Publikujemy tekst polskich grantowców (czyli związanych z międzynarodówką trockistowską Teda Granta), którzy redagują stronę http://www.socjalizm.org/  Ponieważ poruszyliśmy w sondzie temat francuskich wyborów to przybliżamy państwu ten problem.


Lekcja francuskiego
-- 1 maja 2002 --

Ostatnie wybory prezydenckie we Francji wywołały burzę. Wstrząsnęły europejskim establishmentem politycznym i wywołały masową konsternację Francuzów. Skrajna polaryzacja głosów i najniższa w historii Francji frekwencja oraz szokujący wynik Jean-Marie Le Pena spowodowały masowe podniecenie zarówno w prasie, jak i w kręgach szpagatowej inteligencji, której elitkę, zwykło się określać mianem "analityków". Niemniej, za bełkotem tychże oraz ogólnym poruszeniem kryje się społeczny fenomen, który do obecnej sytuacji doprowadził. Warto go przeanalizować, warto wyciągnąć z niego wnioski.

To nie jest wcale tak. To nie jest wcale tak, jak wydaje się to moim dwóm ulubionym mądralom - Tomeczkowi L. znanemu bliżej jako "Nylonowy Ryj", z najgorszego serwisu informacyjnego w kraju - TVN Fakty oraz Darczekowi B., który niedawno uciekł z bankrutującego TOK FM do bezpardonowo skomercjalizowanej radiowej trójki. Obaj panowie doszli do niesamowitej wprawy w pytlowaniu o "nadchodzących zagrożeniach". Od czasów transmitowanego na cały świat rozwalenia WTC i Pentagonu oraz szalejącej mody na częstowanie nielubianych osób wąglikiem, koniunktura na "nadchodzące zagrożenia" ewidentnie opadła. Jakże ucieszyć się musieli, gdy 21 kwietnia Jean-Marie Le Pen zajął drugie miejsce w pierwszej turze wyborów prezydenckich we Francji. Dało im to materiał do niby-intelektualnego stękania przez najbliższych kilka miesięcy. Niemniej, dało to też do myślenia ludziom lewicy - to dla nas wszystkich również istotna lekcja. Nie wolno nam tego zlekceważyć.

Klęska

Jestem zwolennikiem zasady "od ogółu do szczegółu". Od niej właśnie raczyli odstąpić wszyscy "analitycy" i "obserwatorzy", który zaczęli tak masowo wydzielać endorfiny na wieść o wyniku Le Pena.

Na samym początku warto zauważyć, że nadmienionych wyborów odbyła się dopiero pierwsza tura i nie mowy o żadnym "zwycięstwie Le Pena". Nikt, bowiem o zdrowych zmysłach nie łudzi się, że Le Pen ma jakiekolwiek szanse na objęcie stanowiska prezydenta. Chirac wygra z Le Penem w cuglach (a nawet jeśli nie w cuglach to i tak wygra - jest to jasne, pewne i oczywiste!). To powinno być pierwszą przesłanką uspokojenia, że się tak wyrażę, nastrojów "analitycznych".

Jeśli odstawić chwilowo na bok lepenowy sukces, to uwagę przykuwa tragicznie niska - jak na Francję - frekwencja wyborcza. Ponad 28% uprawnionych do głosowania nie wzięło w nim udziału. Jest to największa absencja w historii francuskich wyborów. Jeśli natomiast chodzi o tych, którzy głosowali, to ewentualny sygnał, który niejako nadali, odczytać można analizując wyniki wyborów całościowo, a nie tylko porównując rezultaty pierwszej trójki. Paradoksalnie (a może dialektycznie?), zmagania Chirac vs. Le Pen mają znaczenie marginalne, tym bardziej, że wynik jest do przewidzenia. Wspomnianym sygnałem jest fenomenalna społeczna polaryzacja. O niej się nie wspomina, jakoś "nie uchodzi". Jeśli do tego dodać załamanie wiary w polityczny establishment, który wyraża niska frekwencja, to sytuacja jest rzeczywiście zaskakująca. Ale po kolei.

Niska frekwencja to jedna rzecz. Druga rzecz to wynik Chiraca, on bowiem zasiadał w Pałacu Elizejskim przez ostatnią kadencję. Jego marne 19,88% skomentować można tylko w jeden sposób - kompletna klęska. Skojarzyć ją należy z ewidentnie widocznym przepływem głosów konserwatystów na skrajną prawicę, spersonifikowaną natenczas w osobie Le Pena. Tenże uzyskał 16,86%. W ogonie za nim, na rozpaczliwym końcu czołówki, na upokarzającym dla niego trzecim miejscu, uplasował się dotychczasowy premier Republiki - Lionel Jospin. Wyborcze zwycięstwo tego nacjonalistycznego smarkojada nad lewicującym premierem wywołało - słuszną poniekąd - falę obaw o stabilność francuskiej sceny politycznej. Wcale nie oznacza to jednak, że nadszedł już czas, by przykucnąć w kącie, odwrócić się do ściany i zacząć płakać nad tym, że demokracja znów nie wypaliła. Według Dareczka i Tomcia jest to zapewne powód do lamentów, gdyż rozpadło się oto "centrum" - ich ulubiony polityczny "byt".

Upadek

Lionel Jospin - kandydat Partii Socjalistycznej ogłosił już, że na dobre wycofuje się z polityki i ostentacyjnie przyjmował na siebie odpowiedzialność za fatalny wynik. Chciał odejść z twarzą. Niezbyt mu się udało, ludzie odczytali to - słusznie zresztą - jako akt skrajnej hipokryzji, a nie skruchy. To jednak nie ma większego znaczenia. Dużo bardziej istotne, a zarazem skrajnie irytujące jest to, że kierownictwo (i nie tylko kierownictwo) PS po raz kolejny nie zadało sobie trudu przeanalizowania przyczyn obecnego stanu i wyraźnie odmawia wyciągnica jakichkolwiek wniosków. Mało tego! W swojej głupocie i bezczelności, liderzy SP zabrnęli tak daleko, że skłonni są dziś za klęskę Jospina winić swój elektorat! (sic!) "Nie głosowaliście na nas" powrzaskują zdesperowani. Jest to do tego stopnia żenujące, że na usta suną mi się słowa Bertolda Brechta. "Skoro rząd stracił zaufanie do społeczeństwa, dlaczegóż nie miałby go rozwiązać i wybrać sobie nowego?". Proste - nieprawdaż?

Żenada wynika bowiem z tego, że Partia Socjalistyczna doprowadziła do tej klęski z własnej, nieprzymuszonej woli. Została ona zwyczajnie ukarana przez swój własny elektorat, który albo zdecydował się pozostać 21. kwietnia w domu, pokazując tym samym Jospinowi środkowy palec, albo zagłosować na kandydatów partii plasujących się dużo bardziej na lewo. Tak więc, PS może mieć pretensje jedynie do samej siebie. Jeśli zrobić krótką retrospektywę to okaże się, że PS z Jospinem miała tyle okazji żeby dokonać prawdziwego, lewicowego przełomu w polityce, że głowa mała! Niech pan premier zapyta samego siebie albo swoich ministrów dlaczego tego nie uczynili. Czy doprawdy tak trudno było dostrzec ten banał, że masowe poparcie udzielone socjalistom w wyborach z 1997 roku (47%) było głosem domagającym się fundamentalnej zmiany i przełomu? Prawica była słaba i podzielona, gdyby Jospin miał rzeczywisty zamiar dokonania takiego przełomu, to wykorzystałby tę fantastyczną szansę. Bez najmniejszego problemu rząd, z pomocą przychylnej większości parlamentarnej, mógł doprowadzić do upaństwowienia największych przedsiębiorstw oraz całego sektora bankowego. To oczywiście nie rozwiązałoby problemu do końca, ale cóż takiego przeszkadzało Jospinowi pójść za ciosem? Czy naprawdę tak trudno jest zaapelować premierowi do pracowników, farmerów, żołnierzy itd. o podjęcie oddolnej akcji?

Jospin zdecydował się jednak na inne rozwiązanie. Postawiwszy na debilnie pojęty "realizm", potulnie zaakceptował zasadę dominacji kapitału ze wszystkimi tego konsekwencjami. Faktem jednak jest, że rząd Jospina przeprowadził kilka progresywnych reform, należy to docenić. Możnaby w tej chwili wszcząć dyskusję, na ile było w tych reformach lewicowej treści, ale to nie ważne. Kilka reform to kilka reform - a chodzi przecież o fundamentalną zmianę! Tejże społeczeństwo francuskie nie dostrzegło. Zresztą statystki mówią same za siebie. Bezrobocie we Francji wciąż utrzymuje się (przynajmniej oficjalnie) na poziomie dziewięciu procent, a sytuacja absolwentów szkół wyższych i średnich jest gorsza niż kiedykolwiek. Bezrobocie wśród młodzieży poniżej 25. roku życia osiągnęło niedawno rekordowy poziom 20,8%, a kryminał w szkołach kwitnie. Ponad 66% uczniów wyraża poważne obawy z powodu przestępczości w swojej szkole. Z kolei, jeśli chodzi o standardy edukacyjne, to tu również trudno doszukiwać się jakichś symptomów poprawy. Problemy takie możnaby mnożyć doprawdy w nieskończoność.

Radykalizm?

Jospin od samego początku kreował wokół siebie otoczkę radykała. Próbował - częściowo mu się to nawet udało - pokazać się jako lewicowy socjalista, w odróżnieniu od otwarcie pro-liberalnego Tony'ego Blaira i wiernie powtarzającego jego największe błędy - kanclerza RFN - Gerharda Schroedera. Faktem jest także, iż Jospin wysilił się na przykład na ograniczenie godzin pracy w tygodniu do 35. Popiera także różne dziwne inicjatywy, które niektórzy niezorientowani uważają za lewicowe, a nawet antykapitalistyczne, jak na przykład ATTAC. Nobla temu, który wykaże anty-kapitalizm ATTACu, dwa Noble i piwo temu, który wykaże anty-kapitalizm Jospina. Pojawiały się bowiem i takie głosy. Zresztą wystarczy obejrzeć ostatni numer, raczej niezbyt lewicowego "The Economist", który chwali Jospina za obniżenie kosztów pracy i konsekwentne prowadzenie Francji ku "bardziej anglosaskiej drodze robienia interesów. Więcej państwowych instytucji i przedsiębiorstw przeszło w ręce prywatne niż kiedykolwiek wcześniej, mimo premiera socjalisty" ("The Economist 20 kwietnia 2002). Czy ktoś jeszcze ma jakiekolwiek wątpliwości? Różnica między Jospinem i Blariem to różnica w formie, a nie w treści. Prywatyzacyjno-liberlna gorliwość i tym samym kapitalistyczna paranoja, jest ich wspólnym mianownikiem. Przypomnijmy, że to ten sam mianownik, którego licznikiem jest Aznar, Belrusconi, Bush i reszta tej koterii z pałętającym się między jej nogami Leszkiem Millerem.

Zresztą - czy to nie było do przewidzenia? Było. Każdy, kto dysponuje inteligencją w choćby minimalnym stopniu, rozumie, że nie da się prowadzić pro-pracowniczej polityki w warunkach wolnego rynku, gdy banki i wielkie przedsiębiorstwa znajdują się w prywatnych rękach, co pozawala ich właścicielom na kreowanie polityki ekonomicznej państwa i rządzenie rządem. Niestety. Tak to już jest w kapitalizmie, że pieniądz kontroluje władzę - innego kapitalizmu nie ma. Nie ma kapitalizmu z ludzka twarzą - kapitalizm ma zawsze brudny, śmierdzący, parszywy ryj! Żaden makijaż nie pomoże! Jospin sam zastawił na siebie zasadzkę - oczywistą konsekwencją jego działań było uczynienie się więźniem "wielkiego biznesu" i odseparowanie się od szerokiego spektrum swoich dawnych wyborców oraz działanie na ich szkodę. W końcu końców, "realizm" Jospina okazał się być głęboką utopią.

Kara

Wyborcy okrutnie obeszli się również z Komunistyczną Partią Francji. Nic dziwnego. Przyjrzawszy się baczniej temu, co wyprawiali do spółki z PS w ostatnich latach dochodzę do wniosku, ze oni są gorsi od Burbonów. We Francji mówi się o tych ostatnich, że niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli. Z przykrością stwierdzam, że liderzy KPF i PS nie nauczyli się niczego, a zapomnieli wszystko. Jęcząc o "widmie reakcji" nie rozumieją, że to właśnie oni i ich "lewicowa" polityka doprowadziła do tego stanu rzeczy. Nie chcą tego zrozumieć, nie wiem czy potrafią.

Upadek KPF był w zasadzie jeszcze większy niż PS. Komunistyczna Partia Francji zanotowała najniższy wynik wyborczy w historii - mniej niż 4%! Ale czegóż można się było sspodziewać, gdy "komunistyczny" minister transportu prywatyzował branżę z tatcherowską gorliwością. To nie sen pijanego wariata - to realny, żałosny absurd!

Większość głosów uciekło KPF na lewo i rozlazło się po kandydatach nazywających siebie trockistami. Robert Hue (kandydat KPF), z marniuteńkim wynikiem 3,37%, uplasował się po Arlette Laguiller (LO, 5,72%) i Olivierze Besancenot (LCR, 4,25%). Za nimi wszystkimi ciągnął się już tylko Daniel Gluckstein z PT, z iście ikonowiczowym wynikiem - 0,47%.

Sekciarstwo

Fakt, że wszyscy kandydaci na lewo od KPF uzyskali razem około 11% jest fantastycznym zjawiskiem i dowodzi faktycznego wzrostu radykalnie lewicowych nastrojów. To jest właśnie wskaźnik nastrojów społecznych. Niestety, ani KPF ani PS, ani nawet związkowi przywódcy, nie dojrzeli jeszcze do tego by to dostrzec, zrozumieć, poprzeć i wykorzystać to do przyprowadzania socjalistycznej transformacji.

Inną kwestią jest debilny, zakrawający o skrajne sieciarstwo, podział na radykalnej lewicy. Ewidentnie również i ona nie dojrzała do tego by zrozumieć, że siła tkwi w jedności. Nie przyszło nikomu z "trockistów" do głowy utworzenie wspólnego frontu i próba wciągnięcia do niego KPF, co stanowiłoby istotną przeciwwagę dla socjaldemokratycznego Jospina. Nie zrozumieli oni tego, że wyborcy dostrzegliby wówczas jakąś realną alternatywę, a nie popiskujące, samotne jednostki, bez szans na poważny sukces. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden idiotyzm. Ten objaw skrajnej indolencji i nigdy jeszcze niespełnionej nadziei małych reformistycznych partyjek, które z wyborów na wybory łudzą się, że dorównają kiedyś swoim socjaldemokratycznym rywalom. Pomimo tego, że ich liderzy tak ochoczo szafują niekiedy pojęciem klasy robotniczej, ewidentnie zatracili z nią wszelkie kontakty. Historia uczy, że jeśli dwie partie reformistyczna biorą udział w wyborach, to pracownicy (i nie tylko oni) głosują w normalnych okolicznościach na tę większą. Jakikolwiek kryzys gospodarczy trudno w obecnym ustroju traktować jako sytuację nienormalną - jest w końcu podstawowym komponentem kapiitalizmu, jego "weryfikatorem". KPF także odmówiła przyjęcia tego do wiadomości. Zaprzątniętym myślą o dogonieniu PS, "komunistom" nie przyszło do głowy porozmawiać z "trockistami", o ewentualnym wspólnym starcie w wyborach prezydenckich. Coż.. Ces't la vie jak to mówią Francuzi.

Hosted by www.Geocities.ws

1