Publikujemy artykuł z Polityki nt. radykalnej lewicy. Niestety poziom artykułu jest beznadziejny, ale niczego więcej po burżuazyjnej prasie się nie spodziewamy. Nazwiska bohaterów są pozmieniane. I tak pierwszy akapit dotyczy byłego członka OA. Imię "Florian" jest tak rzadkie, że na warszawskiej lewicy, od razu wiadomo o kogo chodzi. http://polityka.onet.pl/artykul.asp?DB=162&ITEM=1101309&MP=5
MARIUSZ JANICKI
Marihuana, Che i inne ideologie
Życie umysłowe studenta
Feministki, antyglobaliści, ekolodzy i anarchiści tworzą barwne grupy wśród uniwersyteckich studentów. Ale za tą efektowną fasadą kryje się zniechęcenie polityką, upadek organizacji, ucieczka od społeczności w zacisze indywidualizmu i marihuany.
Florian Sawicki studiuje filozofię na Uniwersytecie
Warszawskim. Jest trockistą. Według powszechnej opinii każdy szanujący się
uniwersytet powinien mieć na stanie przynajmniej jednego porządnego trockistę.
Na UW może nim być Florek. Na półce w jego domu odnajdujemy dzieła Lenina
w kilkunastu tomach, „Kapitał” Marksa oraz rzecz najważniejszą: „Zdradzoną
rewolucję” Lwa Trockiego. – My trockiści mówimy ludziom pracy, żeby nie
czekali na ochłapy z burżuazyjnego stołu, tylko wzięli sprawy w swoje ręce.
Pierwszy impuls dał mu dziadek, mikołajczykowski pepeesowiec. Zachęcił go do
czytania Marksa. – Potem były demonstracje, rozmowy z ludźmi, poglądy dziadka
przestały mi wystarczać. Florek rozkleja plakaty z okazji kolejnych rocznic
wybuchu rewolucji październikowej czy proklamowania PKWN. Chce zakładać rady
robotnicze, a potem kapitaliści mają oddać władzę. Zacznie się wreszcie właściwy
komunizm. Walka trwa. Historia, zdaniem Floriana, jeszcze się nie skończyła.
Nie brakuje na uniwersytecie zwolenników Che Guevary, lewicy czasów katakumb,
amatorów Bakunina. Widać powtarzalność gestów z kontrkulturowej legendy: trawa,
Hendrix, Joplin, niezgoda na Babilon. Symbole, które karmią kolejne pokolenia.
Z braku nowych.
Korowód masek
To jednak „normalsi” wyznaczają średnią. Na polskich uniwersytetach, poza
malowniczym folklorem, życie intelektualne i polityczne więdnie w oczach. Boom
na partyjne młodzieżówki umarł mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych,
kiedy okazało się, że młodzież jest dobra do rozlepiania ulotek, po czym może
się rozejść do domów. Nawet fascynacja Samoobroną okazała się krótkotrwała,
a mocna dotąd wśród studentów ultraliberalna Unia Polityki Realnej zniechęca
swoją marginalną pozycją. Ideologia, nie konsumowana w działaniu, straciła na
znaczeniu. Ruchliwość intelektualna, zderzona z wolnym rynkiem nieczułych
pracodawców, nieco stępiała. Studenci koło czwartego roku są już śmiertelnie
zmęczeni zaliczeniami, ponieważ gonią ich obowiązki pracownicze, oczywiście
najczęściej na zasadach wolontariatu. Proza życia studenckiego stała się
porażająca, a rozważania o późnym Platonie – luksusem. Nawet anarchizm, od dawna
ważny studencki nurt, stał się korowodem starych masek, balem przebierańców.
Ostatnie zauważone (przez policję) demonstracje w kraju odbyły się kilka lat
temu.
Słabo też ciągną studenckie koła, podstawowe dotąd komórki
zorganizowanego życia umysłowego studentów. – Na uniwersytecie zarejestrowano
ponad 300 organizacji studenckich, ale faktycznie działa może sto – mówi
Jakub Iwaniec, członek Rady Konsultacyjnej przy Rektorze Uniwersytetu
Warszawskiego ds. Studenckiego Ruchu Naukowego. – Utarło się, że dzięki
działaniu w kołach można załatwić wiele prywatnych spraw. Tylko
zarejestrowana na uniwersytecie grupa może dostać od rektora pieniądze na
działalność. Po otrzymaniu dotacji koła się zamykają i realizują własne projekty
badawcze. Nie tak dawno jedno z kół zorganizowało sesję wyjazdową do Holandii
w celu zbadania zjawiska prostytucji. – Myślałam o działalności w kole, ale
nikt nie wiedział, jak się do niego zapisać – mówi Marta Majewska, studentka
UW, która w efekcie zakłada własne koło. Ale też nie ma do nich specjalnych
kolejek. Przemysław Derwich, członek Klubu Myśli Społecznej Lewiatan, nie
ukrywa, że jego klub jest nieliczny i tak powinno pozostać. – Mamy koło,
które liczy dziesięciu członków i dla naszych projektów to wystarczy. Jeszcze
nikt zresztą sam się do nas nie zgłosił, nikt nie chciał się przyłączyć.
Iwaniec opowiada, jak jego koło prawników Ius et Civitas próbowało zainteresować
studentów swoimi konferencjami i z jakim małym odzewem spotykały się ich akcje.
– Wiem, że wielu studentów pracuje i nie ma możliwości wyrwania się, ale
myślę, że to wymówka. Większości po prostu się nie chce. Wydaje się, że im
większa liczba studentów, tym większa atomizacja życia intelektualnego,
całkowita osobność, wąskie grupy, które nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego.
Obcy na pokładzie
Po umasowieniu studiów na uczelniach pojawili się „obcy”. Zwłaszcza na prawie
i zarządzaniu można dziś spotkać dresiarzy, ludzi z miasta, całkowicie
odmiennych od typu studenta-intelektualisty. Zdarzają się bójki, chamskie
zaczepki. Po raz pierwszy od lat trzeba uważać, na kogo się patrzy, komu rzuca
się dowcipną w założeniach uwagę, która może wrócić wołem. Brakuje poczucia
dawnej wspólnoty, kodu porozumiewania. To już nie są wyłącznie „nasi ludzie”,
z brodą, chociaż łysi, w swetrach, dyskutujący o Kancie. Studiowanie, co
potwierdza wielu rozmówców, stało się mniej sympatyczne. Uczelnia zmieniła się
w fabrykę niepotrzebnych magistrów. Profesorowie-mistrzowie przekwalifikowali
się na urzędników, a uczniowie na klientów. Trudno w takiej sytuacji mówić
o jednym umysłowym froncie, a nawet różnieniu się, ale w ramach akademii-matki.
Coś się zmieniło. Trudno zebrać ludzi na akcję. Nawet na demonstracje w sprawach
socjalnych studentów przychodzi najwyżej kilkadziesiąt osób. Partyjne
młodzieżówki mają po 50–100 członków, najsilniejsza wydaje się SLD, która wciąż,
mimo wielu rozczarowań, potrafi przyciągnąć młodych ludzi mirażem przyszłych
wpływów. Gdzieś tam przewija się narodowa Młodzież Wszechpolska, małe swoje
dziergają ludowcy.
Nieudany flirt z władzą
A środowiska akademickie kojarzą się jednak ze wspólnotą. Miasteczka
uniwersyteckie od dawna były siedliskiem rebelii, niezgody na system, ośrodkiem
sprzeciwu wobec autorytarnych pomysłów władzy. Amerykańscy studenci mieli
znaczący udział w klęsce USA w wojnie wietnamskiej. Rewolta paryska w maju
1968 r. była w decydującej mierze dziełem lewicującej młodzieży uniwersyteckiej,
a obrazki z bitew południowokoreańskich studentów z policją stanowiły przez lata
żelazny repertuar dziennika telewizyjnego. Poglądy europejskiej i amerykańskiej
braci studenckiej zdecydowanie ciążyły ku lewicy, studiowanie Marksa i Trockiego
było czymś zupełnie naturalnym. Protest przeciwko establishmentowi władzy
i dominującym trendom kulturowym był cechą stanowiącą młodych intelektualistów.
W powojennej Polsce uczelnie kształciły zarówno kadry pezetpeerowskiej władzy
(słynna Ordynacka) jak i koryfeuszy opozycji; lewicowość w stylu zachodnim była
ponad ludzkie siły. Polityka wszakże była wszechobecna na różnych poziomach: od
studiowania korzeni komunizmu z zakazanych dzieł Leszka Kołakowskiego po zbiórki
pieniędzy dla rodzin internowanych w stanie wojennym wykładowców. Ideologiczne
emocje były udziałem większości i przejawiały się w najdziwniejszych formach.
Kiedy antykomunistycznemu pisarzowi Leopoldowi Tyrmandowi w późnym wieku
urodziło się dziecko, wiadomość o tym radosnym fakcie pojawiła się na wielu
tablicach ogłoszeń na warszawskim uniwersytecie w mrocznych latach
osiemdziesiątych. Nieoczekiwanie właśnie witalność Tyrmanda symbolizowała
niechybny upadek represyjnego ustroju.
Wiadomo było, kto jest za Sprawą, kto zmierza ku mętnemu oportunizmowi, a kto
jawnie wkłada czerwony krawacik i czeka na sympatyczne stypendium
z błogosławieństwem właściwej komórki partyjnej. Po demokratycznym przełomie
przyszły fascynacje nowymi ugrupowaniami, ale charakterystyczne, jak niewielu
ówczesnych studentów zrobiło polityczne kariery: Piskorski, Anusz, kto jeszcze?
Potem było już tylko gorzej. Kolejne roczniki studentów powielały wzorce znane
z partyjnych central. Pojawiali się mali Geremkowie, Krzaklewscy, Macierewicze,
z jedną ideą – do władzy, byle szybko. Partyjne młodzieżówki zaludniały się
kolejnymi klonami w jednakowych garniturkach i życiorysami z tego samego
powielacza. Teraz, i to w najlepszym razie, noszą teczki za swoimi pryncypałami.
Starsze pokolenie polityków okazało się niespodziewanie trwałe, a nabór nowych
działaczy odbywa się gdzie indziej niż na uniwersytetach. Polityczni liderzy
szukają swojaków, dobrze ulokowanych w terenie, zagnieżdżonych w układach,
o których student z wielkomiejskiej uczelni nie ma bladego pojęcia. Coraz mniej
też liczy się wyrafinowana ideologia, intelektualne zawijasy, do których mają
skłonności zafascynowani odkrywanymi właśnie lekturami studenci. To nie z tego
towaru buduje się poparcie społeczeństwa w sytuacji, kiedy wyższe wykształcenie
jest udziałem 8 proc. potencjalnego elektoratu.
Ta prawda zaczęła wreszcie przeciekać do umysłów kandydatów
na narodową elitę. Rozczarowanie jest ogromne. Nieprzypadkowo zapewne przestała
liczyć się dla studentów słabnąca w oczach Unia Wolności czy lawirująca wokół
PiS i LPR Platforma Obywatelska. I odwrotnie: kiepskie notowania tych ugrupowań
są w jakiejś mierze wynikiem odwrócenia się od nich nowych roczników
inteligencji, która wypięła z klap podobizny dawnych idoli, a nie wpięła nowych.
Bo ich nie ma. Na kim ma się oprzeć grupa młodych studentów – socjalistów z PPS,
która jeszcze niedawno opowiadała dziennikarzowi „Polityki” o swoich
dalekosiężnych planach, kiedy nie wiadomo, gdzie na politycznej scenie znalazł
się ich pryncypał Piotr Ikonowicz? Jaki polityk dzisiaj mógłby zafascynować
uniwersytecką młodzież: gracz Miller, niespełniony Olechowski, radiomaryjny
mecenas Kotlinowski?
Można odnieść wrażenie, że mody intelektualne i ideologiczne tworzą się na nowo
i to z wielkim trudem. Dominuje marazm i obojętność, a polityka kojarzy się
z czymś zdecydowanie nie cool. – Zakaz prowadzenia działalności politycznej
mamy zapisany w naszym statucie – mówi Joanna Fiebelkorn, przewodnicząca
legendarnego przed laty NZS na Uniwersytecie Warszawskim – choć nasi
członkowie to ludzie o poglądach prawicowych. Krystyna Skrzyńska
z warszawskiego ZSP (słynnego niegdyś Zsypu) twierdzi, że w tej organizacji jest
tyle samo sympatyków lewicy co prawicy. Członkowie obu organizacji zgodnie
zauważają, że ich związki coraz częściej są ignorowane przez studentów.
W życzliwej pamięci pozostają uczelniane strajki w 1988 r., młode roczniki
słyszały, że razem z bezpartyjnymi profesorami siedziało się na trawnikach,
grało na gitarze, rozmawiało o pewnym panu, który wtedy miał jeszcze czarne
wąsy. Strajków z 1981 r. nie pamiętają jednak nawet najstarsi studenci.–
Zmieniło się nastawienie do studiowania. Jest to teraz nie tyle intelektualna
przygoda i inspirująca zabawa, ale raczej krok na drodze do kariery. Dzisiejszym
studentom brak inwencji twórczej – uważa Konrad Skwierczyński, szef ZSP na
UW. – Studenci nie są bierni, ale przenoszą swoje zainteresowania na inne
dziedziny – dowodzi Rafał Zimny, przewodniczący ZSP w Katowicach. – Wolą
angażować się w projekty gospodarcze, bo czegoś się nauczą i przyniesie im to
wymierne korzyści w przyszłości.
Jacek Stapowicz, student pierwszego roku filozofii na Uniwersytecie Śląskim,
uważa, że całe społeczeństwo jest politycznie otępiałe: – Powodem są utarte,
fatalne stereotypy o politykach. Sam działałem kiedyś aktywnie w Młodych
Demokratach, ale mam bardzo złe wspomnienia z tamtego okresu. Anna Skrzypek,
studentka nauk politycznych, działaczka młodzieżówki SLD, przyznaje, że niewiele
koleżanek i kolegów interesuje się polityką, wyjątkiem są „branżowcy”, czyli tak
jak ona studenci nauk politycznych właśnie: – Czasami dochodzi u nas do
zażartych dyskusji, ale staramy się, aby nie popsuło to dobrych układów
towarzyskich. Spory łagodzą jointy z marihuaną, które wydają się być teraz
najważniejszym łącznikiem z pokoleniem Woodstock, a więc z czasami chwały, kiedy
studenci zmieniali świat i dyskutowali o Habermasie. Marihuana to być może
najważniejszy temat naszych czasów w miasteczku akademickim, a aresztowanie
znajomego dealera rujnuje każdą imprezę. To w obecności trawy wszystko, nawet
polityka, staje się jaśniejsze.
Unia nie, Kwaśniewski tak
O jakimś kompletnym zamęcie politycznym wśród studentów świadczy wypowiedź
Dominiki Kasperczyk, studentki Uniwersytetu Śląskiego: – Jestem przeciwna
wejściu Polski do Unii Europejskiej. Integracja zabija tożsamość narodową.
Jednocześnie zapytana o ulubionego polityka Dominika odpowiada: – Jedynym
politykiem, który budzi moje zaufanie, jest Aleksander Kwaśniewski. Fakt, że
prezydent każdego dnia zachęca do Unii, wydaje się jej zupełnie nie niepokoić.
To charakterystyczne postrzeganie polityki osobno: biorę tego człowieka, bo mi
się podoba i wzbudza zaufanie, taki pogląd, bo mi odpowiada, a zagłosuję jeszcze
inaczej.
Wielu rozmówców nie ukrywa, że angażuje się w jakieś uczelniane projekty z myślą
o przyszłej karierze. Maja Łazowska, działaczka Studenckiego Komitetu Debaty
i Prawyborów, ujmuje to nader klarownie: – Mam nadzieję, że moje
doświadczenia zdobyte w działalności organizacyjnej zostaną docenione przez
pracodawców.
Nie brak również organizacji, zwłaszcza wśród studentów prawa, których
członkowie nie kryją, iż chodzi o późniejsze załapanie się na intratne
aplikacje, ponieważ stowarzyszenia te mają odpowiednie „przełożenie”. A ponadto
krążą legendy o fantastycznych wyjazdowych imprezach, na jakie można się wówczas
załapać. – Jedni stukają do egzaminu, a my na sesji we Wiedniu pijemy wtedy
ich zdrowie – mówi jeden z „załapanych” prawników. Organizacje dobrze
podłączone pod rektoraty zawsze były w cenie, rozdają karty klubowe,
dofinansowują imprezy i wyjazdy. Ich zasiedziałych działaczy nazywa się
„wujami”. Ale wuje nigdy nie są przewodnikami na drodze myśli.
Atrakcyjne feministki
Studenckie stado rozbiegło się po 1989 r., a nowych punktów zbiórki nikt nie
wyznaczył. W puste miejsce dawnych ideologii wchodzą nowe mody. – Jako
dominujący nurt postrzegam teraz feminizm – mówi Tomasz Mackiewicz, student
polonistyki na UW – ale obecny pośrednio, nie w jakimś radykalnym działaniu.
Małgorzata, studentka Gender Studies i kulturoznawstwa, atrakcyjna
dziewczyna z czarnymi dredami, w czarnych ciuchach: – My, kobiety, jesteśmy
zmuszane do chorych zachowań. Trzeba wyglądać tak i tak, zachowywać się
odpowiednio. Ja chcę być sobą. Z systemem walczy w grupie Emancypunks oraz
jako Radykalna Cheerleaderka. Oczywiście nie chodzi o powielanie seksistowskiej
atmosfery rodem z koszykarskich boisk: – W ten sposób wykrzykujemy swoje
feministyczne niezadowolenie i zagrzewamy dziewczyny do rewolucji. Obok
głośnego feminizmu pojawiła się wersja intelektualna. Bardzo wpływową postacią
stała się w środowisku warszawskiej młodzieży uniwersyteckiej Maria Janion i jej
dwórki, jak się je powszechnie określa. Robią doktoraty, występują w telewizji,
stały się autorytetami dla nowych roczników. Sprzeciwiają się światowi męskiej
ideologii i robią to bardzo malowniczo. Tworzą zamknięty, snobistyczny krąg,
który stał się już legendą. Właśnie takie kręgi liczą się teraz bardziej niż
frakcje polityczne. One określają intelektualny klimat dzisiejszego studiowania,
z czym muszą się liczyć także faceci.
Polityka przy tym wyrafinowanym feminizmie jawi się wręcz
jako domena nieapetycznych prostaków, zupełny obciach. Podczas studenckich
rozmów politycy są jak postacie ze smutnej bajki, którą chce się wyłączyć. Kiedy
mowa o polityce, można od studentów usłyszeć nader powierzchowne sądy: ten
idiota, tamten burak, trzeci ma źle wstawione zęby. Dopiero kiedy przechodzi się
do literatury, filozofii, różnych szkół socjologicznych, widać, że ci sami
ludzie zagłębili się w rejony dla innych niedostępne. Zaczynają mówić jak
specjaliści, stają się nagle mądrymi ludźmi, używają języka intelektualistów.
Kiedy już ma się ochotę ich skreślić jako partnerów do poważnej rozmowy, oni
wtedy rozkwitają. Tak jakby sferę publicznego życia i polityki chcieli świadomie
poniżyć, odciąć się od niej za pomocą naiwnych, wziętych z ulicy pojęć.
Innego życia nie ma
Mówi się w akademikach o antyglobalizmie i ekologizmie, ale też bez
nadzwyczajnego zapału. Chodzi raczej o styl niż działanie. Czasami wszystkie
elementy występują razem, tworząc specyficzny wzorzec młodej elity
intelektualnej: antyglobalny wegetarianin, sprzyjający mniejszościom etnicznym
i seksualnym, totalnie liberalny i zajadły wobec wrogów wolności. Wrażliwy
społecznie, głosujący bez wstrętu i historycznych obciążeń na SLD. Traktujący
politykę w kategoriach estetycznych, akceptujący tych najmniej odrażających.
Nie ma już jednolitych zawłaszczających systemów. Ale nie ma też wśród studentów
większego fermentu, zderzenia poglądów, które albo się zbanalizowały, albo
sprofesjonalizowały. Opresyjna komuna dawno padła, a wolny rynek nie budzi
zbiorowych emocji. Wiadomo, że nic nowego już nie nastąpi, trzeba się jakoś
ulokować. Paryscy studenci w 1968 r. pisali na murach, że „życie jest gdzie
indziej”, ale teraz jasno widać, że ta informacja jest już nieaktualna, że
innego życia nie ma. Nawet starzy kontestatorzy z tym się pogodzili, stali się
politykami i biznesmenami. A także uniwersyteckimi wykładowcami. Niewykluczone,
że właśnie mentalność dawnych hipisów, mocno obecna wśród uczelnianej kadry
średniego pokolenia (przynajmniej w wielkomiejskich uniwersytetach), wpływa na
postawy młodzieży. Życiowy luzik, rozczarowanie polityką i traktowanie jej jako
sztuki niskiej, niemal plebejskiej, to atrakcyjne wzorce myślenia.
Można usłyszeć na uniwersytetach opinię, że za komuny polityką zajmowali się
partyjni troglodyci z awansu, potem na chwilę doszli do głosu arystokraci idei,
herosi demokracji, którzy zrobili nam system i wprowadzili główne nurty, jak
Mazowiecki, Kuroń, Modzelewski czy Chrzanowski. Teraz znowu do głosu doszli
jaskiniowcy, trzeba zatem uciekać. Życzliwie patrząc, można w takiej postawie
dostrzec nową wrażliwość, prywatne odczytanie czasów, w których nie ma
drogowskazów i wyrazistych symboli. Gdyby jednak nie ta powtarzalność. Nowa
wersja muzyki punkowej, kolejny model lewicowości wyniesiony z nauk społecznych,
antypaństwowa żarliwość, która mija jak ręką odjął gdzieś w wieku dwudziestu
pięciu lat. Tak trudno powiedzieć coś nowego.
Dlatego może najbardziej dostrzegalny jest dzisiaj wśród studentów skrajny
indywidualizm, zadziwiająca niszowość fascynacji, do których nie ma jednego
klucza, a nawet pęku kluczy. – Zamykamy się w małych wspólnotach –
twierdzi Ewelina Hajdera, studentka w Instytucie Polityki Społecznej UW. –
Postrzegam to jako idee postmodernizmu przeniesione na życie codzienne. Nie ma
nic stałego, z różnych nurtów bierze się to, co ładne i inspirujące.
Najważniejsza jest mobilność myśli i poglądów. Mówimy czasami między sobą, że
zapanował nowy kult jednostki. Własnej.
Współpraca: Joanna Ćwiek, Artur Pawlak, Paweł Szot