Za zasłoną restrukturyzacji
 


Nieżyjący już, niestety, prof. Józef Balcerek, w listopadzie 1988 r. pisał: "Głównym deklarowanym celem <<reformy gospodarczej>> jest <<otwarcie na świat>>, dzięki któremu, w konfrontacji z wysokorozwiniętymi krajami kapitalistycznymi, polska gospodarka narodowa okrzepnie, unowocześni się i rozwinie, przezwyciężając nękający ją od dziesięcioleci kryzys. Tymczasem, w rzeczywistości, totalitarna biurokracja zrzekła się ostatecznie odpowiedzialności za gospodarkę narodową w ogóle, za gospodarkę upaństwowioną w szczególności. Taki jest więc faktyczny, realizowanym cel <<reformy gospodarczej>>" (J. Balcerek, "<<Reforma gospodarcza>> a <<otwarcie na świat>>", referat na VI ogólnopolską konferencję naukową nt. "Modelu polskiej reformy gospodarczej", Lublin, 29 listopada - 1 grudnia 1988 r., s. 1).
Wewnętrzne sprzeczności rozsadzające system "socjalizmu realnego" powodowały, że biurokracja polska coraz bardziej traciła możliwość opierania się na biurokracji radzieckiej i, od lat 70., zaczęła orientować się na międzynarodowy kapitał poprzez otwieranie się na międzynarodowy rynek kapitalistyczny.
"W chwili obecnej <<reforma gospodarcza>> polega na upowszechnianiu złudzenia, że wielki kapitał napłynie szerokim strumieniem, by przejąć za bezcen <<rozsypujące się>> środki trwałe (zdekapitalizowane w 60-70 proc.). W rzeczywistości, można oczekiwać wyłącznie na dalszy napływ niedużych kapitałów, których właściciele liczą na osiągnięcie w rekordowym tempie zysków spekulacyjnych" (tamże, s. 3).
Przyjmując bezkrytycznie punkt widzenia burżuazyjnej ekonomii twierdzącej, że stosunki gospodarcze sprowadzają się do relacji przedmiotowych, do zwykłych technik zarządzania, z których jedne są bardziej, inne mniej efektywne, większość ekonomistów nie dostrzegła, lub nie chciała dostrzec tego, co było jasne nawet dla urzędników Banku Światowego, a mianowicie, że za zasłoną dymną "restrukturyzacji" kryje się zjawisko rozczłonkowywania struktur gospodarczych i społecznych. Nawet coś tak pożądanego, jak eksport do wysokorozwiniętych krajów kapitalistycznych stał się "eksportem za wszelką cenę, oznaczającym przyspieszony proces rozczłonkowywania struktur gospodarczych (a w konsekwencji również struktur społecznych i politycznych) oraz wyniszczenia środowiska naturalnego i biologicznego wyniszczenia narodu". Zdaniem J. Balcerka "analiza polityki <<proeksportowej>>, zwłaszcza w stosunku do wysokorozwiniętych krajów kapitalistycznych dowodzi niezbicie, że Polska traci status kraju Trzeciego Świata na rzecz statusu kraju Czwartego Świata, zaś fakt, że kroczymy tą drogą nie w osamotnieniu jest słabą pociechą" (tamże, s. 12).
Brak szerszej strategii, poza faktycznym myśleniem klikowym biurokracji, powodowało opóźnienia we wdrażaniu reform, a to, z kolei, powiększało prawdopodobieństwo, zdaniem J. Balcerka, że było już zbyt późno nawet na to, by kraje RWPG mogły konkurować z Singapurem czy Tajwanem. Jedynym, możliwym rozwiązaniem dla krajów socjalistycznych będzie więc zastępowanie krajów nowouprzemysłowionych w ich dotychczasowej roli dostawców produktów przemysłów zdelokalizowanych w miarę jak będą one zmieniały swój profil produkcji. Ale nawet wówczas państwa RWPG nie będą mogły uniknąć ostrej walki konkurencyjnej z takimi krajami, jak np. Indie, Chiny czy Indonezja. Bez dalekosiężnych i głębokich reform krajom socjalistycznym grozi niebezpieczeństwo, że zostaną prześcignięte również i przez tę grupę krajów. W konsekwencji, realną drogą dla krajów "realnego socjalizmu" będzie ich przekształcenie się w kraje nowozacofane.
Nie przypadkiem, w tych okolicznościach, biurokracja widziała jedyne wyjście w wyprzedaży gospodarki narodowej i, dzięki temu, zagwarantowanie sobie uprzywilejowanej pozycji w sytuacji ogólnej katastrofy. Wykorzystując swoją przewagę dysponenta majątkiem narodowym, biurokracja zmierzała do zniesienia wszelkich ograniczeń dotyczących obcego kapitału, rezygnując nawet z pozorów troski o przewagę kapitału państwowego w spółkach mieszanych typu joint-venture. A to wszystko, przy aprobacie większości środowiska ekonomistów podpierających rozkład gospodarki narodowej i uwłaszczanie się nomenklatury autorytetem obiektywnej nauki.
Ze względu na całkowitą niesamodzielność biurokracji, antagonizm, w jakim znalazła się polska klasa robotnicza zyskał na samym starcie kontekst międzynarodowy. Po 1989 r. nic już nie stało na przeszkodzie w powstawaniu obcych firm, a polityka biurokracji nie została zakwestionowana ani przez dotychczasową, ani przez świeżo nawróconą opozycję.
Tymczasem jeszcze w 1988 r. prof. J. Balcerek podkreślał, że "siła robocza w Polsce, mimo że najtańsza w Europie, nie jest - w porównaniu z dyspozycyjnością siły roboczej w pozostałych krajach Trzeciego i Czwartego Świata - magnesem zdolnym przyciągnąć wielki kapitał." W krajach nowouprzemysłowionych bowiem "występują jedynie enklawy intensywnego uprzemysłowienia, a rezerwy młodej siły roboczej, w wyniku <<eksplozji demograficznej>>, a zwłaszcza <<eksplozji miast>>, są, na długie jeszcze lata, niewyczerpalne. Obcy kapitał może tutaj dowolnie przyspieszać tempo rabunkowej eksploatacji tej siły roboczej bez obawy, że spowoduje jej niedobór" (tamże, s. 16).
Dla zrozumienia istoty przemian dokonujących się w Polsce i dla walki o niedopuszczenie choćby do degradacji środowiska, do przekształcenia kraju w "kraj-śmietnik" należało, zdaniem J. Balcerka, szukać źródeł katastrofy w samym układzie stosunków produkcji, a przede wszystkim w głównym antagonizmie klasowym między obcą burżuazją monopolistyczną (w stosunku do której rodzima, rodząca się klasa kapitalistów, pełni w dużym stopniu rolę zarządców, a nie samodzielnych podmiotów) a wielkoprzemysłową klasą robotniczą.
Według niego "warunkiem wstępnym autentycznej dyskusji na temat skutecznego sposobu przeciwstawiania się wyprzedaży kraju jest zrozumienie dlaczego, broniąc przywilejów klasowych, biurokracja totalitarna nie może zaproponować innej, poza wyprzedażą, drogi" (tamże, s. 17).
Dyskusja ta nie została podjęta do dziś, mimo że problem polegający na likwidowaniu gospodarki narodowej traktowanej jako masa upadłościowa i niemożność wykształcenia się klasy średniej, nie zniknął.
Nie było zrozumienia - nie będzie i wybaczenia
W pracy Populistyczne zagrożenia w procesie transformacji społeczeństwa socjalistycznego (Warszawa 1992), Jerzy Hausner uchwycił narzucaną przez ekipę Balcerowicza koncepcję "prywatyzacji zamiast restrukturyzacji" i przeciwstawił jej koncepcję "prywatyzacji podporządkowanej restrukturyzacji", która wprowadziłaby właściwą, jego zdaniem, sekwencję zdarzeń, czyli poprzedzenie prywatyzacji przez restrukturyzację. Tymczasem: "W Polsce w gruncie rzeczy do dziś obowiązuje doktryna odwrotna, jakkolwiek obóz jej zwolenników słabnie. Spowalnia proces stawiania konia przed wozem to, że pojęcie restrukturyzacji nie jest dostatecznie sprecyzowane, że często jest to nowy wytrych, za którym kryją się, co najwyżej, personalno-organizacyjne roszady" (tamże, s. 282).
Jerzy Hausner w następujący sposób zobrazował owo zjawisko zwracając uwagę na niezwykły przykład eufemistyczności tego pojęcia, chociażby w obszarze finansowym: "Otóż świat finansowo-bankowy, nie chcąc posługiwać się pojęciem oddłużania, które implikuje możliwość anulowania długów, używa powszechnie określenia <<restrukturyzacji finansowej>> dla oznaczenia działań zorientowanych na konwersję i eliminację <<złych długów>>, które są nieściągalne w ramach obowiązujących procedur. Pojęcie restrukturyzacji przysłania tu sens podejmowanych działań" (tamże, s. 282).
W pracy "Konflikty interesu w drugiej fazie polskich reform (1992-1993): (w: Studia nad systemem reprezentacji interesów, t. 2, Warszawa 1994), J. Hausner zauważa, że ówcześni decydenci "nie pomijali potrzeby restrukturyzacji, lecz byli przekonani, że <<dokona>> tego rynek, jeśli umożliwi się jego działanie i nie będzie się mu przeszkadzać".
Zdroworozsądkowa teza J. Hausnera o stawianiu konia przed wozem została odrzucona nie ze względu na fakt, że politycy uznali argumentacją "naukową" o tym, że rynek sam dokona restrukturyzacji. To interes uwłaszczającej się nomenklatury został wsparty wątpliwej jakości argumentem, ale za to popartym tytułami naukowymi. Tamten okres zyskał sobie w trafnej i dosadnej ludowej historiografii wdzięczną nazwę "złodziejskiego uwłaszczenia".
Cudu nie było
Fakt, że proces restrukturyzacji okazał się zwykłą fasadą, za którą kryły się procesy rozczłonkowania gospodarki i archaizacji jej struktury nie uszedł uwadze Jerzego Hausnera, który przestrzegał, podobnie jak prof. J. Balcerek, przed katastrofą społeczną i gospodarczą (tamże, s. 288).
To, że w ówczesnych warunkach polityka przemysłowa musi być, przede wszystkim, ukierunkowana na pobudzenie procesów restrukturyzacyjnych było oczywiste zarówno dla J. Hausnera, jak i dla prof. Leszka Gilejki (patrz: "Interesy branżowe a restrukturyzacja gospodarki" w: Zmiany strukturalne. Gospodarka i społeczeństwo, Warszawa 1995). Ten ostatni podkreślał: "Znaczenie procesu restrukturyzacji wynika z tego, że w rzeczywistości rozstrzygnie on o efektywności i konkurencyjności polskiej gospodarki, zwłaszcza w perspektywie europejskiej integracji. Z tych też względów restrukturyzacja jest ważniejsza niż prywatyzacja. Istotne jest również to, że prywatyzacja może się okazać zabiegiem bardziej politycznym czy nawet ideologicznym niż ekonomicznym, jeśli nie spełni stymulującej roli w procesie restrukturyzacji" (tamże, s. 109). Swoją drogą, zadziwiająca jest logika rozumowania, które opiera się na stwierdzeniu, że jeśli prywatyzacja nie zadziała tak, jakby wynikało z pobożnych chęci czy teorii ekonomicznej, to można pominąć jej skutki lekceważącym stwierdzeniem, że jej realne oddziaływanie przynależy do sfery polityki czy ideologii, a które, jak wiadomo, w przeciwieństwie o socjalizmu, powinny trzymać się możliwie daleko od ekonomii w imię "obiektywizmu" nauki. Tłumacząc to na nasze - należy pominąć w analizach skutki społeczne prywatyzacji jako nie należące do tematu.
W sytuacji zdeformowanej struktury popytu i podaży, w sytuacji marginalizacji ogromnych mas ludności, jakakolwiek żywiołowa restrukturyzacja kraju nie wchodzi w rachubę. Procesy rozczłonkowania struktur gospodarczych i społecznych zaszły tak daleko, że nawet zwrot ekipy Millera w stronę próby przygotowania jakiejś bardziej socjaldemo-kratycznej wizji polityki państwa w tych obszarach okazał się mocno spóźniony, co stwierdził sam J. Hausner (ostatnia "cudowna broń" trzymana w zanadrzu przez premiera).
Tak samo niewiarygodna jest próba potraktowania programów dostosowawczych do Unii Europejskiej jako namiastki restrukturyzacji. Zaowocowała ona przyspieszeniem upadku branż tzw. schyłkowych: górnictwa, hutnictwa, kolei czy stoczni.
Wyrazem tych przemian były szczególnie dotkliwe procesy, jakie zaszły w ruchu związkowym, a które dotknęły głównie tzw. zstępującej klasy społecznej - klasy robotniczej oraz warstwy chłopskiej.
Zanik związków zawodowych
"Słabnięcie ruchu związkowego we współczesnych warunkach gospodarki rynkowej nie podlega dyskusji" (J. Gardawski, Związki zawodowe na rozdrożu, Warszawa 2001, s. 17). Wykazują to wszystkie badania. Po otwarciu Polski na świat, zasadniczą przyczyną kryzysu związków zawodowych było wystawienie się gospodarki polskiej na konkurencję w ramach międzynarodowego, kapitalistycznego podziału pracy.
O pogłębiającej się erozji i marginalizacji ruchu zawodowego świadczy fakt, że w 2001 r. do związków zawodowych należało ogółem 7% dorosłych mieszkańców Polski, gdy w 1991 r. - 19% (tamże, s. 65). Według danych CBOS, odsetek związkowców wśród ogółu pracujących wynosił, w 1999 r. - 20%, by, w 2001 r., spaść do 18%.
Jednocześnie trwa proces wyprowadzania związków zawodowych z zakładów pracy - "wielka batalia o prawo pracy jest w dużym stopniu zasłoną dymną". Jej celem jest pozbycie się z "zakładów pracy związków zawodowych, wykorzystując złą sytuację gospodarczą kraju" (tamże, s. 153).
Rację ma cytowany przez J. Gardawskiego lider zakładowej Solidarności: "to wielkie <<uelastycznienie kodeksu>> pomoże tej gospodarce jak umarłemu kadzidło. O co tu chodzi - tak naprawdę o jedno, żeby łatwiej i taniej było wywalać ludzi za bramę (...) To będzie pierwszy krok, po którym pójdą dalsze, wyrzucą związki z zakładów, pracownikom zabronią wstępować do związków i będzie pan tu miał XIX wiek" (tamże, s. 154). Trudno w tej sytuacji mówić o kształtowaniu się "społeczeństwa obywatelskiego", chyba że zignorujemy tych wszystkich nierobów, którzy postawili się poza jego obrębem poddając się biernie bezrobociu, marginalizacji i w ogóle są autorytarnymi zwolennikami wygodnego życia na państwowym garnuszku.
Przypomnijmy, że Solidarność jest związkiem zdecydowanie bardziej robotniczym niż pozostałe. Aż 41% jej członków to robotnicy wykwalifikowani, 58% - to osoby z wykształceniem zasadniczym, 14% - to robotnicy niewykwalifikowani. Dla porównania, w OPZZ te relacje wyglądają następująco: 21% - robotnicy wykwalifikowani, 39% - osoby z wykształceniem zasadniczym zawodowym, 10% - robotnicy niewykwalifikowani (tamże, s. 79).
Jedną z przyczyn zaniku związków zawodowych jest "neoliberalny, nastawiony na eliminację związków zawodowych, model polityczno-ekonomiczny" oraz "nieumiejętność [raczej niemożność - GSR] przystosowania działalności związków do zmian ustrojowych" (tamże, s. 259).
Alternatywa
"Stoimy więc w obliczu zanikania zinstytucjonalizowanej reprezentacji interesów pracowniczych i, co za tym idzie, przed deregulacją stosunków pracy" (J. Gardawski, j.w., s. 322), przed całkiem realną groźbą "anomii klasy pracowniczej, pozbawionej organizacji, z którą mogłaby się identyfikować" (tamże). "Podejmowane próby przezwyciężenia impasu ruchu związkowego dotyczą niewielkiego odsetka ogółu przedsiębiorców i członków związku (łącznie Dział Rozwoju Związków Solidarności i Konfederacja Pracy OPZZ obejmują nie więcej niż pół procenta ogółu związkowców)" (tamże, s. 325).
Można zatem zgodzić się z J. Gardawskim, że jeśli tendencja utrzyma się, "ukształtuje się u nas złagodzony etatystyczny system stosunków przemysłowych, w którym państwo będzie wykorzystywało pewne instytucje korporacjonistyczne, korzystając z usług słabych organizacji pracobiorców, jednak nie umożliwi im rzeczywistego wpływu na decyzje dotyczące stosunków przemysłowych i położenie klasy pracowniczej" (tamże, s. 327).
Skoro organizacje przedsiębiorców "są słabe i rozproszone, gdyż znaczącym pracodawcą w Polsce stają się korporacje zagraniczne (z opinii ekonomistów wynika, że za 10 lat nie będzie w Polsce żadnego, znaczącego, krajowego przedsiębiorstwa, nie mówiąc już o polskim przedsiębiorstwie wielonarodowym)", a silne związki zawodowe pozostają w działach przemysłu, które mają charakter "schyłkowy", i w których następuje szybki proces kurczenia się załóg (tamże, s. 326-327), jasnym staje się, iż ujawnił się już w pełni główny antagonizm klasowy między obcą burżuazją monopolistyczną i kompradorską burżuazją krajową a wielkoprzemysłową klasą robotniczą, o którym wspominał prof. Józef Balcerek.
Szczególne znaczenie ma więc wyróżnienie klasowego podejścia do ruchu związkowego, akcentującego opozycję interesów między pracą a kapitałem (tamże, s. 278) oraz propagowanie wizji związków zawodowych świadomych nieprzezwyciężalnych (antagonistycznych) różnic interesów między pracobiorcami a pracodawcami (tamże, s. 227).
Wyjątkowego znaczenia nabierze też waga ideologii klasowej (tamże, s. 281). Kwestie te zostały ledwie zaznaczone przez prof. J. Gardawskiego.
Trudno jednak zaprzeczyć, że "wątki klasowe są w tradycyjnym ruchu związkowym naturalne i nie można wykluczać, że będą one powracały, a nawet nasilały się" (tamże, s. 281).
Wszystko wskazuje na to, że ma rację przewodniczący Federacji Metalowców, kiedy mówi, że już wkrótce "powstaną kółka samokształceniowe, w których pracownicy będą zdobywali wiedzę o sprzecznościach klasowych (jak to było na początku naszego ruchu)", a "w przyszłości dojdzie ponownie do wybuchu rewolucyjnego" (tamże, s. 282).
Jak na razie, związkowcy zostali pozbawieni zarówno myśli programowej, jak i zaplecza intelektualnego mogącego taki program wypracować. Obecnie, fasadowe deklaracje zjazdowe służą jedynie za zasłonę dymną mającą maskować owe braki (tamże, s. 123).
Reformistyczny sposób na zmianę owego stanu rzeczy polega na propozycji powołania Instytutu Związków Zawodowych z udziałem central związkowych i, oczywiście, państwa, które wszak będzie czuwać nad kooperacyjnym charakterem ruchu związkowego i zapewni "zinstytucjonalizowane współdziałanie" (czyli finansowanie takiej "niezależnej" instytucji). Rewolucjonistom i robotnikom wystarczą kółka samokształceniowe i nowoczesne formy samokształcenia (internet) oraz partner, który pomoże w ich tworzeniu - opozycja robotnicza.
Przy okazji, warto pamiętać o "marksistowskim argumencie uzasadniającym możliwość zorganizowania robotników przemysłowych ich koncentracją w miastach i fabrykach. Organizacja sektora usługowego jest niezwykle trudna, a płynność wchodzenia doń i wychodzenia komplikuje to jeszcze bardziej" (Michael Walzer, "Współ-czująca lewica", "Krytyka Polityczna", nr 2/2002, s. 92).
Stąd wprost wynika konieczność skoncentrowania pracy samokształceniowej i organizacyjnej lewicy rewolucyjnej w tzw. sektorach "schyłkowych", jak np. górnictwo, hutnictwo czy PKP. O realnej sile tych branż świadczy choćby odstąpienie rządu od projektu likwidacji kolejnych kopalń czy linii kolejowych (na razie restrukturyzację - likwidację 1000 lokalnych linii kolejowych odłożono do czerwca b.r.).
Z tego punktu widzenia, koncentrowanie wysiłków na organizowaniu związków w sektorach usług - działach "wschodzących" - co proponuje J. Gardawski ("Polskie związki u progu Unii Europejskiej", "Kontrpropozycje", nr 2(3)2002, s. 121) nie wydaje się racjonalne.
Nie przekonuje nas argument o anachroniczności polskiego ruchu związkowego. Inaczej również rozumiemy pojęcie "elastyczności ruchu związkowego", czyli skłanianie związków do brania pod uwagę interesów całej klasy pracowniczej i, stosowne do tego, kształtowanie kierunków swojej działalności (tamże, s. 121).
Powątpiewamy również w głębokość i nieodwracalność "instrumentalizacji" świadomości klasowej robotników, czy w jakoby nieuchronną przemianę "solidarności kolektywistycznej" w "solidarność instrumentalną", a także w równoczesną "instrumentalizację strajków" (tamże, s. 123).
Naszym zdaniem, rozróżnienie wprowadzone przez burżuazyjnych socjologów klasy robotniczej, informujące o odmienności między tradycyjnym, "proletariackim", a późniejszym, "instrumentalnym", stosunkiem do związków zawodowych (Lockwood 1966; Goldthrop i inni 1968), przywoływane przez prof. J. Gardawskiego (Związki zawodowe na rozdrożu, s. 273), jest naukowo nieuprawnione, aktualne było jedynie w okresie dobrobytu i względnej stabilizacji kapitalizmu, w latach 60. W konkretno-historycznych warunkach Polski mamy do czynienia z procesem odtwarzania się świadomości klasowej, o czym szerzej piszemy w artykule "Fałszerstwo niedoskonałe".
7 kwietnia 2003 r.
 

Hosted by www.Geocities.ws

1