posag naszej Mamy wartości ok. 5 tys. zł. wyrywając siłą kasetkę od płaczącej kobiety, a następnie opluwali nas, wyzywając po polsku i po rosyjsku. Nie był z tego zadowolony nawet oficer NKWD, uciszając zapienionych pyskaczy" (wg relacji L. B. Kowalskiego z 30 sierpnia 1999, znajdującego się w moim posiadaniu).

O roli Żydów w grabieży mienia polskiego wspomina również Grzegorz Mazur w swej historii Pokucia w latach drugiej wojny światowej. Pisze tam m. in. "Dochodziło też do przejmowania przez nich (Żydów - J.R.N.) mienia skonfiskowanego Polakom, np. w Jaremczu i Mikuliczynie przejęli oni wille po Polakach (żydowskich właścicieli z ich willi nie wywłaszczano). Miała jednak ta postawa jeszcze ten negatywny skutek, iż z racji ich zachowania gwałtownie wzrastał antysemityzm wśród ludności polskiej, a zwłaszcza ukraińskiej, i to często w środowiskach do tej pory filosemickich" (por. G. Mazur: "Pokucie w latach II wojny światowej. Położenie ludności, polityka okupanta, działalność podziemna", Kraków 1994, s. 44).

Bywały przypadki, że Żydzi uczestniczyli w grabieniu całych wiosek, z których wywieziono wszystkich polskich mieszkańców. Wspomina o tym ks. Józef Mroczkowski w kronice parafii w Oleszycach przy opisie tragedii Polaków mieszkańców wioski Miłkowej, których wywieziono do Besarabii: "W styczniu 1941, wśród ciężkiej zimy i zamieci śnieżnych, przyszedł rozkaz pakowania swojego mienia i wyjazdu do Besarabii. Rozpoczął się straszny, jakby jakiś tragiczny pochód pogrzebowy tylu ludzi (...). Około 2 tysięcy podwód brało udział w przemieszczeniu ludzi, ich mienia. Trzy dni trwały korowody tych resztek nędzy ludzkiej z Miłkowa do stacji kolejowej w Oleszycach (...). Wnet oczyszczono z życia biedną graniczną wioskę Miłkowo. Żydzi pojechali wozami i zagrabili resztę tego, co jeszcze pozostało" (por. Ks. J. Mroczkowski: Wojna w Oleszycach, "Karta", 1998, zesz. 24, s. 108, 109).

W bardzo wielkiej ilości relacji powtarza się ta sama informacja - w momencie wywożenia na deportację obok żołnierzy i oficerów NKWD, był jeden lub dwóch miejscowych, uzbrojonych Żydów z "Czerwonej milicji". Najczęściej Żydzi ci rekrutowali się z osób, które znały same ofiary lub ich środowisko, i mieli za zadanie zapewnienie warunków jak najszybszej i najsprawniejszej deportacji. Nader typowy pod tym względem jest opis zabrania na zsyłkę przygotowany przez jedną z jej ofiar - Barbarę Piotrowską-Dubik: "Była sobota 13 kwietnia 1940 r. Przebywaliśmy w Boryszu na Podolu (...). Wczesnym rankiem około godz. 5.00, gdy spaliśmy jeszcze w najlepsze, zbudził nas silny łomot do drzwi (...). Do domu wszedł oficer NKWD w towarzystwie dwóch uzbrojonych żołnierzy, miejscowego Ukraińca oraz zadowolonego i uśmiechniętego znajomego Żyda, z czerwoną opaską na ramieniu. Oficer usiadł przy stole, rozłożył dokumenty i powiedział: - Helena Piotrowska Kazimirowna z trojgiem dzieci, wstawać i ubierać się. Zapadła cisza, a po chwili matka z przekąsem zauważyła, że to wstyd, aby po jedną kobietę z dziećmi przychodziło aż pięciu uzbrojonych ludzi. Została uciszona przez Żyda, który powtórzył rozkaz, aby nie dyskutować i ubierać się. Poganiani, wystraszeni, staramy się zachować godność, nie okazując łez i strachu (...). Żyd po wypełnieniu swej misji, miał jeszcze czelność pożegnać się z nami wyciągając rękę, której jednak mama nie podjęła" (por. B. Piotrowska-Dubik: Ze wspomnień zsyłki kazachstańskiej w: "Polacy w Rosji mówią o sobie", wybór i wstęp ks. E. Walewander, t. II, Lublin 1994, s. 143-144. Zob. również: B. Piotrowska-Dubik: "Kwiaty na stepie", Warszawa 1997, s. 25-27).

Były Sybirak Jan Belina wspominał rolę działającego dla NKWD Żyda Mirskiego (bogacza ze Stołpc), nader aktywnego przy aresztowaniach i deportowaniach Polaków. Za swe "zasługi" dla NKWD Mirski szybko awansował (w 1945 był już ppłk. NKWD). Mirski "asystował" przy aresztowaniu ojca Byliny i deportowaniu jego matki, samego Jana Byliny (wówczas trzynastolatka) i jego liczącego zaledwie rok braciszka Ludka. Jak opisywał Jan Bylina: "Po ojca przyszedł w asyście dwóch żołnierzy i oficera pan Mirski. O północy zapukano do drzwi, które otworzyła matka. Została brutalnie odepchnięta i oficer z Mirskim biegiem wpadli do sypialni. Kazali ojcu się ubierać i przeprowadzili rewizję. Wyprowadzili go, gdy już prawie świtało (...). W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 roku obudziło nas walenie w drzwi i ujadanie psa. Wkroczył p. Mirski w asyście dwóch żołnierzy NKWD. Oświadczył, że decyzją władz sowieckich zostajemy ze Stołpc wysiedleni jako element "niebłagonadiożnyj" (...). Dał nam dwie godziny na spakowanie się (...). Gdy matka zajęta była karmieniem brata, p. Mirski dokonywał "przeglądu mieszkania" (...).  Znalazł jakieś przedmioty i skonfiskował, nie wiem co to było, bo włożył do torby. Żołnierze zachowywali się jak manekiny. Przez cały czas nie powiedzieli ani słowa" (por. J. Bylina: Ucieczka z kopalni we "Wspomnieniach Sybiraków", t. VI, Warszawa 1992, s. 31, 32). 

JERZY ROBERT NOWAK

(ciąg dalszy nastąpi)

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1