Sprawa zbrodni popełnionej w 1944 r. w Koniuchach była Panu
znana już przed czteroma laty. W wywiadzie z września 1997 r., jaki
opublikował tygodnik "Nowe Państwo", wspominał Pan o tej tragedii. Od
kiedy wiedział Pan o tym mordzie?
- Tak, znam tę sprawę co
najmniej od 1996 roku. I nie jest to rzecz wyjątkowa, bo takich wydarzeń
(o różnej skali) było znacznie więcej. Problem polega jednak na tym, że
historycy, zajmujący się losem Kresów podczas II wojny światowej, nie
stosują podejścia całościowego. Mamy zatem liczne już publikacje o Armii
Krajowej na tamtych terenach, które w ogóle nie są konfrontowane z
olbrzymią historiografią amerykańską, wytworzoną przez autorów żydowskich,
w której te same wydarzenia opisywane są zupełnie inaczej. Gdy nałożymy na
to historiografię sowiecką (obecnie rosyjską), białoruską, ukraińską i
litewską to okazuje się, że każda społeczność tam wówczas mieszkająca, ma
zupełnie inną historię... Polacy widzą Kresy przez pryzmat Armii
Krajowej i Delegatury Rządu. Była to przecież integralna część II RP i te
instytucje traktowane były przez Polaków jako organy polskiej
państwowości, działające w podziemiu. Dla Sowietów była to już jednak
"Zachodnia Białoruś" i "Zachodnia Ukraina" i dla nich najważniejsza była
działalność ich partii komunistycznej oraz sowieckiej partyzantki.
Ukraińcy (na Kresach Południowo-Wschodnich) mieli OUN i Ukraińską
Powstańczą Armię, a także stworzyli Dywizję SS Hałyczyna i liczne pułki
policyjne. Litwini i Białorusini patrzą na to jeszcze inaczej. W
konfrontacji postaw i celów poszczególnych narodowości wychodzą natomiast
konflikty. Dla Litwinów, części Białorusinów i Ukraińców AK była
organizacją wrogą. My zaś wiemy, czym była litewska Sauguma (lit.
"Saugumo") i jak krwawą kartę zapisała na Kresach UPA. Na to wszystko
nakłada się działalność żydowskich grup przetrwania i żydowskiej
partyzantki. Była ona szczególnie silna na Kresach Północno-Wschodnich.
Sowieci wcielali Żydów w skład swych brygad partyzanckich, traktując ich
jak swoją "własność". Z publikacji historyków żydowskich w USA i w ogóle
na Zachodzie oraz z bardzo licznych wspomnień wynika jednak, że Żydzi
uważali się za partyzantów żydowskich a nie sowieckich. Z ich czynów
społeczność żydowska w świecie jest dumna do dzisiaj. Dopiero przez
ten pryzmat należy śledzić los polskich Kresów pod okupacją: początkowo
sowiecką, następnie niemiecką i ponownie (od 1944 r.) sowiecką.
Jak trafił Pan na ślad tej zbrodni?
- Od kilku lat
otrzymuję od przyjaciół z Zachodu książki, artykuły i opracowania,
dotyczące historii 1939-1945. Było to dla mnie szokujące: Armia Krajowa we
wspomnieniach żydowskich (a nawet w opracowaniach naukowych) przedstawiana
jest jako organizacja "nazistowska i faszystowska", a określenie "the
nazi-AK" chyba już nikogo w nich nie szokuje. Ludność polska tych ziem
określana jest językiem rewolucyjnym, jako "biali Polacy". Było w nich
równocześnie bardzo dużo informacji, które nie miały żadnego
odzwierciedlenia w historiografii polskiej. Np. o sprawie okrutnego
wymordowania oddziału AK por. Stanisława Burzyńskiego "Kmicica" w sierpniu
1943 r. przez sowiecką brygadę Markowa: było dla mnie niepojęte, jak jeden
z autorów żydowskich podkreślał z chlubą, że w tej brygadzie "służyło
wielu żydowskich młodzieńców" i że "żona Markowa była Żydówką". Proszę
wyobrazić sobie takie wtręty w publikacjach polskich - z pewnością
zostałyby one określone jako antysemickie! O Koniuchach pisał Isaac
Kowalski w swych monumentalnych, kompilacyjnych pracach oraz w pamiętniku
o partyzantce żydowskiej, Chaim Lazar i wielu innych...
Kiedy
zapoznał się Pan z innymi relacjami potwierdzającymi przebieg
wydarzeń?
- W kolejnych publikacjach anglojęzycznych, które
otrzymywałem, były potwierdzenia popełnionej tam zbrodni. Okazuje się, że
już w 1962 r. w księdze pamiątkowej Hrubieszowa zawarte są wspomnienia
jednego z żydowskich partyzantów, Israela Weissa, który napisał wprost, że
wioska "została całkowicie spalona". Ostatnio powrócił do tych wydarzeń
Rich Cohen w popularnej książce "The Avengers", wydanej w Nowym Jorku w
ubiegłym roku. Najbardziej niezwykłe w tych publikacjach jest to, że
zbrodnia - dla której trudno znaleźć odpowiedniki - nie tylko nie została
przez tych autorów w jakikolwiek sposób potępiona czy nawet przemilczana
(bo trudno przecież uwierzyć, że można chwalić się popełnioną zbrodnią). A
jednak oni wprost szczycą się tym, jak jakąś prestiżową akcją przeciwko
Niemcom.
Użył Pan słów: "szczycą się tym" - wybaczy Pan, ale
wydaje mi się rzeczą wprost niepojętą szczycić się zbrodnią ludobójstwa.
Jak to możliwe, że w Stanach Zjednoczonych - państwie demokratycznym -
komuś w ogóle może przyjść do głowy coś takiego?
- W USA
historią lat 1939-1945 w Europie zajmują się przede wszystkim autorzy
żydowscy; oni zajmują się przede wszystkim holokaustem a nie wojną jako
taką. Jest to w jakiś sposób zrozumiałe, że wszystko sprowadza się do
holokaustu. Mówił o tym kilka dni temu historyk z USA, Peter Novick, w
wywiadzie dla "Gazety Wyborczej": "Być może w USA istnieje kilku
nieżydowskich historyków zajmujących się holokaustem, ale to wyjątki -
zdecydowana większość z nas to Żydzi". Choć to przesada, bo nieżydowskich
uczonych od tego okresu jest sporo, to nic dziwnego, że także historia
polskich Kresów jest przedstawiana wyłącznie z tego punktu widzenia. Do
czasu ukazania się świetnej książki Tadeusza Piotrowskiego "Poland's
Holocaust" w 1998 r., literatury w języku angielskim na ten temat nie
było. Decydują o tym przede wszystkim fałszywe stereotypy: Polacy byli
źli, bo nie pomagali Żydom, a Żydzi przecież potrzebowali pomocy. Prawda
jest taka, że żadna chyba inna społeczność nie pomagała tak Żydom, jak
Polacy. To udowodnił ostatnio historyk Gunnar S. Paulsson na podstawie
dogłębnych studiów o Żydach ukrywających się w Warszawie. Oczywiście, nie
wszyscy pomagali. Byli bowiem i "szmalcownicy", i degeneraci, rabujący i
mordujący Żydów dla zysku. Ale ci sami ludzie mordowali i rabowali
Polaków, a działo się to w tym samym czasie. Jeśli zaś Żydzi w miarę
często padali ofiarą degeneratów (a każda wojna i okupacja sprzyja ich
aktywności) to przede wszystkim, choć nie zawsze, dlatego, że byli
bardziej bezbronni. Znane są też przykłady, że Żydzi padali ofiarą
innych Żydów (także dla zysku), a rola policji żydowskiej, czy żydowskich
konfidentów to także rzecz haniebna. Nikt ich jednak nie nazwie...
antysemitami. Pamiętając o tym kontekście można zrozumieć, że
pacyfikacja polskiej wsi, w której "partyzanci" zamordowali - według
wspomnień - aż 300 osób, w tym kobiety i dzieci, może być ukazywana jako
"akcja bojowa", jako kara wymierzona "polskim faszystom". A tym można się
szczycić.
Tak naprawdę nie jest znana dokładna data mordu w
Koniuchach dokonanego na miejscowej ludności cywilnej.
-
Niestety, w tej chwili nie. Proszę pamiętać, że w Polsce nie prowadzono do
1989 roku żadnych badań tego typu i nie dbano o to także po 1989 r. Po
prostu w kraju mało kto zaglądał do literatury i pamiętników żydowskich.
Społeczność kresowa, przesiedlona do "Polski Ludowej", nie mogła się
organizować jako zwarte środowiska, nikt nie zbierał dokumentów i relacji.
Po 1989 roku cały nacisk poszedł na odtwarzanie historii AK, stosunki z
Sowietami, czyli na to, co było dla historyków "owocem zakazanym". A
martyrologia ludności cywilnej jest - niestety - rzeczą wtórną. Gdyby w
Koniuchach doszło do jakiejś walki partyzantki sowieckiej z AK, mielibyśmy
raporty, meldunki, wspomnienia. Była to jednak mała, bardzo biedna wieś,
położona na skraju Puszczy Rudnickiej. Relacje partyzantów żydowskich, że
wieś była ufortyfikowana i wspaniale uzbrojona, należy włożyć między
bajki, bo - po pierwsze, nie zostałaby ona przez nich zdobyta, po drugie
zaś, napastnicy musieliby ponieść ogromne straty. A nic o tym nie wiadomo.
Z "partyzantami" z Puszczy Rudnickiej zetknął się w lipcu 1944 r.
m.in. prof. Czesław Zgorzelski i swe wrażenia opisał we wspomnieniach,
wydanych przed kilku laty ("Przywołane z pamięci", Lublin 1996): "Już
zbliżaliśmy się do zabudowań, gdy zza ogrodzenia wyłonił się (...) pan
Edward, (...) ostrzegł, że w pobliżu krąży banda (rzekomo partyzantów
sowieckich) z Puszczy Rudnickiej: dziwacznie poprzebierani - w łachmanach,
ale i w futrach, niektórzy z kolczykami w uszach, uzbrojeni w pistolety,
nie wyglądali wcale na partyzanckie wojsko sowieckie. Przeszli tędy
właśnie przed godziną". Tak mniej więcej wyglądali napastnicy. Także
Witold Aładowicz ps. "Bogdaniec" z Rudnik bardzo źle ich wspomina (na
łamach "Naszego Dziennika" z 13-14 stycznia br.).
Zapewne
zbrodnia w Koniuchach dlatego nie jest powszechnie znana, że to przypadek
jednostkowy...
- Niestety, nie. Tu także widać zaniedbania
historiografii polskiej, że nie potrafiła tych spraw nagłośnić. Choć coś
się już jednak dzieje w tym zakresie. Weźmy przykładowo kapitalną
monografię Okręgu Nowogródzkiego AK, której autorem jest Kazimierz
Krajewski ("Nów" - "Nowogródzki Okręg Armii Krajowej", Warszawa 1997 r.).
On pisał przecież tam również o Koniuchach. Podał także inne przypadki
morderstw, popełnianych na polskiej ludności cywilnej, przez oddziały
działające w ramach sowieckiej partyzantki. Jest też świetna praca
Zygmunta Boradyna o stosunkach polsko-sowieckich na Nowogródczyźnie w
latach wojny ("Niemen - rzeka niezgody. Polsko-sowiecka wojna partyzancka
na Nowogródczyźnie 1943-1944"). Sprawa analogiczna do zbrodni w
Koniuchach to pacyfikacja Naliboków 8 maja 1943 roku. Tam również oddziały
partyzantki sowieckiej (o mieszanym składzie narodowościowym) zamordowały
128 osób, w tym kobiety i dzieci. Wydarzenie to powinno być powszechnie
znane od 1950 r., gdy Komisja Historyczna Polskiego Sztabu Głównego w
Londynie wydała monumentalną pracę pt. "Polskie Siły Zbrojne w drugiej
wojnie światowej" (tom 3: "Armia Krajowa"). O tym wydarzeniu wiemy
znacznie więcej. Są świadectwa świadków (uczestników i ofiar!), liczne
publikacje, dokumenty, które potwierdzają fakt pacyfikacji.
Może to były zatem "akcje aprowizacyjne", przeprowadzane z
głodu - przecież partyzanci sowieccy, w tym i żydowscy, musieli mieć
żywność?
- To są bardzo skomplikowane sprawy. Oczywiśście, że
partyzanci, niezależnie od tego z jakich byli ugrupowań, musieli się
gdzieś zaopatrywać. Ze strony polskiej były zresztą cały czas podejmowane
próby unormowania tej sytuacji, aby uniknąć pospolitych rabunków i
grabieży. Przedstawiciele AK podpisywali nawet porozumienia z partyzantką
sowiecką, rozgraniczając "strefy wpływów" i sposoby zdobywania żywności. W
jednym z takich dokumentów ze strony polskiej pojawia się nawet żądanie
(już w czerwcu 1943 roku), aby Sowieci nie wysyłali na takie akcje Żydów,
bo oni nie tylko grabią, ale też gwałcą kobiety (a nawet dzieci) i mordują
polską ludność. Swego czasu w paryskich "Zeszytach Historycznych"
(zeszyt 86 z 1986 r.) opublikował swe wspomnienia Anatol Wertheim, szef
sztabu żydowskiego zgrupowania dowodzonego przez Simchę Zorina. Trudno tam
znaleźć jakiekolwiek opisy konkretnych akcji bojowych przeciwko Niemcom,
same ogólniki. Są natomiast soczyste opisy "śniadań" i uroczystości
"weselnych", które polegały na tym, że żydowscy partyzanci udawali się z
bronią do wsi, a ich "komandir" Zorin "żeniłsia" z jakąś upatrzoną
wcześniej dziewczyną. "Wesele" trwało trzy dni, aż Zorin znudził się i
powracał do swej bazy. Jaki był późniejszy stosunek mieszkańców takiej
wsi do żydowskich partyzantów, Wertheim oczywiście nie pisze, ale możemy
sobie wyobrazić nastroje po najeździe takich "gości". Zorinowcy
służyli zresztą zdobytą żywnością nawet Moskwie. Jak wspomina Wertheim:
"Jedzenia było pod dostatkiem, a nawet gromadziły się zapasy. Jeszcze w
dniu połączenia się z Armią Czerwoną wyciągnęliśmy z jeziora kilkaset
zatopionych worków z mąką. (...) Nadwyżki jedzenia posyłaliśmy nawet do
Moskwy. Raz w tygodniu lądował na polowym lotnisku w puszczy samolot:
przywoził gazety i materiały propagandowe, a zabierał z powrotem samogon,
słoninę i kiełbasy własnego wyrobu". To wszystko było przecież zdobywane
siłą na okolicznej, polskiej ludności. Czy potrzebne były im aż takie
zapasy, i czy nadmiar kiełbas i słoniny musiał trafiać aż do Moskwy?
Powróćmy może do sprawy Naliboków. Jak to się
stało?
- Wersje są, jak zwykle, sprzeczne, szczególnie w
konfrontacji świadków polskich i żydowskich. Z tego co wiemy, Sowieci
usiłowali podporządkować sobie tę miejscowość, choć była ona silną
placówką Armii Krajowej. Gdy 8 maja 1943 r. wkraczała do niej sowiecka
brygada, obecny akurat (na urlopie) w Nalibokach białoruski policjant
oddał jeden strzał, trafiając sowieckiego komisarza. Naliboki zostały w
drastyczny sposób spacyfikowane. Bezpośredni świadek - żołnierz AK Wacław
Nowicki, opisał to w swych wspomnieniach, wydanych w Polsce ("Żywe echa",
Warszawa 1993). Twierdzi on, że najgorsi i najbardziej okrutni byli
partyzanci z żydowskiej grupy Tuvii Bielskiego, zwani potocznie
"Jerozolimą". O żydowskich uczestnikach tej akcji w 1993 r. na
Zachodzie zrobiono nawet film "dokumentalny", w którym występują sprawcy i
również szczycą się przeprowadzoną akcją bojową przeciwko "białym
Polakom". I zawsze jest jakieś "uzasadnienie" - Polacy byli wrogo
nastawieni, nie dawali się obrabowywać z żywności i wszelkich innych dóbr.
Punkt widzenia zależy zatem od różnych okoliczności.
Czy także
strona żydowska potwierdza taki przebieg wydarzeń?
- Nie,
przedstawia to całkiem inaczej. Np. Sulia Wołożyńska-Rubin oraz jej mąż
Boris Rubiżewski-Rubin, partyzanci Bielskiego, twierdzą, że to polscy
mieszkańcy tej miejscowości napadali na Sowietów i Żydów, w związku z tym
Żydzi postanowili położyć "raz na zawsze" kres ich działalności. Twierdzi
też, że zabito wówczas 130 osób.
Ale Tuvia Bielski nic o tym
nie pisze w swych wspomnieniach...
- No tak, nie pisze także
nic o swym haremie.
Pan chyba żartuje, jakim
haremie?
- "Jerozolima" Bielskiego nie była zgrupowanniem
partyzanckim, był to raczej "obóz rodzinny". Nie miała ona dobrej opinii
nawet u ortodoksyjnych komunistów. Zastępcą Bielskiego był przez pewien
czas przedwojenny komunista - Józef Marchwiński (żonaty z Żydówką Ester,
która była w obozie Bielskiego). Zostawił niepublikowane wspomnienia i
opisał w nich "Jerozolimę" w codziennym życiu: "Bielskich było
czterech braci, chłopów rosłych i dorodnych i nic też dziwnego, że mieli
powodzenie u niewiast w obozie. Byli to mołojcy do wypitki i miłości, nie
mieli jednak ciągotek do wojaczki. Najstarszy z nich (dowódca obozu) Tewie
Bielski zarządzał nie tylko wszystkimi Żydami w obozie, lecz dowodził
również dość licznym i ślicznym "haremem" - niby król Saud w Arabii
Saudyjskiej. W obozie, gdzie rodziny żydowskie kładły się często na
spoczynek z pustymi żołądkami, gdzie matki przytulały do wyschniętych
piersi głodne swoje dzieci, gdzie błagały o dodatkową łyżkę ciepłej strawy
dla swoich maleństw - w tymże obozie kwitło inne życie, był też inny,
bogaty świat!" Bielski i jego świta nie narzekali na złe warunki, na
okupację. Posiadając złoto i kosztowności swoich ziomków, mogli prowadzić
wystawny tryb życia. W ziemiankach braci Bielskich i najbliższego ich
otoczenia, stoły uginały się od wytrawnych potraw i napojów, a liczne
grono pięknych kobiet stale otaczało Tewie Bielskiego i jego trzech
budrysów. Piękności te nie znały głodu i niedostatku. Były zawsze ślicznie
ubrane a na ich rękach i szyjach lśniły blaskiem drogie klejnoty i
kamienie, nie zbrukały też zbożną pracą swych białych rączek. (...)
Patrycjat Bielskiego jaskrawie odcinał się od plebsu żydowskiego,
zamieszkującego obóz. Biedota żydowska ziemianki Bielskiego nazywała
"carskimi pałacami". Bielski uzyskał posłuch wśród swych "poddanych",
rządząc twardą ręką, tłumił zdecydowanie wszelkie odruchy buntu i
niezadowolenia wśród mieszkańców obozu. Izrael Kesler został zamordowany
za to tylko, że "ośmielił się głośniej wyrażać swoje niezadowolenie z
postępowania Bielskiego i jego braci". Fajwel Połonecki zginął już po
wkroczeniu Armii Czerwonej, bo chciał zabrać wóz ze swoim skromnym
dobytkiem (z zawodu był kowalem), uratowanym przez białoruskich chłopów.
Bielskim zaś wszystkie wozy były potrzebne do zabrania własnych rzeczy,
nagromadzonych podczas działania "Jerozolimy". Inny komunista Benedykt
Szymański (z sowieckiej "Brygady im. Stalina") także nie oszczędził
Bielskiego: "Oddział ten nie miał dobrego konta, więc nic dobrego o nim
napisać nie mogę. A konto było niedobre wyłącznie z winy Bielskiego jako
dowódcy. Przyjmował chętnie ludzi ze złotem i walutami, natomiast nie
kwapił się z przyjmowaniem biedoty, a bez broni to i mowy nie było".
Ale trzeba zachować umiar w ocenach - jest faktem, że Bielski uratował
kilkaset osób (w tym kobiety i dzieci), którzy byli mu za to wdzięczni.
Każda wojna ma swoje ciemne strony. Dotychczasowe dyskusje toczą się
jednak całkowicie jednostronnie, tworzy się więc obraz, że to Polacy
mordowali wszystkich naokoło. Tak to widzą Rosjanie, Litwini, Białorusini,
Ukraińcy i oczywiście Żydzi. Jest to wynikiem przede wszystkim naszych
zaniedbań - historiografia w języku polskim nie ma żadnego praktycznego
znaczenia, bo jest w świecie całkowicie ignorowana. Ogromne znaczenie ma
oczywiście fakt, że do 1989 roku rzetelne badanie tych spraw było prawie
niemożliwe.
O Nalibokach wspomniał Pan w swojej książce
"Paszkwil Wyborczej", a więc w 1995 roku. Czy o tej tragedii pisał jakiś
historyk?
- Oczywiście, można na ten temat znaleźć sporo
publikacji, gdzie ten fakt jest wspominany.
Stosunki
polsko-żydowskie należą do bardzo skomplikowanych. Czy w ogóle możliwe
jest poznanie prawdy o tamtych czasach?
- Pełnej prawdy nie
dowiemy się już nigdy. Działa tu na niekorzyść upływ czasu, dokumenty są
zdekompletowane, pozostali nieliczni świadkowie. Ale mimo wszystko nie
można zaniechać obecnie całościowych badań, aby starać się wyjaśnić
wszystko to, co jest jeszcze możliwe. Problem leży jednak w tym, że nie ma
żadnej wyspecjalizowanej instytucji, która powinna to robić. Dlatego też
jesteśmy zaskakiwani takimi wydarzeniami, często wyrwanymi z kontekstu,
które mają świadczyć o zachowaniu się całej nacji, np. Polaków czy Żydów.
Do tego dochodzą niczym nie uprawnione sądy, wygłaszane "ex cathedra".
Np. Miles Lerman, były przewodniczący Rady Muzeum Holokaustu z USA, w
jednym ze swych naukowych referatów napisał: "żydowscy partyzanci byli
zwykle pierwszymi ochotnikami w najbardziej niebezpiecznych akcjach. Fakty
dowodzą, że Żydzi odgrywali pierwszoplanową rolę w partyzantce i walczyli
odważnie w większości partyzanckich grup w całej Europie. (...) Nasze
centrum rozwiniętych badań nad Holokaustem wdraża już specjalne projekty
badawcze, rozpoczyna organizowanie sympozjów i konferencji historycznych w
celu udokumentowania i rozpowszechnienia wiedzy o tych faktach na cały
świat". Stąd bierze się m.in. fala publikacji o ogromnej roli
partyzantki żydowskiej i takie wydarzenia, jak Naliboki czy Koniuchy mogą
być przedstawiane w zupełnie innym świetle. Strona polska powinna
cierpliwie, choć stanowczo wyjaśniać, jak było naprawdę. Ale muszą to być
przede wszystkim publikacje w języku angielskim i napisane w odpowiedniej
formie, rozpowszechniane przez polskie instytuty za granicą, placówki
dyplomatyczne. Najlepiej, aby były to prace niezależnych historyków,
wykładających w USA, choć takich chyba nie ma... Trzeba też stanowczo
reagować na wszelkie publikacje o "polskich obozach koncentracyjnych" czy
"nazistowskiej Armii Krajowej". Polacy muszą pisać książki i artykuły na
ten temat po angielsku - a praktycznie nikt tego nie robi. Ponadto, trzeba
mieć dostęp do tamtych mediów, a wiadomo, jakie to trudne. Inaczej te
określenia przylgną do nas na zawsze i nasi następcy będą masowo wstydzić
się swej przeszłości. Jesteśmy normalnym narodem europejskim i mamy swoje
ciemne i jasne karty. Podobnie jak inni, w tym i Żydzi.
We
wspomnianym wywiadzie dla "Nowego Państwa" powiedział Pan: "o takich
rzeczach dziś się nie mówi. Polacy z Kresów nie mają swego lobby, nie ma
kto ich bronić i przypominać ich losu. Kogo zresztą obchodzą?". Czy uważa
Pan, że aby dziś jakąś sprawą zajął się pion śledczy IPN konieczny jest
lobbing?
- Coś w tym jest. Środowiska kresowe są dziś
rozproszone, proszę pamiętać, że mieszkańcy tamtych ziem, po 1945 r.
przesiedleni do "Polski Ludowej", są już dziś w podeszłym wieku. Ich
wspomnienia i jakiekolwiek publikacje przechodzą bez większego echa, choć
są to rzeczy fascynujące nie tylko dla historyków. Nie powstają
opracowania w rodzaju żydowskich "ksiąg pamięci", nastawionych głównie na
martyrologię. Dużo spraw jest zresztą wyciszanych, bo nakłada się na to
obecna polityka. Słyszymy wokół, że nie powinniśmy zadrażniać stosunków z
Ukrainą, Litwą czy Żydami. Dlatego też co jakiś czas pojawiają się "afery"
typu: wileńska Armia Krajowa oskarżana o ludobójstwo, brak możliwości
rehabilitacji żołnierzy AK na Białorusi, którzy dowiadują się, że byli
elementem "antysowieckim" i wyroki wobec nich były całkowicie słuszne.
Na to nakładają się dyskusje i publikacje ukraińskie, z których
wynika, że to jakoby Polacy pacyfikowali Ukraińców od 1942 roku... I
oczywiście sprawy żydowskie. Przecież Jedwabne to tylko wierzchołek góry
lodowej. Lada chwila będzie coś następnego.
Dlaczego dopiero
teraz zainteresowały się tym organa do tego powołane, jak Komisja Ścigania
Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu?
- Myślę, że gdyby
solidnie podejść do tragicznych wydarzeń okresu II wojny światowej, to
wszyscy prokuratorzy w Polsce mieliby co robić. Przecież nawet nie
wszystkie zbrodnie niemieckie są do dziś wyjaśnione. A ludobójstwo na
Kresach? Tu nie chodzi tylko o partyzantkę sowiecką czy UPA. Trzeba też
równolegle prowadzić śledztwa w sprawach z września 1939 roku na terenach
zagarniętych przez Armię Czerwoną. Tam zginęły tysiące ludzi z rąk różnych
rewolucyjnych band. Ich uczestnicy zajmowali później odpowiedzialne
funkcje w sowieckim aparacie okupacyjnym, wielu z nich porobiło kariery w
PRL. Do tego należy oczywiście dodać zbrodnie komunistyczne,
popełnione po 1944 r. Kto i kiedy to ogarnie? Dziś walka toczy się już nie
tyle o sprawiedliwość, bo te sprawy zamyka nieubłagany upływ czasu (choć
mamy przykłady skazywania osób kolaborujących z nazistami, nawet w wieku
powyżej 90 lat), ile o zwykłą pamięć. Historia ma być nauczycielką życia.
Ale czego nas nauczy, jeśli jej nie poznamy?
Dziękuję za
rozmowę.
* * *
We wsi Koniuchy na
Nowogródczyźnie w czasie wojny mieszkało kilkuset Polaków. Sprzeciwiali
się oni cyklicznym rabunkom i napadom partyzantki komunistycznej. Według
źródeł żydowskich, by zastraszyć okoliczną ludność, bojownicy z oddziałów
Jacoba Prennera ("Śmierć faszystom") i Shmuela Kaplinsky'ego ("Ku
zwycięstwu") tzw. Litewskiej Brygady wymordowali wszystkich mieszkańców
Koniuch. Nie oszczędzili starców, kobiet i dzieci. Zabili wszystkich.
Napad miał miejsce - według różnych źródeł - w styczniu lub kwietniu 1944
r. Według autorów polskich, wieś była nieufortyfikowana, zaś chłopi
dysponowali zaledwie kilkoma starymi karabinami. Mimo to napad został
przedstawiony przez morderców jako "wybitna akcja bojowa". Prawo
międzynarodowe pozostawia mieszkańcom możliwość samoobrony. Mordy na
dzieciach, starcach, kobietach i nieuzbrojonych mężczyznach traktuje jako
zbrodnię. ML
Powrot
|