Nie krążą już opowieści o tym, jak to Amerykanie
zrzucili stonkę ani nikt już nie organizuje zbiórki śpiworów dla
bezdomnych w Ameryce. Mimo że sporo minęło od tamtych tragikomicznych
czasów i na pozór wiele się zmieniło, to jednak dzisiejsza propaganda
znowu tak daleko nie odskoczyła od "stonki" i "śpiworów".
Z
większości przekazów medialnych poprzedzających wizytę prezydenta Stanów
Zjednoczonych Ameryki w Europie trudno było się dowiedzieć, po co ten Bush
jedzie taki kawał drogi. Nieoceniona pod względem robienia wody z mózgu
telewizja publiczna pokazywała antyamerykańskie demonstracje zagranicą. Na
porządku dziennym były też wygłaszane z surową powagą komentarze, że
system antyrakietowy Busha nie podoba się w Europie, zupełnie tak jakby
zostało już przyklepane, że jesteśmy podnóżkiem Brukseli i innego zdania
niż obowiązujące w UE mieć nie można. (Aż się cisnęło na usta: to niech
się nie podoba, obchodzi nas to tyle, co zeszłoroczny śnieg.) Media zaś
socjalistycznej "Europki" przebiły tym razem chyba naszych manipulatorów.
Opinię publiczną urabiały "trucicielem z Teksasu" (jako, że niepoprawny
politycznie Bush nie dając wiary - zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i
wynikami badań naukowych - mitowi o "globalnym ociepleniu", odrzucił tzw.
protokół z Kioto o redukcji emisji gazów cieplarnianych), "płytkim, nudnym
i zacofanym bufonem zza Oceanu" i podobnie wytwornymi komplementami.
Inaczej jednak być nie mogło przy okazji wizyty w czerwonej Europie
konserwatysty, wroga tzw. aborcji, przeciwnika straszenia wspomnianym
"efektem cieplarnianym" (który stanowi jeden z "dogmatów" politycznej
poprawności), eutanazji, klonowania i innych tego rodzaju "zdobyczy"
zjednoczonej Europy. Bush stawia na rodzinę, na wartości cywilizacji
zachodniej, a nie na "wartości holenderskie"; Ojca Świętego i Jego
nauczanie darzy niekłamaną estymą; na pytanie, kto wywarł największy wpływ
na jego życie, prezydent USA odpowiada: Chrystus. Na samą myśl o kimś
takim na czele supermocarstwa, z którym nie można się nie liczyć,
eurolewactwo zgrzyta zębami i z rozrzewnieniem wspomina lowelasa Clintona.
Ale jak to mówią: psy szczekają, karawana idzie dalej. A wnosząc po
krótkim, ale owocnym czasie od zaprzysiężenia Busha, ta "karawana" pójdzie
do przodu. Condolezza Rice, wcześniej w administracji Reagana dziś na
czele Rady Bezpieczeństwa Narodowego w administracji Busha, powiedziała
bez ogródek, że jeśli chce się coś osiągnąć w stosunkach z Rosją, to
trzeba być twardym. Takie stawianie sprawy wróży powodzenie, a dotyczy to
przecież nie tylko stosunków z Rosją, ale w ogóle konsekwentnej, klarownej
polityki USA. Wbrew szukaniu dziury w całym przez niektórych
komentatorów to, co powiedział nam Bush w Warszawie wcale nie było
ogólnikowe, ale właśnie bogate w treść, pełne konkretów. Jakże inne od
uprawianego przez prezydenta Kwaśniewskiego czy premiera Buzka
pustosłowia, z którego po odlaniu wody nie zostaje nic. Rychłe powstanie
systemu antyrakietowego, na pewno rozszerzenie NATO (nie ma już pytania
"czy" Pakt zostanie poszerzony, kwestia tylko "kiedy" - zapewnia Bush),
odbudowanie partnerskich relacji po obu stronach Atlantyku (wzorem R.
Reagana i M. Thatcher, którzy podkreślali konieczność współpracy Ameryki i
Europy). Takie cele polityki zagranicznej, mówiąc w największym skrócie,
wyłuszczył prezydent Bush w Warszawie. I co znamienne, wręcz uderzające w
tej kluczowej, historycznej mowie Busha było wiele odniesień do "wspólnych
wartości". Wizja świata i Europy jest u Busha spójna, tak jakby system
naczyń połączonych, jakby jeden organizm. Nie będzie przesadą
stwierdzenie, że prezydentowi Stanów bliski jest model cywilizacji
łacińskiej, chrześcijańskiej. Bush zarysował w Warszawie zupełnie inną
wizję Europy od tej, do jakiej wzdychają miejscowi lewi eurofile. Zadając
tym samym kłam zapewnieniom, że "prezydent USA popiera wejście Polski do
Unii Europejskiej", jak wychwalał się euroestablishment. Bush nie widzi
Europy jako superpaństwa federacyjnego tak jak Schroeder, ale jako
wspólnotę suwerennych, wolnych państw narodowych. Wspólnotę opartą na
poszanowaniu narodowej i państwowej odrębności.
Bush nie uległ
naciskom Hilary Clinton i lobby żydowskiego i nie podjął w Polsce kwestii
zwrotu majątków Żydom, dając tym samym dowód, że jego deklaracje o
priorytetowym znaczeniu interesów państw narodowych to nie frazesy.
Prezydent Bush złożył kwiaty na pomniku Armii Krajowej, nie patrząc wcale
na to, że ta jest w Ameryce opluwana ("akowcy to pogromcy Żydów" itp.
brednie). Znamienne jest wreszcie to, że na ogłoszenie swoich planów dla
świata Bush wybrał stolicę Polski. Skłania to wszystko do jednego wniosku
- gościliśmy kogoś Polsce życzliwego, kto widzi w nas potencjalnego
sojusznika (podkr. moje - WK.). Ale w Polsce niestety brak wiarygodnych, budzących
zaufanie partnerów. Bush nie miał w Warszawie z kim rozmawiać. Bo "oni"
oglądają się głównie na euroszmal. Mąż stanu odwiedził państwo rządzone
przez karłów. Bush rzucał w Warszawie - że tak się obrazowo i mało
wykwintnie wyrażę - perły przed wieprze. Polakom jednak dodał ducha,
zaszczepił nadzieję, tak jak byśmy złapali haust świeżego powietrza.
Następstw tej historycznej wizyty nie zobaczymy jutro ani pojutrze. Ale
będą. Zawsze dłużej klasztora niż przeora. Tak w odniesieniu do Polski jak
i do całej Europy.
Julia M. Jaskólska
Powrot
|