Historia czy propaganda
Piotr Gontarczyk, Życie z 9 lipca 2001

 

Podsumowanie debaty o książce Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi"

Mniej więcej rok temu ukazała się głośna już praca Jana Tomasza Grossa pod tytułem "Sąsiedzi". Żadna inna książka wydana ostatnimi laty w Polsce nie wzbudziła tak żywego zainteresowania. I nic dziwnego - jej główne tezy w jednoznaczny sposób godzą bowiem w świadomość historyczną Polaków.
Wedle scenariusza przedstawionego przez Grossa, 10 lipca 1941 r. Polacy, mieszkańcy Jedwabnego, wpadli na pomysł wymordowania wszystkich miejscowych Żydów. Jak postanowili, tak zrobili. Najpierw rajcy miejscy podpisali umowę z gestapo w sprawie wymordowania Żydów, a potem jedwabianie przystąpili do pracy. Przez wiele godzin znęcali się nad swoimi sąsiadami, część z nich wymordowali siekierami, łomami i bagnetami, a następnie resztę spalili w stodole. W taki to sposób społeczeństwo polskie miało wymordować 1600 swoich żydowskich sąsiadów. Niemcy, którzy wówczas okupowali tereny łomżyńskiego, mieli tylko stać z boku i fotografować, jak Polacy mordują Żydów. Niektórych z nich żandarmi chcieli nawet uratować, tylko że im Polacy nie pozwolili.
Książka spotkała się z dość chłodnym przyjęciem ze strony wielu historyków, którzy od początku wskazywali na widoczne gołym okiem mankamenty. Bogdan Musiał z Niemieckiego Instytutu Historycznego wskazał na analogie pomiędzy "Sąsiadami" a wystawą "Zbrodnie Wehrmachtu" oraz książką Daniela Goldhagena "Gorliwi kaci Hitlera" - obydwa wspomniane przedsięwzięcia robiły na Zachodzie medialną furorę, póki nie zostały zdemaskowane jako prymitywne manipulacje źródłami. Ktoś inny porównał całą sprawę do kariery pamiętników niejakiego Wiłkomirskiego, którego książkę niedawno obwołano na Zachodzie najbardziej wartościową i autentyczną relacją o Zagładzie opublikowaną w ciągu ostatnich kilku lat. Tyle że - jak potem wyszło na jaw - Wiłkomirski wszystko zmyślił, bo wcale nie jest Żydem i nigdy nie był ofiarą holocaustu...
Krytyczne uwagi zgłaszało także wielu innych naukowców. Godną podziwu trzeźwość umysłu, a także niewątpliwą odwagę cywilną zademonstrował prof. Jerzy Eisler. Podczas dyskusji nad "Sąsiadami" w Instytucie Historii PAN głośno powiedział, że gdyby taką książkę przyniósł mu jakiś student jako pracę magisterską, to by go wyrzucił za drzwi.
Jednak mimo krytycznych opinii historyków, książka Grossa spotkała się z owacyjnym przyjęciem mediów. Ze zbrodni w Jedwabnem uczyniono temat dnia, otaczając całe wydarzenie mistyczną historiozofią. Z autora "Sąsiadów" zrobiono proroka, który, dzięki swemu nowatorskiemu spojrzeniu i wybitnym kwalifikacjom, dokonał prawdziwie epokowego odkrycia. Próby naukowej weryfikacji tez postawionych w jego książce traktowano jak coś wręcz nieprzyzwoitego, niemal świętokradztwo. (Podkr moje - WK.)Prawie w każdym numerze "Wprost" czy "Polityki" ukazywały się artykuły dotyczące Jedwabnego. Największą kampanię rozpętała "Gazeta Wyborcza" - co dzień analizowano historiozoficzny, socjologiczny, psychologiczny, filozoficzny, metafizyczny sens tej polskiej zbrodni, której inny aspekt został omówiony dnia poprzedniego. Brak poczucia odpowiedzialności współczesnych za wydarzenia sprzed 60 lat - ja urodziłem się lat temu trzydzieści - Marek Beylin przyrównał do czegoś w rodzaju choroby roznoszonej przez "wirus obojętności" ( "GW" z 2 grudnia 2000 r.).
Pojawiły się więc wyznania winy i pokutnicze rytuały. Kolejne autorytety moralne biły się w pierś, przepraszając za naszą wspólną zbrodnię. Moralny i intelektualny poziom całej tej kampanii najlepiej obrazuje przypadek prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. On też poczuł się winny i za nas wszystkich przeprosi. Zapewne uczyni to z taką samą szczerością i z takim samym głębokim żalem, z jakimi wcześniej w imieniu milionów Polaków przepraszał w Knesecie za wypędzenie Żydów w 1968 r. Nie za siebie, nie swoją partię (PZPR), która wówczas tymi milionami cokolwiek niedemokratycznie rządziła. A w jego kancelarii, jak gdyby nigdy nic, nadal spokojnie pracują towarzysze, którzy tę antyżydowską nagonkę w 1968 roku organizowali.
W marcu 2001 r. w całej sprawie pojawił się pewien zgrzyt. Do akt archiwalnych dotyczących Jedwabnego - przez długi czas nieosiągalnych ze względu na zamieszanie wokół tworzenia Instytutu Pamięci Narodowej - dostali się historycy. Natychmiast wyszło na jaw, że coś się z tymi "Sąsiadami" nie zgadza. W prasie pojawiło się kilka artykułów, w których książce Grossa postawiono bardzo poważne zarzuty: braki w podstawowej wiedzy, liczne błędy faktograficzne, ominięcie niewygodnych źródeł, notoryczne przemilczenia i manipulacje. Nie chodziło bynajmniej o jakieś drobiazgi, tylko o rzeczy zupełnie podstawowe, rozstrzygające o wiarygodności książki. Z akt archiwalnych wynika bowiem, że zbrodnia w Jedwabnem nie była pomysłem Polaków, jak przedstawił to Gross, tylko elementem zaplanowanej polityki hitlerowskiej na terenach zajmowanych po 22 czerwca 1941 r. Niemcy nie ograniczyli się wyłącznie do fotografowania wydarzeń, lecz byli głównym czynnikiem sprawczym tragedii żydowskich mieszkańców Jedwabnego. A Polacy nie dokonali jakiegoś mistyczno-rytualnego mordu, ale zachowywali się różnie. Jedni, wciągnięci w wir wydarzeń przez uwarunkowania historyczne, wojenne zdziczenie lub obydwa czynniki naraz, wzięli udział w zaplanowanej przez Niemców zbrodni. Inni zostali do tego zmuszeni przez hitlerowców. Jeszcze inni ratowali Żydów.
Także kolejne niezwykle istotne fragmenty Grossowskiego scenariusza wydarzeń - takie jak umowa w sprawie mordu podpisana z gestapo przez jedwabnieńskich "radnych miejskich" - okazały się smutnym skutkiem ignorancji pomieszanej z bujną wyobraźnią autora.
Na takie dictum w kwietniu 2001 r. większość mediów zamilkła jak nożem uciął. Jedni już poczuli, że się ośmieszyli, inni zaś czekali, co będzie dalej. Ponieważ kaliber zastrzeżeń zgłoszonych pod adresem "Sąsiadów" był bardzo duży, Jan Tomasz Gross stanął przed prostą alternatywą: albo rzeczowymi argumentami zechce dowieść, że to on ma rację, albo wycofa się z tez i twierdzeń, które wcześniej opublikował w "Sąsiadach". Tertium non datur - mawiają - lecz Gross wybrał mimo to trzecie wyjście. Zupełnie pomijając meritum sporu, zaczął mieszać z błotem swoich adwersarzy. Najbardziej dostało się prof. Tomaszowi Strzemboszowi, który został ogłoszony fałszerzem historii i antysemitą. W sukurs Grossowi przyszła niezawodna "Gazeta Wyborcza", która przeciwko naukowym zarzutom szacownego profesora wyciągnęła argumenty nie lada. Okazało się, że Strzembosz nie ma moralnej legitymacji, żeby krytykować "Sąsiadów", bo ma niewłaściwy życiorys: zawsze taki niezłomny, patriota i jeszcze całe życie oddany harcerstwu. Gdyby tak kiedyś dał się ukąsić Heglowi, napisał książkę o gen. Świerczewskim czy choćby wierszyk o "Słońcu Stalinie".
Co ciekawe - ale i niezbyt zaskakujące - drugim pismem, które wzięło udział w próbach dyskredytacji prof. Strzembosza, był miesięcznik "Więź". Opublikowano w nim niezbyt rzeczowy i taktowny atak autorstwa prof. Israela Gutmana z Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie - wpływowego zwolennika tez Grossa. Postawa tego naukowca nie jest niczym nowym. Wcześniej był on gorącym zwolennikiem i prominentnym promotorem wspomnianych już pamiętników Wiłkomirskiego. Kiedy tamto oszustwo zostało zdemaskowane, stanął w obronie jego autora. Pisał, że wprawdzie pamiętnik Wiłkomirskiego jest być może (!) nie do końca prawdziwy, ale ból autora jest na tyle autentyczny, że jego książka i tak jest cennym wkładem w historiografię holocaustu.
Żeby było śmieszniej, angielskojęzyczne wydanie "Więzi" z tekstem prof. Gutmana jest rozdawane w polskich placówkach dyplomatycznych i konsularnych jako coś w rodzaju oficjalnego stanowiska władz polskich w sprawie Jedwabnego. I jak tu nie nazywać Polski krajem wszechobecnej paranoi?
Wprawdzie publikacje prof. prof. Grossa czy Gutmana nie zawierają godnych uwagi argumentów rzeczowych, jednak stanowią ciekawą ilustrację całej dyskusji. Są namacalnym dowodem, że robić z kogoś fałszerza historii i antysemitę jest dziś znacznie taniej, łatwiej i bezpieczniej niż podejmować merytoryczną dyskusję.
Dodatkowo poważniejsze badania w sprawie Jedwabnego rozpoczął Instytut Pamięci Narodowej. Jego ustalenia w całej rozciągłości potwierdziły zastrzeżenia zgłaszane wcześniej przez historyków. Odnaleziono dokumenty wskazujące, że grupa Niemców, która była głównym sprawcą zbrodni, to prawdopodobnie komando Schapera z Ciechanowa. Badania ekshumacyjne na miejscu wydarzeń przyniosły kolejne ważkie informacje. Okazało się, że feralnego 10 lipca 1941 r. zginęło ok. 150-250 Żydów, a nie 1600 i, co znacznie ważniejsze, odnaleziono kule oraz łuski, jednoznacznie świadczące o rzeczywistej roli Niemców.
W sądzie pojawił się pierwszy pozew cywilny przeciwko autorowi "Sąsiadów". Jego autorem jest Kazimierz Laudański, którego ojca, Czesława, Gross zaliczył w swej książce do grupy najaktywniejszych uczestników zbrodni. Nie ma cienia wątpliwości, że rację w tym sporze ma powód: dokumenty archiwalne jednoznacznie wskazują, że jego ojciec był 10 lipca 1941 r. ciężko chory po wyjściu z sowieckiego więzienia i żadnego udziału w tragicznych wydarzeniach nie brał. Był ofiarą, nie zbrodniarzem. Kiedy kilka miesięcy wcześniej ukazały się na ten temat pierwsze doniesienia prasowe, Gross powtórzył w "Rzeczpospolitej" wszystkie postawione wcześniej pod adresem Czesława Laudańskiego oskarżenia i zarzuty ("Rz" z 21 kwietnia 2001 r.) Nawet gdy autor "Sąsiadów" dowiedział się z mediów o pozwie, dalej był pewny siebie. Oświadczył, że sąd rozstrzygnie kto ma rację i cokolwiek zabawnie dodał, że "wiarygodność tej książki jak dotąd nie została przez nikogo podważona" ("Rz" z 16 czerwca 2001 r.)
Jednak tydzień później, zapewne po konsultacji z prawnikiem, radykalnie zmienił zdanie. Opublikował w "Rzeczpospolitej" bardzo ciekawe oświadczenie. Stwierdził w nim, że w "pomyłce" w sprawie Czesława Laudańskiego zorientował się już jakiś czas temu, przed przyjazdem do Polski, i jeszcze w Ameryce podjął kroki, żeby usunąć jej skutki ("Rz" z 23-24 czerwca 2001 r.). Czyżby Gross zapomniał, co mówił kilka dni wcześniej? Co ciekawe, we wspomnianym oświadczeniu nie ma słowa "przepraszam" czy choćby cienia żalu za bezpodstawne pomówienie. Są za to kolejne insynuacje pod adresem Czesława Laudańskiego.
Cała sprawa rzuca jednoznaczne światło na kwestię wiarygodności "Sąsiadów" i publicznych wypowiedzi Jana Tomasza Grossa. Każdy z nas może się mylić i wszyscy popełniamy błędy. Ale rzetelny i odpowiedzialny naukowiec ma obowiązek odpowiadać na stawiane publicznie zarzuty i rzeczowo ustosunkować się do zastrzeżeń innych historyków. Chyba że prawdę traktuje się instrumentalnie - tacy historycy do ostatniej chwili głoszą urbi et orbi o swej nieomylności, kręcą, kombinują i przyznają się do "drobnej pomyłki" dopiero ze strachu przed sądem.
Mniej więcej w kwietniu tego roku "polska zbrodnia w Jedwabnem" niemal zupełnie znikła z pierwszych stron gazet. Przepadły gdzieś krzykliwe tytuły, historiozoficzne analizy i pokutnicze rytuały. Jedynie "Gazeta Wyborcza", w myśl starej peerelowskiej zasady, że "rząd się sam wyżywi", wyniosła się z Jedwabnego do sąsiedniego miasteczka. Zajmuje się teraz "polską zbrodnią w Radziłowie". Narratorami historii są przeważnie anonimowi świadkowie (nikt ich nie widział poza autorami artykułów), kilkuletnie wówczas dzieci. Nawet osoby, które urodziły się już po wojnie. Nic to - wszystko dobrze wiedzą i wszystko "nieomal widziały". Historia pisze się sama: a to jakiś ksiądz katolicki wysyła parafian, żeby poderżnęli gardło jakiemuś Żydowi i przynieśli mu złoto ( "GW" z 2 kwietnia 2001 r.), a to przedwojenny wikary Kamiński "tak nienawidził Żydów, że jak sobie popił, strzelał w okna [żydowskiego] sąsiada" ("GW" z 16 kwietnia 2001 r.). Tu nie ma akt sądowych, jak w przypadku Jedwabnego. Kto udowodni, że to nieprawda?
Sam Jan Tomasz Gross nieco przycichł i raczej unika dziennikarzy. Telewizja Puls nakręciła nawet materiał, jak uciekał dużymi susami po pierwszym niewygodnym pytaniu. Ale niedawno zwołał w Krakowie konferencję prasową, w której ostro skrytykował IPN za dokonanie ustaleń, które nie były zgodne z tezami jego książki. Utrzymuje, że ofiar zbrodni w Jedwabnem było 1600 (a nie ok. 200) oraz że za zbrodnię odpowiedzialna jest polska połowa miasteczka, która "po zejściu diabła na ziemię" wymordowała swoich sąsiadów. Przekonuje o swym posłannictwie i historycznej roli swojego dzieła. Niektórzy dziennikarze już się nawet uśmiechali.
Wbrew zachwytom mediów i twierdzeniom samego Grossa, jego książka nie wnosi do nauki nic nowego czy wartościowego. Przeciwnie - zarówno w sferze wizji historii, jak i w ogóle naukowej wiarygodności, "Sąsiedzi" są typową wizytówką patologicznych zjawisk od długiego czasu obserwowanych w USA. Tam literatura dotycząca holocaustu dawno stała się odrealnionym elementem masowej kultury, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Także i tą najsmutniejszą: ilość zastąpiła jakość. "Niewiele umiesz a chcesz zrobić karierę? Napisz książkę o holocauście!" - zasada ta niemal zupełnie zdominowała współczesną historiografię amerykańską. Odkryjesz nowe, brakujące ogniwo Zagłady (czy nie taki tytuł miała pierwotnie nosić amerykańska wersja "Sąsiadów"?), a na pewno cię zauważą. Potem dostaniesz zaproszenie na konferencję naukową i napiszą ci życzliwą recenzję w "New York Timesie". Mało kto w Ameryce wie, gdzie w ogóle leży Polska, więc tym bardziej nikt nie sprawdzi, czy z twoją książką na pewno wszystko jest w porządku.
Rację miał chyba prof. Norman Finkelstein, który niedawno napisał w "Rzeczpospolitej": "Przypominając >> Gorliwych katów Hitlera<< , w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, >> Sąsiedzi<< mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy>> Przedsiębiorstwa Holocaust>> . Poprzez >> Przedsiębiorstwo Holocaust<< rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej" ("Rz" z 20 czerwca 2001 r.)
Niestety, pojawianie się tego typu książek wystawia na pośmiewisko autentyczną tragedię, która pochłonęła miliony europejskich Żydów. Ośmiesza też działania tych, którzy głośno mówią, że stosunek Polaków do Żydów nie zawsze był najlepszy i że warto szczerze pisać, jak było naprawdę. Nie ma dziś w Polsce klimatu dla solidnych badań naukowych, które ustępują pod presją nachalnej propagandy i modnej tandety. Chociażby przebieg publicznej debaty na temat Jedwabnego wskazuje, że pod względem orwellizacji historii i wszechobecności intelektualnej mizerii jesteśmy już światowym mocarstwem, co najmniej na miarę USA.
Nie łudźmy się - był Wiłkomirski, był Goldhagen, a i po Grossie przyjdą następni. Staną się bohaterami "Wprost", "Polityki" i "Wyborczej", wystąpią wieczorem w "Kropce nad i" oraz w "Monitorze Wiadomości". Wyrosną na intelektualnych herosów, którzy właśnie dokonali wielkiego przełomu. Pan prezydent uderzy się w pierś wspólnie z kolegami z kancelarii, inni też odprawią pokutnicze rytuały. I co z tego, że w pewnym momencie znów ktoś się w tym wszystkim połapie?

Piotr Gontarczyk

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1