Podsumowanie debaty o książce Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi"
Mniej więcej rok temu ukazała się głośna już praca Jana Tomasza Grossa pod
tytułem "Sąsiedzi". Żadna inna książka wydana ostatnimi laty w Polsce nie
wzbudziła tak żywego zainteresowania. I nic dziwnego - jej główne tezy w
jednoznaczny sposób godzą bowiem w świadomość historyczną Polaków. Wedle
scenariusza przedstawionego przez Grossa, 10 lipca 1941 r. Polacy, mieszkańcy
Jedwabnego, wpadli na pomysł wymordowania wszystkich miejscowych Żydów. Jak
postanowili, tak zrobili. Najpierw rajcy miejscy podpisali umowę z gestapo w
sprawie wymordowania Żydów, a potem jedwabianie przystąpili do pracy. Przez
wiele godzin znęcali się nad swoimi sąsiadami, część z nich wymordowali
siekierami, łomami i bagnetami, a następnie resztę spalili w stodole. W taki to
sposób społeczeństwo polskie miało wymordować 1600 swoich żydowskich sąsiadów.
Niemcy, którzy wówczas okupowali tereny łomżyńskiego, mieli tylko stać z boku i
fotografować, jak Polacy mordują Żydów. Niektórych z nich żandarmi chcieli nawet
uratować, tylko że im Polacy nie pozwolili. Książka spotkała się z dość
chłodnym przyjęciem ze strony wielu historyków, którzy od początku wskazywali na
widoczne gołym okiem mankamenty. Bogdan Musiał z Niemieckiego Instytutu
Historycznego wskazał na analogie pomiędzy "Sąsiadami" a wystawą "Zbrodnie
Wehrmachtu" oraz książką Daniela Goldhagena "Gorliwi kaci Hitlera" - obydwa
wspomniane przedsięwzięcia robiły na Zachodzie medialną furorę, póki nie zostały
zdemaskowane jako prymitywne manipulacje źródłami. Ktoś inny porównał całą
sprawę do kariery pamiętników niejakiego Wiłkomirskiego, którego książkę
niedawno obwołano na Zachodzie najbardziej wartościową i autentyczną relacją o
Zagładzie opublikowaną w ciągu ostatnich kilku lat. Tyle że - jak potem wyszło
na jaw - Wiłkomirski wszystko zmyślił, bo wcale nie jest Żydem i nigdy nie był
ofiarą holocaustu... Krytyczne uwagi zgłaszało także wielu innych naukowców.
Godną podziwu trzeźwość umysłu, a także niewątpliwą odwagę cywilną
zademonstrował prof. Jerzy Eisler. Podczas dyskusji nad "Sąsiadami" w Instytucie
Historii PAN głośno powiedział, że gdyby taką książkę przyniósł mu jakiś student
jako pracę magisterską, to by go wyrzucił za drzwi. Jednak mimo krytycznych
opinii historyków, książka Grossa spotkała się z owacyjnym przyjęciem mediów. Ze
zbrodni w Jedwabnem uczyniono temat dnia, otaczając całe wydarzenie mistyczną
historiozofią. Z autora "Sąsiadów" zrobiono proroka, który, dzięki swemu
nowatorskiemu spojrzeniu i wybitnym kwalifikacjom, dokonał prawdziwie epokowego
odkrycia. Próby naukowej weryfikacji tez postawionych w jego książce traktowano
jak coś wręcz nieprzyzwoitego, niemal świętokradztwo. (Podkr moje - WK.)Prawie w każdym numerze
"Wprost" czy "Polityki" ukazywały się artykuły dotyczące Jedwabnego. Największą
kampanię rozpętała "Gazeta Wyborcza" - co dzień analizowano historiozoficzny,
socjologiczny, psychologiczny, filozoficzny, metafizyczny sens tej polskiej
zbrodni, której inny aspekt został omówiony dnia poprzedniego. Brak poczucia
odpowiedzialności współczesnych za wydarzenia sprzed 60 lat - ja urodziłem się
lat temu trzydzieści - Marek Beylin przyrównał do czegoś w rodzaju choroby
roznoszonej przez "wirus obojętności" ( "GW" z 2 grudnia 2000 r.). Pojawiły
się więc wyznania winy i pokutnicze rytuały. Kolejne autorytety moralne biły się
w pierś, przepraszając za naszą wspólną zbrodnię. Moralny i intelektualny poziom
całej tej kampanii najlepiej obrazuje przypadek prezydenta Aleksandra
Kwaśniewskiego. On też poczuł się winny i za nas wszystkich przeprosi. Zapewne
uczyni to z taką samą szczerością i z takim samym głębokim żalem, z jakimi
wcześniej w imieniu milionów Polaków przepraszał w Knesecie za wypędzenie Żydów
w 1968 r. Nie za siebie, nie swoją partię (PZPR), która wówczas tymi milionami
cokolwiek niedemokratycznie rządziła. A w jego kancelarii, jak gdyby nigdy nic,
nadal spokojnie pracują towarzysze, którzy tę antyżydowską nagonkę w 1968 roku
organizowali. W marcu 2001 r. w całej sprawie pojawił się pewien zgrzyt. Do
akt archiwalnych dotyczących Jedwabnego - przez długi czas nieosiągalnych ze
względu na zamieszanie wokół tworzenia Instytutu Pamięci Narodowej - dostali się
historycy. Natychmiast wyszło na jaw, że coś się z tymi "Sąsiadami" nie zgadza.
W prasie pojawiło się kilka artykułów, w których książce Grossa postawiono
bardzo poważne zarzuty: braki w podstawowej wiedzy, liczne błędy faktograficzne,
ominięcie niewygodnych źródeł, notoryczne przemilczenia i manipulacje. Nie
chodziło bynajmniej o jakieś drobiazgi, tylko o rzeczy zupełnie podstawowe,
rozstrzygające o wiarygodności książki. Z akt archiwalnych wynika bowiem, że
zbrodnia w Jedwabnem nie była pomysłem Polaków, jak przedstawił to Gross, tylko
elementem zaplanowanej polityki hitlerowskiej na terenach zajmowanych po 22
czerwca 1941 r. Niemcy nie ograniczyli się wyłącznie do fotografowania wydarzeń,
lecz byli głównym czynnikiem sprawczym tragedii żydowskich mieszkańców
Jedwabnego. A Polacy nie dokonali jakiegoś mistyczno-rytualnego mordu, ale
zachowywali się różnie. Jedni, wciągnięci w wir wydarzeń przez uwarunkowania
historyczne, wojenne zdziczenie lub obydwa czynniki naraz, wzięli udział w
zaplanowanej przez Niemców zbrodni. Inni zostali do tego zmuszeni przez
hitlerowców. Jeszcze inni ratowali Żydów. Także kolejne niezwykle istotne
fragmenty Grossowskiego scenariusza wydarzeń - takie jak umowa w sprawie mordu
podpisana z gestapo przez jedwabnieńskich "radnych miejskich" - okazały się
smutnym skutkiem ignorancji pomieszanej z bujną wyobraźnią autora. Na takie
dictum w kwietniu 2001 r. większość mediów zamilkła jak nożem uciął. Jedni już
poczuli, że się ośmieszyli, inni zaś czekali, co będzie dalej. Ponieważ kaliber
zastrzeżeń zgłoszonych pod adresem "Sąsiadów" był bardzo duży, Jan Tomasz Gross
stanął przed prostą alternatywą: albo rzeczowymi argumentami zechce dowieść, że
to on ma rację, albo wycofa się z tez i twierdzeń, które wcześniej opublikował w
"Sąsiadach". Tertium non datur - mawiają - lecz Gross wybrał mimo to trzecie
wyjście. Zupełnie pomijając meritum sporu, zaczął mieszać z błotem swoich
adwersarzy. Najbardziej dostało się prof. Tomaszowi Strzemboszowi, który został
ogłoszony fałszerzem historii i antysemitą. W sukurs Grossowi przyszła
niezawodna "Gazeta Wyborcza", która przeciwko naukowym zarzutom szacownego
profesora wyciągnęła argumenty nie lada. Okazało się, że Strzembosz nie ma
moralnej legitymacji, żeby krytykować "Sąsiadów", bo ma niewłaściwy życiorys:
zawsze taki niezłomny, patriota i jeszcze całe życie oddany harcerstwu. Gdyby
tak kiedyś dał się ukąsić Heglowi, napisał książkę o gen. Świerczewskim czy
choćby wierszyk o "Słońcu Stalinie". Co ciekawe - ale i niezbyt zaskakujące -
drugim pismem, które wzięło udział w próbach dyskredytacji prof. Strzembosza,
był miesięcznik "Więź". Opublikowano w nim niezbyt rzeczowy i taktowny atak
autorstwa prof. Israela Gutmana z Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie -
wpływowego zwolennika tez Grossa. Postawa tego naukowca nie jest niczym nowym.
Wcześniej był on gorącym zwolennikiem i prominentnym promotorem wspomnianych już
pamiętników Wiłkomirskiego. Kiedy tamto oszustwo zostało zdemaskowane, stanął w
obronie jego autora. Pisał, że wprawdzie pamiętnik Wiłkomirskiego jest być może
(!) nie do końca prawdziwy, ale ból autora jest na tyle autentyczny, że jego
książka i tak jest cennym wkładem w historiografię holocaustu. Żeby było
śmieszniej, angielskojęzyczne wydanie "Więzi" z tekstem prof. Gutmana jest
rozdawane w polskich placówkach dyplomatycznych i konsularnych jako coś w
rodzaju oficjalnego stanowiska władz polskich w sprawie Jedwabnego. I jak tu nie
nazywać Polski krajem wszechobecnej paranoi? Wprawdzie publikacje prof. prof.
Grossa czy Gutmana nie zawierają godnych uwagi argumentów rzeczowych, jednak
stanowią ciekawą ilustrację całej dyskusji. Są namacalnym dowodem, że robić z
kogoś fałszerza historii i antysemitę jest dziś znacznie taniej, łatwiej i
bezpieczniej niż podejmować merytoryczną dyskusję. Dodatkowo poważniejsze
badania w sprawie Jedwabnego rozpoczął Instytut Pamięci Narodowej. Jego
ustalenia w całej rozciągłości potwierdziły zastrzeżenia zgłaszane wcześniej
przez historyków. Odnaleziono dokumenty wskazujące, że grupa Niemców, która była
głównym sprawcą zbrodni, to prawdopodobnie komando Schapera z Ciechanowa.
Badania ekshumacyjne na miejscu wydarzeń przyniosły kolejne ważkie informacje.
Okazało się, że feralnego 10 lipca 1941 r. zginęło ok. 150-250 Żydów, a nie 1600
i, co znacznie ważniejsze, odnaleziono kule oraz łuski, jednoznacznie świadczące
o rzeczywistej roli Niemców. W sądzie pojawił się pierwszy pozew cywilny
przeciwko autorowi "Sąsiadów". Jego autorem jest Kazimierz Laudański, którego
ojca, Czesława, Gross zaliczył w swej książce do grupy najaktywniejszych
uczestników zbrodni. Nie ma cienia wątpliwości, że rację w tym sporze ma powód:
dokumenty archiwalne jednoznacznie wskazują, że jego ojciec był 10 lipca 1941 r.
ciężko chory po wyjściu z sowieckiego więzienia i żadnego udziału w tragicznych
wydarzeniach nie brał. Był ofiarą, nie zbrodniarzem. Kiedy kilka miesięcy
wcześniej ukazały się na ten temat pierwsze doniesienia prasowe, Gross powtórzył
w "Rzeczpospolitej" wszystkie postawione wcześniej pod adresem Czesława
Laudańskiego oskarżenia i zarzuty ("Rz" z 21 kwietnia 2001 r.) Nawet gdy autor
"Sąsiadów" dowiedział się z mediów o pozwie, dalej był pewny siebie. Oświadczył,
że sąd rozstrzygnie kto ma rację i cokolwiek zabawnie dodał, że "wiarygodność
tej książki jak dotąd nie została przez nikogo podważona" ("Rz" z 16 czerwca
2001 r.) Jednak tydzień później, zapewne po konsultacji z prawnikiem,
radykalnie zmienił zdanie. Opublikował w "Rzeczpospolitej" bardzo ciekawe
oświadczenie. Stwierdził w nim, że w "pomyłce" w sprawie Czesława Laudańskiego
zorientował się już jakiś czas temu, przed przyjazdem do Polski, i jeszcze w
Ameryce podjął kroki, żeby usunąć jej skutki ("Rz" z 23-24 czerwca 2001 r.).
Czyżby Gross zapomniał, co mówił kilka dni wcześniej? Co ciekawe, we wspomnianym
oświadczeniu nie ma słowa "przepraszam" czy choćby cienia żalu za bezpodstawne
pomówienie. Są za to kolejne insynuacje pod adresem Czesława
Laudańskiego. Cała sprawa rzuca jednoznaczne światło na kwestię wiarygodności
"Sąsiadów" i publicznych wypowiedzi Jana Tomasza Grossa. Każdy z nas może się
mylić i wszyscy popełniamy błędy. Ale rzetelny i odpowiedzialny naukowiec ma
obowiązek odpowiadać na stawiane publicznie zarzuty i rzeczowo ustosunkować się
do zastrzeżeń innych historyków. Chyba że prawdę traktuje się instrumentalnie -
tacy historycy do ostatniej chwili głoszą urbi et orbi o swej nieomylności,
kręcą, kombinują i przyznają się do "drobnej pomyłki" dopiero ze strachu przed
sądem. Mniej więcej w kwietniu tego roku "polska zbrodnia w Jedwabnem" niemal
zupełnie znikła z pierwszych stron gazet. Przepadły gdzieś krzykliwe tytuły,
historiozoficzne analizy i pokutnicze rytuały. Jedynie "Gazeta Wyborcza", w myśl
starej peerelowskiej zasady, że "rząd się sam wyżywi", wyniosła się z Jedwabnego
do sąsiedniego miasteczka. Zajmuje się teraz "polską zbrodnią w Radziłowie".
Narratorami historii są przeważnie anonimowi świadkowie (nikt ich nie widział
poza autorami artykułów), kilkuletnie wówczas dzieci. Nawet osoby, które
urodziły się już po wojnie. Nic to - wszystko dobrze wiedzą i wszystko "nieomal
widziały". Historia pisze się sama: a to jakiś ksiądz katolicki wysyła parafian,
żeby poderżnęli gardło jakiemuś Żydowi i przynieśli mu złoto ( "GW" z 2 kwietnia
2001 r.), a to przedwojenny wikary Kamiński "tak nienawidził Żydów, że jak sobie
popił, strzelał w okna [żydowskiego] sąsiada" ("GW" z 16 kwietnia 2001 r.). Tu
nie ma akt sądowych, jak w przypadku Jedwabnego. Kto udowodni, że to
nieprawda? Sam Jan Tomasz Gross nieco przycichł i raczej unika dziennikarzy.
Telewizja Puls nakręciła nawet materiał, jak uciekał dużymi susami po pierwszym
niewygodnym pytaniu. Ale niedawno zwołał w Krakowie konferencję prasową, w
której ostro skrytykował IPN za dokonanie ustaleń, które nie były zgodne z
tezami jego książki. Utrzymuje, że ofiar zbrodni w Jedwabnem było 1600 (a nie
ok. 200) oraz że za zbrodnię odpowiedzialna jest polska połowa miasteczka, która
"po zejściu diabła na ziemię" wymordowała swoich sąsiadów. Przekonuje o swym
posłannictwie i historycznej roli swojego dzieła. Niektórzy dziennikarze już się
nawet uśmiechali. Wbrew zachwytom mediów i twierdzeniom samego Grossa, jego
książka nie wnosi do nauki nic nowego czy wartościowego. Przeciwnie - zarówno w
sferze wizji historii, jak i w ogóle naukowej wiarygodności, "Sąsiedzi" są
typową wizytówką patologicznych zjawisk od długiego czasu obserwowanych w USA.
Tam literatura dotycząca holocaustu dawno stała się odrealnionym elementem
masowej kultury, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Także i tą najsmutniejszą:
ilość zastąpiła jakość. "Niewiele umiesz a chcesz zrobić karierę? Napisz książkę
o holocauście!" - zasada ta niemal zupełnie zdominowała współczesną
historiografię amerykańską. Odkryjesz nowe, brakujące ogniwo Zagłady (czy nie
taki tytuł miała pierwotnie nosić amerykańska wersja "Sąsiadów"?), a na pewno
cię zauważą. Potem dostaniesz zaproszenie na konferencję naukową i napiszą ci
życzliwą recenzję w "New York Timesie". Mało kto w Ameryce wie, gdzie w ogóle
leży Polska, więc tym bardziej nikt nie sprawdzi, czy z twoją książką na pewno
wszystko jest w porządku. Rację miał chyba prof. Norman Finkelstein, który
niedawno napisał w "Rzeczpospolitej": "Przypominając >> Gorliwych katów
Hitlera<< , w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, >>
Sąsiedzi<< mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy>> Przedsiębiorstwa
Holocaust>> . Poprzez >> Przedsiębiorstwo Holocaust<< rozumiem
te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych
ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej" ("Rz" z 20
czerwca 2001 r.) Niestety, pojawianie się tego typu książek wystawia na
pośmiewisko autentyczną tragedię, która pochłonęła miliony europejskich Żydów.
Ośmiesza też działania tych, którzy głośno mówią, że stosunek Polaków do Żydów
nie zawsze był najlepszy i że warto szczerze pisać, jak było naprawdę. Nie ma
dziś w Polsce klimatu dla solidnych badań naukowych, które ustępują pod presją
nachalnej propagandy i modnej tandety. Chociażby przebieg publicznej debaty na
temat Jedwabnego wskazuje, że pod względem orwellizacji historii i
wszechobecności intelektualnej mizerii jesteśmy już światowym mocarstwem, co
najmniej na miarę USA. Nie łudźmy się - był Wiłkomirski, był Goldhagen, a i
po Grossie przyjdą następni. Staną się bohaterami "Wprost", "Polityki" i
"Wyborczej", wystąpią wieczorem w "Kropce nad i" oraz w "Monitorze Wiadomości".
Wyrosną na intelektualnych herosów, którzy właśnie dokonali wielkiego przełomu.
Pan prezydent uderzy się w pierś wspólnie z kolegami z kancelarii, inni też
odprawią pokutnicze rytuały. I co z tego, że w pewnym momencie znów ktoś się w
tym wszystkim połapie?
Piotr Gontarczyk
Powrot
|