Od miesięcy trwa dyskusja na temat tego, co wydarzyło się w
Jedwabnem. Jakie wnioski może wyciągnąć z niej przeciętny czytelnik
prasy?
- Jest to dyskusja wielowątkowa, poruszane są różne
płaszczyzny: historyczna, polityczna, teologiczna, moralna, a nawet
finansowa. Najmniej dostrzec w niej można analizy historycznej. Po prostu
większość publicystów przyjęła książkę prof. Grossa "Sąsiedzi" jak prawdę
objawioną. Każdy, kto usiłuje coś sprawdzić, zanegować, porównać, jest na
z góry przegranej pozycji. Prof. Gross na różnych spotkaniach ignoruje to
wszystko, co nie pasuje do jego głównej tezy, że to Polacy (w swojej
masie) byli współsprawcami holokaustu. Jeszcze dalej idą jego zwolennicy -
wystarczy poczytać to, co wypisuje np. taki "znawca" jak red. Jerzy
Sławomir Mac w tygodniku "Wprost". Niestety, do tej dyskusji wtrącili się
także politycy, którzy opierają się głównie na doniesieniach prasowych. I
choć śledztwo trwa, sprawa wydaje się być już zamknięta. W
publikacjach obcojęzycznych jest na ogół jeszcze gorzej (choć, trzeba
przyznać, że niektóre wspominają jednak o nagonce na mieszkańców
Jedwabnego, a nawet cytują opinie prof. Tomasza Strzembosza, czyli stoją o
niebo wyżej niż większość polskich publicystów. Natomiast są też pospolite
kalumnie, np. Abrahama Brumberga w "Times Literary Supplement", które
nawet dla Jana Nowaka-Jeziorańskiego były nie do przyjęcia) - tam dyskusja
nie jest niczym skrępowana. Książka Grossa jest reklamowana niezwykle
intensywnie od kilku miesięcy. Prestiżowe wydawnictwo uniwersyteckie
Princeton (a w ślad za nim różne księgarnie internetowe) zamieściło taką o
niej informację: "Pewnego dnia latem 1941 roku połowa polskiego miasta
Jedwabne zamordowała drugą połowę. 1.600 mężczyzn, kobiet i dzieci -
wszystkich, z wyjątkiem siedmiu Żydów w mieście". Gross też powtarza tę
tezę kilkakrotnie w anglojęzycznym wprowadzeniu do "Sąsiadów", które jest
już dostępne na stronie internetowej Princeton University Press (wraz z
rozdziałem, w którym opisuje szczegóły mordu 10 lipca 1941 r.).
Przecież to oczywista nieprawda! Czyżby tam jeden statystyczny Polak
zamordował jednego Żyda? To nic, że w Jedwabnem mieszkało nieco ponad
2.000 ludzi, z tego Żydzi stanowili ok. 40 proc. populacji. (Gross
wprawdzie twierdzi, nie wiadomo na jakiej podstawie, że aż "sześćdziesiąt
kilka procent to byli Żydzi"). Pamiętajmy ponadto, że część z nich jednak
uciekła razem z Sowietami w czerwcu 1941 r., część zginęła później w
getcie w Łomży, inni w okolicznych egzekucjach z rąk Niemców.
Nagłaśniani autorzy publikacji na temat Jedwabnego prześcigają
się w luźnej konfabulacji wydarzeń. Pojawiały się stronnicze a nawet
kłamliwe relacje...
- Wprost sensacyjne informacje zawarte są w
"księdze pamiątkowej" Jedwabnego, wydanej w 1980 r. Można tam wyczytać, że
cieśla Izrael Grądowski 10 lipca 1941 r. "wraz z rodziną pobiegł do
kościoła katolickiego, padł do stóp księdza i poprosił o przejście na
chrześcijaństwo, aby ratować życie. Ten człowiek zwrócił się przeciwko
własnym ludziom. Około 125 Żydów szczęśliwie schowało się lub uciekło
przed spaleniem żywcem. Nowy chrześcijanin powiedział gojom, gdzie
znajdowała się ich kryjówka. Jednakże po tym strasznym dniu horroru złość
gojów przeciwko naszym ludziom opadła. Wysłali ich do ciężkiej pracy,
znieważali ich, ale ich nie zabili". Jest to o tyle niedorzeczne, że
nie można przyjąć chrześcijaństwa w jednej chwili. Grądowski ukrywał się
później u Wyrzykowskich (razem ze Szmulem Wasersztejnem), chrzest przyjął
dopiero po wojnie i przybrał imię Józef. W relacjach żydowskich o nim
widać przede wszystkim nienawiść z powodu przyjęcia przez niego
chrześcijaństwa (bo "sprofanował imię Boże"). W Jedwabnem zginęła jego
żona i dzieci. On sam zamieszkał po wojnie w tej miejscowości. Jego
"historia" może być dodatkowym przyczynkiem do wiarygodności relacji
żydowskich, które teraz mamy afirmować bez zastrzeżeń... Różne grupki
Żydów ukrywały się w okolicznych wsiach, niektórzy z nich później zginęli,
inni przeżyli okupację niemiecką. Znamy przecież nawet niektóre nazwiska
tych, którzy przeżyli: Całka Migdał, Ryvka Fogel, Wiktor Nieławicki, Janek
Neumark (w Australii, gdzie niedawno zmarł, mieszkał pod nazwiskiem
Bienstein), Herschel Piekarz, który tego dnia przebywał poza miastem (po
wojnie Baker). Inni Żydzi z Jedwabnego pojawili się jako świadkowie w
dochodzeniach, prowadzonych przez Niemców od lat 50. Zeznawali wówczas, że
zbrodni dokonali Niemcy. Nie jest więc prawdą, że przeżyło wyłącznie
siedmiu Żydów. Zbierając informacje do historii Jedwabnego, natknąłem
się na relacje osób, zamieszkujących podczas wojny w sąsiedztwie tego
miasteczka, które twierdziły, że w ich domach i w kryjówkach przeżyło od
kilku do kilkunastu Żydów (oczywiście, nie musieli to być Żydzi tylko z
Jedwabnego). Te osoby nie miały jednak na to żadnych dowodów, nigdy też
nie występowały o zaszczyty z Yad Vashem. Ale niektóre przypadki udało mi
się potwierdzić, i to nie byle jakie: są to notarialne zeznania ocalonych,
składane po wojnie... w procesach sądowych, wytaczanych żołnierzom
niepodległościowego podziemia. Jednemu z nich uratowało to życie - był
wprawdzie "bandytą z NSZ", skazanym wielokrotnie na karę śmierci, ale
fakt, że ukrywał kilku Żydów i wielu innym pomagał (dostarczając im
bezinteresownie żywność), sędziowie uznali za "okoliczność łagodzącą".
Ostatecznie otrzymał wyrok "zaledwie" dożywotniego więzienia. Zresztą
- pojawia się tu następne zagadnienie: w całym "rejonie jedwabieńskim"
(była to jednostka administracyjna wprowadzona przez Sowietów),
składającym się ze 161 miejscowości, we wrześniu 1940 r. mieszkało około
1.400 Żydów; w tym w Jedwabnem, Radziłowie i Wiźnie. Sumując relacje
żydowskie (a Gross chce, abyśmy je afirmowali, czyli przyjmowali
całkowicie bezkrytycznie), w tym rejonie miało zginąć kilka razy więcej
Żydów niż ich tam mieszkało przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej.
Ci, którzy zawzięcie "dyskutują" o tym, co się stało w Jedwabnem, nie
znają materiałów śledztwa z 1949 r., wszystkich istniejących na ten temat
dokumentów i relacji. Poszukiwania dokumentów niemieckich rozpoczęły się -
niestety - dopiero teraz. Ponadto dokumenty niemieckie są rozproszone,
znajdują się przecież nie tylko w Niemczech. Wygląda na to, że wyrok
polityczny i moralny i tak już zapadł.
Jak w świetle dokumentów
wygląda teza Grossa, że Niemców nie było w Jedwabnem, a "ludność
miejscowa, bezpośrednio biorąca udział w mordowaniu Żydów, robiła to na
własne życzenie"?
- Gross sprowadził udział Niemców do
rozważania zagadnienia, czy mogły tam być jednostki tzw. Einsatzgruppen.
Nie badając żadnych archiwów niemieckich (bo oparł się wyłącznie na
opracowaniu Yitzaka Arada, Shmuela Krakowskiego i Shmuela Spectora "The
Einsatzgruppen Reports", które zawierają wyłącznie fragmenty raportów),
autorytatywnie stwierdził, że "w codziennych raportach Grup Specjalnych SS
z frontu wschodniego (...) nie ma wzmianki o Jedwabnem". Ponadto uznał
(nie wiadomo, na jakiej podstawie), że "Einsatzgruppe B, w której sektorze
działania znajdowały się Łomża i Jedwabne, 10 lipca była już gdzieś w
okolicy Mińska" (Białoruskiego - LŻ). Nie jest to prawdą, albowiem
jednostki tyłowe i pomocnicze EG działały na tym terenie aż do sierpnia
1941 r. Ale nie w tym rzecz, bo niechcący Gross może mieć w tym
przypadku rację. W tej zbrodni nie musiały brać udziału EG. Jeden z
historyków zachodnich, zajmujących się problematyką holokaustu na tym
obszarze, napisał: "Egzekucje, których dokonywały lokalne jednostki
Gestapo, SD, Wehrmachtu oraz policja porządkowa (...) były inicjowane
przez oficerów lokalnych jednostek, a nie przez centralę w Berlinie.
Dowódca Einsatzgruppe A, generał brygady SS Franz Stahlecker i major SS,
Sandberger, wyrazili zgodę na tę 'akcję', a Himmler i Reinhard Heydrich,
którzy zgodnie z raportem znajdowali się w tym rejonie, już po fakcie
także ją zaakceptowali". Dlatego poszukiwania raportów EG mogą być
całkowicie bezskuteczne. Ostatnio wypowiadał się zresztą na ten temat
Heinz-Ludger Borgert (kierownik oddziału Archiwum Federalnego w
Ludwigsburgu). Uważa on, że mogły to być oddziały specjalne, złożone z
lokalnych jednostek Gestapo z Prus Wschodnich. Ich dokumenty (jeśli w
ogóle były sporządzone), mogą być w Niemczech (ale nie w zespołach EG!),
ale jest też prawdopodobne, że znajdują się w... Moskwie (lub gdzieś w
Rosji). Jest jeszcze jeden wątek tej sprawy, w ogóle nie uwzględniany
przez historyków, przyjmujących bezkrytycznie "ustalenia" Grossa, a także
przez publicystów (ci jednak mogą tego nie wiedzieć). Otóż zarówno z
materiałów procesowych (w tym nawet z aktu oskarżenia) oraz z relacji
świadków (w tym świadków żydowskich) wynika, że część Żydów z Jedwabnego
została rozstrzelana. Rozstrzeliwano także tych, którzy próbowali uciekać
ze stodoły. Kto więc do nich strzelał, jeśli - jak twierdzi Gross - Niemcy
jakoby wyłącznie kręcili film i robili zdjęcia? Trudno bowiem nie odróżnić
"strzelania" aparatem filmowym od salw karabinów.
Czy można
było spodziewać się takiego - właściwie jednostronnego - przebiegu
dyskusji?
- Oczywiście, że to można było przewidzieć. Przecież
ta dyskusja trwa tak naprawdę od bardzo dawna. Wystarczy sięgnąć do
świetnego opracowania Tadeusza Radzika "Stosunki polsko-żydowskie w
Stanach Zjednoczonych Ameryki w latach 1918-1921" (Lublin 1988). Autor na
podstawie rzetelnych danych źródłowych pokazał, jaka była w świecie
histeria w momencie powstawania niepodległego państwa polskiego w tamtym
okresie. Zamieszczano w gazetach fotografie drastycznych pogromów ludności
żydowskiej, jak się później okazało - były to fotografie pogromów z
carskiej Rosji! Polakom przypisano wówczas nawet dokonanie pogromu w
Kiszyniowie, który miał miejsce w 1903 r. Ta metoda przyjęła się
zresztą także w czasach nam bliższych. Mało kto już zapewne pamięta, że
ilustracją do artykułu prof. Krystyny Kersten o pogromie kieleckim,
opublikowanego w "Polityce" (8.06.1996 r.) pt. "Ręka Polaka", było zdjęcie
z Kowna z końca czerwca 1941 r. Trudno tu mówić o przypadku, bo zdjęcie
było odpowiednio spreparowane. Z oryginału (opublikowanego m.in. w
albumie: "A Century of Ambivalence. The Jews of Russia and the Soviet
Union 1881 to the Present" oraz w "The Pictorial History of the
Holocaust") wycięto fragment, na którym na pierwszym planie było widać
gestapowca! Zresztą, w tle tego zdjęcia także widać licznych,
umundurowanych Niemców. Warto przypomnieć także dyskusję, jaką
rozpoczęła "Gazeta Wyborcza" w 1994 r., przed 50. rocznicą Powstania
Warszawskiego. Tam też przedstawiono nam "ustalenia" Michała Cichego, z
których miało wynikać, że powstańcy warszawscy zamordowali "mnóstwo"
Żydów. Przy okazji okazało się, że niektórzy historycy żydowscy twierdzą,
że Polacy w powstaniu "zabili więcej Żydów niż Niemców". W tymże powstaniu
zginęło ok. 10 tys. Niemców, ok. 6 tys. uznano za zaginionych. Czyli z rąk
polskich padło wtedy ponad 16 tys. Żydów? Okazało się, że w niektórych
środowiskach cel uświęca środki: fałszywe cytaty, wymowne przemilczenia,
naciągane argumenty. To wszystko wyszło na jaw i wówczas "Gazeta Wyborcza"
zamknęła "dyskusję".
Prof. Gross napisał, że Niemcy w Jedwabnem
kręcili film. Czy jest szansa, że historycy go odnajdą?
- Ten
rzekomy film, to wielkie nieporozumienie. Jest to świetny przykład
manipulacji informacyjnej. Zobaczmy, co o tym napisał sam Gross: "Wiktor
Nieławicki (...), który uratował się z pogromu i później był w polskiej
partyzantce, ukrywając swoje żydowskie pochodzenie, wrócił w te okolice
wraz z dwoma kolegami z oddziału w 1944 roku. Pewnego dnia natknęli się na
drogowskaz z napisem Jedwabne i jeden z jego towarzyszy, zastanowiwszy się
chwilę, przypomniał sobie, że zna tę nazwę z niemieckiej kroniki filmowej
oglądanej w Warszawie, w której pokazywano jak Polacy mordowali Żydów w
odruchu 'słusznego gniewu'. (...) Tak więc nie wykluczone, że ten pogrom
będziemy mogli jeszcze kiedyś zobaczyć na ekranie". ("Sąsiedzi", s. 17). W
tym miejscu Gross nie twierdził jeszcze kategorycznie, że taki film
powstał. Jednak dalej (na s. 56) napisał zupełnie inaczej: "(...) udział
Niemców 10 lipca 1941 roku ograniczył się przede wszystkim do robienia
fotografii i, jak już wspomniałem, filmowania przebiegu wydarzeń".
Nikt spokojnie nie dokonał analizy tych "rewelacji". Przecież w 1944
roku Jedwabne (i okolica) znajdowały się jeszcze pod okupacją niemiecką,
zatem Nieławicki i jego towarzysze nie mogli znaleźć się w tym czasie w
pobliżu tej miejscowości! Ponadto, gdyby taka kronika niemiecka z
materiałem filmowym z Jedwabnego była wyświetlana w Warszawie (w l.
1941-42?), to zachowało się wyjątkowo dużo różnych wspomnień, kronik, a
także dokumentów i prasy konspiracyjnej, w których taki fakt byłby nie
tylko zarejestrowany, ale szczegółowo opisany. Tymczasem nic takiego tam
nie ma, choć odnotowane są z tego okresu często bardzo drobne wydarzenia.
Legenda filmu z Jedwabnego nabrała już jakiegoś mistycznego wymiaru:
publicyści i politycy traktują to jako oczywisty fakt! Jan
Nowak-Jeziorański w "Gazecie Wyborczej" (12 marca br.) ostrzega, że
działania polityczno-moralne w tej sprawie powinny być podjęte
natychmiast, czyli jeszcze przed zakończeniem śledztwa i ustaleniem stanu
faktycznego. Nowak-Jeziorański pisze bowiem tak: "Zanosi się niestety na
to, że nie tylko cała Polska, ale cały świat może stać się naocznym
świadkiem tragedii, która rozegrała się 60 lat temu. Masakrę filmowały i
fotografowały od samego początku niemieckie ekipy. (...) film jest obecnie
poszukiwany w archiwach Propaganda-Amt oraz SS i gestapo (...). Zachodzi
więc duże prawdopodobieństwo, że film znajdzie się na ekranach telewizji
całego świata, zanim zakończone zostaną w Polsce dochodzenia". Mamy tu
niewątpliwie do czynienia z popularnym "faktem Grossowym". Jeśli Gross coś
napisał, to musi być prawda.
Ale czy taki film mógłby zostać
przedstawiony jako dowód w sprawie Jedwabnego?
- Oczywiście.
Dowodem jest wszystko, co może przyczynić się do wyjaśnienia sprawy.
Trzeba natomiast pamiętać, że Niemcy - jeśli robili tam zdjęcia, (co jest
bardzo prawdopodobne) - mieli w tym określony cel. Taka dokumentacja
mogłaby przyczynić się np. do identyfikacji osób tam będących, ich liczby,
w ogóle udziału Polaków. Ale też byłaby zaprzeczeniem tezy Grossa, którą
ostatnio uporczywie powtarza, że Niemców tam nie było w ogóle, co jest
zresztą sprzeczne z zeznaniami nawet świadków żydowskich. Warto
zauważyć, że Niemcy kręcili też filmy i robili zdjęcia w gettach. Po ich
odpowiednim spreparowaniu można byłoby "udowodnić", że rola Niemców w
likwidacji Żydów była całkowicie bierna, np. taka, jak według Grossa w
Jedwabnem...
Prof. Tomasz Szarota stwierdził, że "Polacy w
Jedwabnem byli także sprawcami holokaustu", a "Gross swoimi publikacjami
zmusił nas do zmiany poglądów na temat postaw Polaków w czasie II wojny i
to jest jego niepodważalna zasługa". Równocześnie w tym samym akapicie
prof. Szarota zastrzega się: "mam wrażenie, że (Gross) pisał 'Sąsiadów'
zbyt pospiesznie i badał sprawę Jedwabnego nazbyt powierzchownie, żebyśmy
mogli zrozumieć, co się tam stało naprawdę" ("GW", 18-19.11.2000,
"Diabelskie szczegóły", rozmawia Jacek Żakowski). Pojawia się pytanie, czy
produkt Grossa ma wartość bardziej polityczną niż historyczną? Jak z
punktu widzenia historyka ocenia Pan takie wypowiedzi prof.
Szaroty?
- To, co się dzieje wokół książki Grossa, można
określić słowem: histeria. Prof. Tomasz Szarota, który przecież w ogóle
nie zanegował głównej tezy Grossa, że Polacy byli "sprawcami holokaustu" -
spotkał się z reakcją, której nie przewidział i zapłacił wysoką cenę. Z
tego wynika, że Grossa w ogóle nie wolno krytykować! A jest to książka, w
której zawarte są liczne błędy, a nawet oczywiste kłamstwa. Autor
przywołuje na przykład źródła (podając strony), w których nie ma
podawanych przez niego informacji, lub są zupełnie inne. Niektóre źródła
"kaleczy" w ten sposób, że opuszczając rzeczy istotne, zmienia całkowicie
wymowę cytatu.
Czy mógłby Pan podać jakieś
przykłady?
- Oczywiście. Gross przywołuje np. maszynopis pracy
doktorskiej Tadeusza Frączka o powojennym podziemiu na Białostocczyźnie,
podaje strony, na których rzekomo są opisy "egzekucji na Żydach,
komunistach i innych osobach". Niektóre z nich w ogóle nie zawierają
takich informacji, na innych zaś są takie opisy, ale pochodzące z raportów
UB, czyli wymagają one solidnego sprawdzenia. Gross powołuje się też
na relację z 1962 r. Aleksandra Wyrzykowskiego (który wraz z żoną ukrywał
Żydów z Jedwabnego), cytując nawet obszerny fragment. Pomija jednak z jego
zeznania część zasadniczą: "Mieszkaliśmy wtedy w Janczewku, w powiecie
łomżyńskim. Niedaleko nas w miasteczku Jedwabne Niemcy przy pomocy
niektórych Polaków w roku 1942 spalili żywcem 1.600 Żydów". (Oczywiście,
chodzi o rok 1941). Pominął to dlatego, że Wyrzykowski pisze wprost o
podstawowej roli Niemców! Nie jest też prawdą, że Wyrzykowscy
przechowywali siedmiu Żydów, było ich bowiem dziewięcioro. Jeden z nich -
stary i ciężko chory - zmarł w trakcie ukrywania się. W kryjówce urodziło
się też dziecko. Wyrzykowski napisał o nim: "było ono zdrowe i zdolne do
życia. Lecz, niestety, dziecko mogło zdradzić kryjówkę. Wśród tej gromadki
biedaków zapadła decyzja, by dziecko zlikwidować". Inny przykład:
Gross cytuje następujący fragment okupacyjnego dziennika dr. Zygmunta
Klukowskiego (dotyczącego Zamojszczyzny): "Chłopi w obawie przed
represjami wyłapują Żydów po wsiach i przywożą do miasta albo nieraz
wprost na miejscu zabijają". Nie cytuje jednak, co było tego przyczyną, a
o tym Klukowski przecież napisał: "(...) w okolicy wciąż odbywają się
różne obławy, łapanki, egzekucje itp. Napady są tak częste, że trudno
nawet prowadzić ich ewidencję. (...) Wśród "bandytów" sporo jest Żydów".
Jeśli zdanie cytowane przez Grossa czytamy z fragmentem je poprzedzającym,
to sens całości jest zupełnie inny. Błędy i kłamstwa Grossa można wyliczać
w nieskończoność. Stosując takie "metody badawcze", można udowodnić
dosłownie wszystko, nawet to, że ziemia jest płaska.
Publicystka "Gazety Wyborczej", Anna Bikont twierdzi: "Przy
wielu opisach rekwirowania majątku, zabierania na wywózkę, rewizji nie
pojawiają się wcale ci teoretycznie wszechobecni Żydzi. Skąd jednak tyle
zdań ogólnych o dominującej roli Żydów? Wydaje mi się, że tamte relacje
nie były wcale przekazywane ze świadomą intencją dawania fałszywego
świadectwa. Przeciwnie, odzwierciedlają one subiektywną rzeczywistość
mieszkańców tych terenów" (Anna Bikont, My z Jedwabnego, "GW"
10-11.03.2001). Czy rzeczywiście nie ma takich źródeł z
Jedwabnego?
- Ależ są! W dodatku to źródła, które powinien znać
Gross, choć twierdzi, że ich nie ma. Uchodzi on przecież za znawcę ankiet
zebranych przez Referat Historyczny Biura Dokumentów jeszcze podczas wojny
oraz opracowań powiatowych, sporządzonych później w Ośrodku Studiów w
Londynie, którym kierował prof. Wiktor Sukiennicki. Gross w swej książce
skrzętnie je pominął. Wystarczy zajrzeć do ankiet Mariana Łojewskiego,
Józefa Rybickiego, Tadeusza Kiełczewskiego... Ponadto - takie przekazy
z tamtych czasów są powszechne, nie dotyczą tylko Jedwabnego i najbliższej
okolicy. Ten sam schemat powtarza się na całych Kresach, zajętych przez
Sowietów. Co więcej, są świadectwa Żydów, którzy wcale nie negują
kolaboracji z Sowietami, lecz ją opisują, nawet ze szczegółami. Niektórzy
tym się chwalą.
Czy to możliwe? Jak można chwalić się
kolaboracją z Sowietami?
- Oczywiście, że można. Osławiona
Yaffa Eliach, opisując sytuację w Ejszyszkach w tym czasie, podaje: "W
samych Ejszyszkach miejscowi komuniści przygotowywali listę osób do
deportacji". Podaje też nazwiska tych komunistów: "Luba Ginuńska była
lokalną szefową partii, a jej najaktywniejszymi współpracownikami byli
Chaim Szuster, jego dziewczyna Maitke Bielicka, Rywka Bojarska di
Bulbichke [Kartofel], która przewodziła Komsomołowi, Welwka Katz i Pessah
Cofnas". Podobna sytuacja wynika ze wspomnień Mendla Mielnickiego,
pochodzącego z Wasilkowa k. Białegostoku: "Nie wiem, dokładnie, jak mój
ojciec związał się z NKWD. (...) Jednak pamiętam, jak NKWD-owscy komisarze
z Moskwy, którzy często przychodzili do nas do domu po zmierzchu,
siedzieli w naszej bawialni, paląc papierosa po papierosie, aż ledwo sami
siebie widzieli przez ten dym, rozmawiając cicho z moim ojcem, gdy
przeglądali listy podejrzanych o przynależność do piątej kolumny (tak
zwanych polskich volksdeutschów), polskich faszystów, ultranacjonalistów
oraz innych miejscowych 'zdrajców' oraz 'kontrrewolucjonistów'.
Rozumiałem, że on (czyli ojciec autora, Chaim Mielnicki - LŻ) służył jako
doradca przy NKWD w sprawie, których miejscowych Polaków wysłać na Syberię
albo jakoś się nimi zająć. (...) 'Musimy się pozbyć faszystów', powiedział
mojej matce. 'Zasłużyli na Syberię. Nie są dobrzy dla ludu żydowskiego'."
Yitzhak Arad (historyk żydowski z Yad Vashem) w swych pamiętnikach
opisał sytuację w Święcianach na Wileńszczyźnie: "Nocą 14 czerwca całe
miasteczko było zaskoczone, gdy członkowie NKWD i milicji zabrali setki
osób z domów i wsadzili do więzienia. Większość z aresztowanych to
urzędnicy polskiego rządu, ziemianie, oficerowie armii polskiej (...). Tej
nocy podobne akcje przeprowadzono wszędzie na Litwie; aresztowano i
wywieziono na Syberię i do Kazachstanu prawie 30.000 osób, często całe
rodziny. (...) Żydzi odgrywali dość poważną rolę w aparacie partii
komunistycznej, która stała za tą operacją". Gross twierdzi
ogólnikowo, że w Jedwabnem musiała być podobna sytuacja w latach 1939-41,
jak gdzie indziej. Czyli wiemy już, że było tam podobnie. Należy też
pamiętać, że funkcjonariuszy NKWD w Jedwabnem było zaledwie kilku. Ale
pomagało im kilkudziesięciu miejscowych "milicjantów" z czerwonymi
opaskami i karabinami. Niektórych znamy po nazwisku. Ci zaś byli widoczni
codziennie. Uczestniczyli w naganianiu mieszkańców na różne "wiece",
"głosowania", a także w obławach, aresztowaniach, rewizjach, deportacjach.
W dotychczasowych dyskusjach podkreśla się, że Polacy mają aż
kilka tysięcy drzewek w Yad Vashem. Czy jest to prawdziwa skala pomocy,
udzielanej Żydom przez Polaków?
- Ten argument nie oddaje
istoty rzeczy. Te ponad 5 tys. osób to zaledwie czubek "góry lodowej", o
której w Polsce się nie mówi. Są jednak historycy, którzy na podstawie
solidnych badań (tzn. inaczej prowadzonych niż zrobił to Gross) twierdzą,
że skala pomocy Żydom w Polsce była zupełnie inna. Warto tu przytoczyć
ustalenia Gunnara S. Paulssona, które w Polsce nie są popularyzowane:
"Wśród narodowości, które ryzykowały swym życiem dla ratowania Żydów,
Polacy przodują bezwzględnie (...). Los 27 tys. Żydów, ukrywających się w
Warszawie, zależał od 50-60 tys. ludzi, którzy zapewniali bezpieczne
schronienie i 20-30 tys. niosących pomoc w innej formie; z drugiej strony
szantażyści, agenci policji i element antyżydowski liczyli ok. 2-3 tys.
osób; ich ofiarą padało 2-3 Żydów miesięcznie". I dalej ten historyk
pyta: "Jak wielu Polaków ratowało Żydów? Z tych, którzy spełniają kryteria
Yad Vashem, może 100 tys. Tych, którzy okazywali mniej znaczącą pomoc,
było 2 lub 3 razy więcej. Ci, którzy byli skłonni do biernej pomocy,
stanowili bez wątpienia większość populacji". Pamiętajmy, że Paulsson
badał sytuację tylko w Warszawie i jej najbliższych okolicach! Jego
ustalenia są całkowicie sprzeczne z tym, co napisał Gross, a w ślad za nim
liczni publicyści (często idąc jeszcze dalej niż on), że Polacy wszędzie i
zawsze czyhali na każdego Żyda, aby go wydać Niemcom czy też zabić na
miejscu. Według Paulssona bowiem, "mała liczba ocalonych nie jest
bezpośrednim rezultatem polskiej wrogości do Żydów. Żydzi byli deportowani
z gett do obozów śmierci nie przez Polaków, lecz przez żandarmerię
niemiecką, wzmocnioną przez oddziały posiłkowe z krajów bałtyckich i
Ukraińców, przy natężonej współpracy [żydowskiej] policji w gettach. Ani
polska policja, ani polscy obywatele nie byli zaangażowani w deportacji w
liczącym się stopniu i nie stanowili załóg obozów śmierci. Los Żydów
zabieranych do obozów śmierci nie zależał w jakiś liczący się sposób od
stosunku i zachowań ludzi, od których byli oddzieleni ceglanym murem i
drutem kolczastym". Należy tylko ubolewać, że takich badań nie
potrafią przeprowadzić historycy w Polsce, wolą natomiast bezkrytycznie
powielać fałszywe stereotypy, wydumane gdzieś za oceanem. W dodatku
Paulsson przeprowadził bardzo ciekawe porównania Warszawy z Holandią
(czyli całym terytorium tego państwa), która wśród historyków zajmujących
się tą tematyką uchodzi (poza Danią, gdzie była inna sytuacja) za kraj
najbardziej pomagający Żydom: "Dla celów porównawczych można zbadać
przypadek Holandii. Ukrywało się w niej 20-25 tys. Żydów, przede wszystkim
w Amsterdamie - z tej liczby 10-15 tys. przeżyło wojnę. Ogólny odsetek
ocalonych w Holandii wyniósł więc 40-60 proc., natomiast w Warszawie
porównawczo 55-75 proc. Zatem odsetek Żydów, którzy nie ocaleli, był w
Warszawie relatywnie niski, co stanowi odwrotność współczesnego
postrzegania i odczuć". Ponadto w Polsce, w przeciwieństwie do Holandii,
za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci nie tylko samym ukrywającym, ale
też często osobom postronnym, np. mieszkańcom całej kamienicy. Trzeba
to koniecznie odnieść do idiotyzmów wypisywanych przez Stanisława
Janeckiego i Jerzego Sławomira Maca w postkomunistycznym "Wprost" (z 25.03
br.): "Gdyby Polacy pomagali Żydom tak powszechnie, jak konspirowali,
związane z tym ryzyko znacznie by się zmniejszyło. Nie denuncjowano by się
nawzajem, a gestapo byłoby bezradne. Przykładem niech będzie Holandia,
gdzie niemal w każdym domu ukrywał się Żyd". Dodajmy, że Holandia liczyła
wówczas ok. 8 mln ludzi, ilu zatem Żydów musiałoby się tam ukrywać i skąd
by ich tylu wzięli Holendrzy? W konspiracji w Warszawie było
zaangażowanych ok. 50 tys. ludzi, czyli było ich kilkakrotnie mniej niż
tych, którzy pomagali Żydom! Paulsson wyjaśnił też inną głoszoną przez
nich bzdurę, że Żydzi jesienią 1940 r. chronili się w getcie w obawie
przed prześladowaniami ze strony Polaków. Byłoby dobrze, aby takie
redakcje jak "Wprost" wysyłały swych publicystów, zajmujących się tymi
zagadnieniami, na jakieś szkolenia czy choćby wstępne kursy, ale - prawdę
mówiąc, kto miałby ich szkolić?
Ostatnio coraz częściej pojawia
się motyw zbiorowej odpowiedzialności Polaków (Gross napisał, że Żydów w
Jedwabnem "zamordowało społeczeństwo"). Czy jest to pogląd
uzasadniony?
- Nie zgadzam się z pojęciem zbiorowej winy i
zbiorowej kary. To kryteria stosowane w państwach totalitarnych! Jest
absurdem, żeby winić nawet wszystkich ówczesnych mieszkańców Jedwabnego
(bo w tamtych wydarzeniach, wbrew temu, co napisał Gross, brały udział
wyłącznie jednostki), a tym bardziej wszystkich Polaków i w imieniu
wszystkich przepraszać. Zresztą, jest to rozważanie na płaszczyźnie
etnicznej: lada chwila Rosjanie poproszą, abyśmy odpowiadali za
Dzierżyńskiego, Niemcy za von dem Bacha-Zelewskiego. Są też tacy, którzy
nawet ze Stalina chcą zrobić Polaka... Sami zaś powinniśmy przeprosić się
za Bieruta, Radkiewicza i Jaruzelskiego? Ponadto - przeprosiny już
były. Przepraszał Wałęsa w Knesecie, przepraszał Kościół za Kielce. Jeśli
dojdzie do "inflacji" przeprosin, to stracą one jakiekolwiek znaczenie.
Warto tu przytoczyć opinię Geralda Reitlingera z książki "The SS:
Alibi of a Nation, 1922-1945" o Reinhardzie Heydrichu (głównym architekcie
zagłady Żydów) i jego pomocnikach: "Ponieważ Heydrich, któremu
przypisywano pochodzenie żydowskie, musiał wziąć na siebie tę winę,
postanowił, że Żydzi będą własnymi oprawcami. Hitler, jak powiedział
Himmler Kerstenowi w tej pamiętnej rozmowie, wiedział o nienawiści
Heydricha do swego żydowskiego pochodzenia. Heydrich z kolei znał innych
(Żydów), którzy podzielali tę patologiczną nienawiść do własnej rasy.
Wyszukiwał ich dzięki swemu niezawodnemu węchowi, tych Globocników,
Eichmanów, Knochenów, Dannekerów i Brunnerów, tych niby aryjczyków, którzy
związali się z SS i SD". Rozumowanie w kategoriach etnicznych może nas
zatem doprowadzić do absurdu. A swoją drogą to ciekawe, że ci liczni
publicyści, którzy tyle lat zaciekle walczą z pojęciem "naród", uważając
je za przestarzałe i niemodne, w tym przypadku nie mają takich oporów,
przypisując winę całemu Narodowi Polskiemu. Najpierw nakręcili
koniunkturę, dając do ręki argumenty publicystom zachodnim (którzy dzięki
temu mogą cytować, co myśli "opinia publiczna" w Polsce), a teraz...
pospiesznie wzywają do złożenia przeprosin "w imieniu Polaków", aby
ratować "dobre imię Polski". Trzeba jednak przyznać, że na Zachodzie
widać było pewną niecierpliwość - np. "Gazeta Wyborcza", która i tak
bardzo mocno zaangażowała się w propagowanie poglądów Grossa, była bardzo
mocno ponaglana, w dodatku w niezbyt elegancki sposób. Np. Véronique Soule
w paryskim dzienniku "Libération" (1.12.2000 r.) pisała: "Symptomatyczne,
że największy polski dziennik, Gazeta Wyborcza, kierowana przez Adama
Michnika, działacza Solidarności, polskiego Żyda, który jednak ochrzcił
swego syna, niewiele o tym pisała. Ukazanie się książki Grossa jest
zasygnalizowane, nic ponadto. Gazeta, w której kierownictwie i wśród
autorów jest wielu znanych Żydów, jest uznana przez swych przeciwników -
głownie nacjonalistyczną prawicę katolicką - za 'dziennik żydowski'.
Chodzi więc o niedolewanie oliwy do ognia". Może dlatego Adam Michnik,
usiłując wprawdzie trochę łagodzić nastroje, mimo to napisał: "A jednak
mord w Jedwabnem, poprzedzony bestialskim pogromem Żydów, miał miejsce i
musi obciążać świadomość zbiorową Polaków". Pamiętajmy - śledztwo trwa, ma
się ukazać publikacja dokumentów tej sprawy (choć nie bardzo wiadomo,
kiedy i jakich?), ale wyrok właściwie już zapadł; Gross opublikował listę
"morderców", prezydent przeprasza, inne czynniki oficjalne są do tego
nakłaniane, zostaliśmy więc "zbiorowo obciążeni"...
Dziękuję za
rozmowę.
Waldemar Moszkowski
Powrot
|