POŻEGNANIE Z „CZERWONYM SALONEM”?

Magdalena Ostrowska

 

Internetowa Witryna Lewicy „Czerwony Salon” zakończyła swoją działalność. Istniała przez dwa lata, w ciągu których zdobyła dość dużą popularność nie tylko wśród działaczy i sympatyków radykalnej lewicy. Wiem, że na stronę „Salonu” nie rzadko zaglądali działacze Samoobrony i Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Co do tych ostatnich, prowadzący „CHEs” Marek Gański chwalił mi się nie tak dawno, że spotyka się on z sympatią lubelskich działaczy SLD, zwłaszcza tych krytycznie odnoszących się do rządowej polityki partii. Dlaczego „Czerwony Salon” przestał istnieć? Sama chciałabym wiedzieć.

Czyżby „CHEs” upadł z powodu braku środków na utrzymywanie witryny internetowej na serwerze? „Salon” nie był witryną komercyjną, na republice.pl – podobnie jak tysiące innych stron – mógł funkcjonować za darmo. Żadna z osób tworzących bądź współtworzących „CHEs” nie dokładała do niego ani grosza. Żadna też na nim nie zarabiała. No, chyba że o czymś nie wiem.

Byłam jedną z trójki założycieli „Czerwonego Salonu”. Inicjatywa stworzenia niezależnej, nie powiązanej z żadną partią bądź organizacją polityczną, radykalnie lewicowej strony internetowej wyszła na początku 2001 r. od Marka Gańskiego z Lublina i Elżbiety Szubert ze Śląska (działaczki PPS, następnie NR PPS). Poznałam ich przez przypadek za pośrednictwem Internetu, a zbliżyła nas do siebie przede wszystkim bliskość poglądów i zbliżona wrażliwość społeczna. Z naszej trójki bardzo szybko odeszła Ela, tłumacząc to konfliktami, jakie miała z Markiem. Od początku 2002 r. z „Salonem” zaczął regularnie współpracować Zbyszek Kowalewski, przysyłając niezliczone teksty i tłumaczenia, które istotnie zaważyły na jakości „Saloniu”. Wśród regularnych współpracowników „CHEs” aktywnością wykazywał się Piotrek Ciszewski z FM UP i – przez pewien czas – Andrzej Korona z PPS. W ostatnim czasie niemal regularnie do „Czerwonego Salonu” pisali Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski, sygnujący swoje teksty nazwą nie istniejącej już organizacji Grupa Samorządności Robotniczej, GSR (w klepsydrze).

W „Czerwonym Salonie” staraliśmy się informować o ważnych dla klasy pracowniczej i radykalnej lewicy wydarzeniach, z chęcią przedstawialiśmy materiały przesyłane nam przez różne organizacje lewicowe, ruchy społeczne, publikowaliśmy apele, relacje. Jesienią 2001 r. - gdy okazało się, że pierwszym po 11 września poligonem wypróbowywania nowej amerykańskiej broni będzie Afganistan - powstało Porozumienie Antywojenne, w ramach którego współpracowały różne grupy lewicy radykalnej i w którego działalność w Warszawie dość aktywnie się zaangażowałam. Staraliśmy się regularnie informować w „Salonie” o sprawach związanych z działalnością Porozumienia Antywojennego. Sam przekrój współpracowników naszej strony internetowej świadczył o tym, że „Salon” nie poddawał się sekciarskim podziałom, wciąż panującym wśród polskiej radykalnej lewicy. Naszą ideą, która legła u podstaw „Salonu”, było stanie ponad – naszym zdaniem, bezsensownymi w obecnej sytuacji – podziałami na radykalnej lewicy. Chcieliśmy służyć „sprawie”. Może brzmi to naiwnie i staroświecko, ale taki właśnie mieliśmy cel. Żadne z nas nie było powiązane ani organizacyjnie, ani towarzysko z żadną z istniejących grup. To był nasz atut, który pragnęliśmy wykorzystać angażując się w ideę stworzenia „Frontu Lewicy” – organizacji jednoczącej rozbitą i słabą lewicę radykalną w celu walki o ideały, w które wydawali się wierzyć wszyscy członkowie i sympatycy tych organizacji, bez względu na organizacyjne, ideologiczne i personalne różnice pomiędzy nimi. Tego piekiełka nie udało się nam jednak przezwyciężyć.

Inicjatywa nie ruszyła, mimo werbalnych deklaracji, a nawet oficjalnych apeli, wyrażanych przez działaczy tych grupek. Inne sprawy okazały się ważniejsze. Ważniejsza była afirmacja własnych mikroskopijnych szyldów i poszczególnych „wodzów” niż nieskuteczność i śmieszność niektórych z nich. Ważniejsza była wirtualna rzeczywistość internetowej publicystyki, sporów, kłótni, obrzucania się błotem niż to, co każda z tych organizacji  przedstawia w czołówkach swoich programów politycznych. Lepszą wprawę mieli niektórzy w podstawianiu sobie nawzajem nóg i obrzucaniu błotem niż w rzeczywistej walce o sprawę, o ważności której tak chętnie i niekiedy uczenie rozprawiają na mikroskopijnych zebrankach, albo w krzyczeniu na demonstracjach, podczas których za jednym transparentem kryje się w całości ta czy inna organizacja. Ważniejsze było wycięcie tej czy innej osoby, bo 5, 10 czy 25 lat temu coś nie tak powiedziała niż zachodzące na naszych oczach fakty – gdy skrajna prawica stopniowo i systematycznie przejmuje tych ludzi, którzy naturalnie powinni popierać radykalną lewicę. Ale czy to ważne, co można realnie zrobić dla ludzi, których odmienia się przez wszystkie przypadki w swoich odbijanych na ksero gazetkach? Przecież ważniejsze jest to, na której ulicy Warszawy panujemy i w którym mieście założymy trzyosobowe koło! Czy to ważne, że zaistniała realna szansa zjednoczenia sił i podjęcia skutecznych działań, jakie w ostatnim czasie możemy obserwować w wielu innych państwach? Nie! Ważniejsze jest, by zgnoić taką inicjatywę w zarodku, ponieważ należy założyć nową organizację, która będzie skuteczną (czyżby?) trampoliną do Parlamentu Europejskiego dla jednego, może dla dwóch tyłków!

Pomimo bardzo nieprzychylnego nastawienia części środowiska, któremu powołanie takiej organizacji wydawało się zagrażać pewnym interesom (nie będę się w tym miejscu o nich rozpisywać), udało się nam doprowadzić do pierwszego  i dotychczas jedynego wspólnego spotkania niemal wszystkich organizacji, łącznie z oboma odłamami podzielonej wówczas PPS. Wysiłek, jaki to nas kosztowało, powinien docenić każdy, kto ma pojęcie o beznadziejnie zgniłej atmosferze panującej w tym środowisku. Udało się nam doprowadzić do „Kongresu Lewicy” pomimo zaangażowania kilku osób, starających się wszelkimi sposobami uniemożliwić to spotkanie (wśród owych sposobów znalazła się np. groźba nasłania grupy skinheadów); mimo złośliwości i czynnego przeszkadzania pewnych osób, które z akrobatyczną zręcznością przeskakują od organizacji do organizacji, dla których ważna jest nie „idea”, ale marka „nowej bryki” i liczą się nie poglądy polityczne, ale polityka poglądów.

Inicjatywa powołania „Frontu Lewicy” była na dobrej drodze, ale ostatecznie nie doszła do skutku. Dzisiaj, bogatsza o wiedzę, jakiej wówczas nie posiadałam, wiem, że nie mogła się udać - z pewnymi osobami. Mimo umiarkowanie pozytywnych deklaracji, ogłaszanych podczas „Kongresu Lewicy” i krótko po nim, zupełnie inne stanowisko przedstawiali niektórzy ludzie na innych forach, skupiając wysiłek na zniszczeniu inicjatywy „Frontu Lewicy”. Zamiast zastanawiać się nad sensem zgłoszonego przez nas pomysłu i ewentualnej merytorycznej krytyce, łatwiej było bić pianę rozważając odcienie materiału, jakim przykryty był jakiś stół oraz szczegóły umeblowania sali, w której spotkanie się odbywało. Rzekoma rewolucyjność tych osób polega bowiem na specyficznych działaniach: dostają oto orgazmu (raczej udawanego…) na widok czerwonego sztandaru i żonglują na okrągło kilkoma radykalnymi hasełkami w agresywnych tekstach, ale rzeczywisty wysiłek wkładają w blokowanie wszelkich realnych działań, mogących przynieść efekty. Jeśli reprezentują czyjeś interesy – a to ocenia się na podstawie skutków, a nie deklaracji – to na pewno nie są to interesy świata pracy. Czyje? To już zupełnie inna historia.

Czy angażując się w powołanie „Frontu Lewicy” byliśmy głupi, niedoinformowani czy naiwni? Zapewne wszystkiego po trochu. Wtedy jednak oboje – tego jestem pewna – wiedzieliśmy, że to jest konieczne i wierzyliśmy, że może się udać. Żadne z nas nie pretendowało do roli liderów. Chcieliśmy spełnić rolę organizatorów i wycofać się, gdy nasza inicjatywa zacznie funkcjonować. Nie zaczęła. Może był to jeden z powodów, przez które zarówno Marek Gański, jak i moja skromna osoba, straciliśmy zapał do wielu rzeczy. Może niektórym o to właśnie chodziło. Przyznam – poświęciłam mnóstwo energii i czasu na rzecz tej inicjatywy, a dziś wydaje mi się, że straciłam intensywną część życia, którą powinnam była poświęcić na inne, ważniejsze sprawy. Ci, którzy mnie znają, na pewno wiedzą, co mam na myśli.

 

„Czerwony Salon” przestał istnieć. Marek Gański od dłuższego czasu sygnalizował mi, że nie ma czasu ani siły, aby jednoosobowo zajmować się prowadzeniem „Salonu” od strony technicznej. Wszystko spoczywało na jego barkach – bezrobotnego robotnika po zawale serca z rodziną na utrzymaniu. Nawiasem mówiąc, Marek Gański był chyba dla niektórych „rewolucjonistów” jedynym robotnikiem, jakiego na oczy widzieli. Od kilku miesięcy Marek coraz bardziej angażował się w organizowanie w swoim mieście Polskiego Związku Bezrobotnych, któremu poświęcał mnóstwo czasu i uwagi. Niestety, nie miałam technicznych możliwości, aby pomóc Markowi w prowadzeniu „Salonu”. Zresztą, od samego początku moje współredagowanie „CHEs” sprowadzało się do przesyłania swoich tekstów bądź innych materiałów oraz ewentualnego współdecydowania o „linii”. Jednak od kilku miesięcy wszystkie decyzje dotyczące „CHEs” Marek podejmował jednoosobowo nie tylko nie pytając mnie o zdanie, ale w ogóle o niczym nie informując. O ile poprzednio ostateczna decyzja o tym, czy coś zostanie opublikowane czy nie, należała z oczywistych względów do Marka, ponieważ to on zawiadywał technicznie „Salonem”, ostatnio wszelkie decyzje na ten temat należały tylko i wyłącznie do niego. Ponieważ większość tzw. środowiska radykalnej lewicy, której część działaczy publikowała swoje teksty w „Salonie” fizycznie skupia się w Warszawie, byłam tą osobą, która m.in. przy okazji różnego rodzaju spotkań dostawała po głowie za to, iż w „Salonie” coś nie zostało opublikowane, mimo ich usilnych starań. Nie miałam z tego powodu żadnych pretensji do Marka, ponieważ nie zwykłam nikomu narzucać się ze swoją osobą, a w dodatku miałam i mam wiele innych obowiązków, o wiele poważniejszych niż „Salon”.

Do niedawna miałam dostęp – jako osoba współredagująca – do skrzynki „Czerwonego Salonu”, co wydaje się rzeczą naturalną zawsze, gdy strona internetowa jest prowadzona przez więcej niż jedną osobę. Jakiś czas temu Marek zmienił hasło do skrzynki, uzasadniając to rzekomym atakiem, jaki miał mieć miejsce na pocztę „CHEs”. Obiecywał, że poda mi nowe hasło, ale nigdy tego nie zrobił. Sprawa „rozeszła się po kościach”, ponieważ i tak nie sprawdzałam tej skrzynki i zbytnio mi na tym nie zależało.

Kilka miesięcy temu zaproponowałam Markowi, że – skoro nie daje rady sam - poszukam kilka zaufanych osób gotowych pomóc w prowadzeniu „Salonu”. Znalazłam takie osoby. Jednakże Marek nie chciał skorzystać z oferty pomocy tłumacząc, że nie zamierza „wypuszczać CHEs z rąk”. Teraz wiem, że wolał go zlikwidować niż przekazać komuś innemu. Nie podzielam takiej filozofii, ale nie miałam żadnej możliwości, by wpłynąć na zmianę tej decyzji. Dowiedziałam się o niej po fakcie, w dodatku - od postronnych osób.

Marek Gański nie poinformował mnie o zamiarze zlikwidowania „Czerwonego Salonu”, nie przedstawił żadnych argumentów przemawiających za takim rozwiązaniem, że o pytaniu o zdanie nie wspomnę. W ogóle się ze mną z tej sprawie nie skontaktował. Nie rozmyślam nad tym pod kątem zasad dobrego wychowania, ale pod kątem cechy, którą sama staram się u siebie pielęgnować i bardzo cenię u innych – lojalności. Przypuszczam, iż zamknięcie „Czerwonego Salonu” odbyło się na podobnej zasadzie, jak swego czasu zamknięcie „Księgi Gości” w „CHEs”. Na pytanie, dlaczego zlikwidował „Księgę Gości”, Marek odpowiedział: „Bo mogłem!”. Będę tak uważać tak długo, aż doczekam się na ten temat jakiegokolwiek wiarygodnego wyjaśnienia od samego Marka. A nie od innych ludzi spotkanych przypadkiem na ulicy, lub przysyłających mi mejle i smsy z pytaniem, na które ja również nie znam odpowiedzi: „Dlaczego nie ma «Czerwonego Salonu»?”.

 

Z socjalistycznym i rewolucyjnym pozdrowieniem

Magdalena Ostrowska

Hosted by www.Geocities.ws

1