Inny obraz sąsiadów
prof. Tomasz Strzembosz

 

inny obraz sasiadow

Budynek dawnego Urzędu Bezpieczeństwa w Łomży, w którym w 1949 roku odbywały się przesłuchiwania

FOT. ADAM KARDASZ

1. Oświadczenie

Ponieważ niektórzy dziennikarze, jak Anna Bikont z "Gazety Wyborczej", czytają tak moje teksty, jak im jest wygodnie, oświadczam, że poniższy artykuł nie jest wyjaśnieniem tego, co zdarzyło się w Jedwabnem 10 lipca 1941 r., lecz dotyczy zawartości specyficznego źródła, jakim są zeznania przed oficerami śledczymi, prokuratorami i sądem, składane w Łomży w 1949 roku, a także tego, w jaki sposób źródło to odczytał prof. Jan T. Gross, dając temu wyraz w swej książce "Sąsiedzi". Mówi on o tym, co zdaje się wynikać z owych źródeł, które - wyraźnie to oświadczam - nie są dla mnie wystarczającą podstawą do orzekania o tym, co wówczas się stało: tzn. jaki był przebieg wydarzeń i ich najistotniejsze okoliczności. Jest możliwe, iż tego nie dowiemy się nigdy bądź nigdy nie dowiemy się wszystkiego. Zgadzam się jednak z prof. Grossem, że jest to źródło ważne - i dlatego sposób jego odczytania nie jest bez wpływu na proces pracowitego zbliżania się do wyjaśnienia: kto, kiedy i co - czyli do ustalenia prawdy.

2. Historia problemu

Nie można twierdzić, że o zbrodni dokonanej w miasteczku Jedwabne na Podlasiu przez lat 50 niczego nie napisano. Owszem, było kilka artykułów w prasie i wzmianek w książkach poświęconych holokaustowi. Były także rozprawy prokuratora Waldemara Monkiewicza, m.in. obszerny artykuł "Zagłada skupisk żydowskich w regionie białostockim w latach 1939 - 1944". W artykule tym postawił on tezę, że spalenia Żydów w stodole dokonał niemiecki oddział specjalny, dowodzony przez znanego z okupacyjnych dziejów Warszawy gestapowca Wolfganga BŸrknera, wspomagany przez żandarmerię i policję pomocniczą. Ta ostatnia uczestniczyła jedynie w przyprowadzaniu ofiar na rynek w Jedwabnem oraz konwojowaniu ich poza miasto, do stodoły, w której Niemcy spalili ok. 900 mężczyzn, kobiet i dzieci, oblawszy jej ściany benzyną. Były to jednak prace zamieszczane bądź w czasopismach naukowych, bądź w drukach zwartych, nie czytanych przez szersze grono Polaków.

Tak było do roku 1999, kiedy to prof. Jan T. Gross w zredagowanej przez doc. Krzysztofa Jasiewicza pracy zbiorowej "Europa nieprowincjonalna" opublikował artykuł "Lato 1941 w Jedwabnem. Przyczynek do badań nad udziałem społeczności lokalnych w eksterminacji narodu żydowskiego w latach II wojny światowej".

Artykuł ten zawiera, jako swego rodzaju "jądro" i podstawę oceny tego, co się stało, relację Szmula Wasersztajna, znajdującą się w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie (w kolekcji "relacje indywidualne" pod nr 301). Informuje on, że istnieje jeszcze jedna jego relacja, krótsza, w której różne szczegóły są odmienne niż w poniżej cytowanej, ale nie jest to najważniejsze. Wedle jednej z 1200 Żydów jedwabieńskich trzech tylko przeżyło wojnę, według drugiej - z 1600 - siedmiu; według jednej sprawcy mordu kazali Żydom nosić ogromny pomnik Lenina - według drugiej - jego portret itd., itp. - ale ogólny sens obu jest taki sam.

W artykule tym prof. Gross konkluduje: "Ale nie mając nawet pewności co do szczegółów, jest zupełnie oczywiste dla historyka, że na przełomie czerwca i lipca 1941 roku w Jedwabnem grupa miejscowej ludności w nieludzki sposób znęcała się nad współobywatelami pochodzenia żydowskiego". A więc opierając się na jednej tylko przywołanej relacji, krótkiej i zawierającej sprzeczne ze sobą szczegóły w jej dwu wersjach (która była wcześniejsza, która późniejsza - nie wiemy!), socjolog i historyk postawił jakiejś grupie osób niezwykle ciężki zarzut.

W rok później, wiosną 2000 roku, wydawnictwo Pogranicze w Sejnach opublikowało już nie artykuł, a książkę prof. Grossa pod znamiennym tytułem: "Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka. Pamięci Szmula Wasersztajna" (z książki dowiadujemy się, że S. Wasersztajn zmarł 9 lutego 2000 r.).

W książce tej, która bardzo szybko znalazła ogromny oddźwięk, postawiona została teza znacznie rozszerzająca konkluzję z "Europy nieprowincjonalnej". Można ją sformułować następująco: jedwabieńskich Żydów, obywateli polskich, wymordowało społeczeństwo polskie Jedwabnego przy pomocy mieszkańców okolicznych wiosek. Wymordowało samodzielnie, bez udziału okupanta - Niemców, którzy byli jedynie biernymi obserwatorami lub filmowali morderstwo dokonywane wyłącznie polskimi rękami.

Nie znam w moim dość długim już życiu książki historycznej, która by uzyskała tak wielki rozgłos i spowodowała taką falę wypowiedzi we wszelkiego rodzaju mediach. Może i nic w tym dziwnego. Tyle tylko, że wśród tych setek artykułów oraz wypowiedzi radiowych i telewizyjnych brak właściwie stwierdzeń na temat samego faktu, takich, które by podejmowały sprawę na podstawie tych samych albo zupełnie nowych, istotnych źródeł. Nieomal wszystkie zajmują się bądź aspektami moralnymi owego mordu, jego konsekwencjami dla historycznej świadomości Polaków, konsekwencjami politycznymi i psychologicznymi; bądź podejmują krytykę metodologiczną pracy Grossa, natomiast praktycznie nikt nie próbuje zasadniczo zakwestionować faktografii, owego stwierdzenia, że to właśnie polscy "sąsiedzi" wymordowali swych żydowskich "sąsiadów", samodzielnie, paląc ich w stodole Bronisława Śleszyńskiego. Za aprobatą władz okupacyjnych, ale bez niemieckiego udziału.

Odpowiadając na zarzuty niejednego historyka (z piszącym te słowa włącznie), że relacja Wasersztajna to za mało, prof. Gross, wielokrotnie, tak podczas dyskusji w redakcji "Rzeczpospolitej", jak podczas niedawnej dyskusji w Białymstoku, odpowiadał: tak, relacja Wasersztajna to mało, ale ja w mej pracy użyłem jeszcze innych, zupełnie podstawowych materiałów; Strzembosz ma 5 relacji spisanych 60 lat po wojnie, ja dysponuję 36 zeznaniami, złożonymi już w 1949 r. przed sądem w Łomży oraz wobec oficerów śledczych.

Po takim oświadczeniu dyskutanci musieli zamilknąć. Dlaczego? Ano dlatego, że prof. Gross uzyskał, wtedy gdy akta dawnej Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (znajdującej się w likwidacji) były zupełnie niedostępne, nawet dla jej pracowników, dostęp do akt procesu przeciwko Bolesławowi Ramotowskiemu i 21 innym - i na te właśnie akta się powoływał. On - wiedział, znał, miał w ręku - dysponował "wiedzą tajemną", my - zdani byliśmy na to, co - w rzadkich wypadkach - ujawniło się wcześniej, oraz na to, co wypływało w czasie burzliwej dyskusji i z natury rzeczy było z nią jakoś powiązane, mogło więc być zniekształcone.

Dopiero niedawno, gdy prokurator Ignatiew nie potrzebował już tych akt, dzięki uprzejmości władz IPN, dokumenty śledztwa i procesu z 1949 roku zostały udostępnione historykom. Więcej. Wiem, że zostały skserowane i ta kserokopia będzie udostępniona wszystkim naprawdę zainteresowanym. Zostaną wreszcie opublikowane.

Cóż to są za dokumenty? Otóż, jak pisze się w akcie oskarżenia z 31 III 1949 r., Żydowski Instytut Historyczny w Polsce nadesłał do Ministerstwa Sprawiedliwości (Nadzór Prokuratorski) "materiał dowodowy dotyczący zbrodniczej działalności w mordowaniu osób narodowości żydowskiej przez mieszkańców Jedwabnego. Według zeznań świadka Szmula Wasersztajna, który obserwował pogrom Żydów. Głównymi sprawcami tej zbrodni byli (...)". W ten sposób w aktach sprawy sądowej znalazła się ta sama relacja Wasersztajna, którą cytuje prof. Gross (wersja dłuższa) i ona właśnie stała się podstawą śledztwa. Konsekwencją tego śledztwa był proces przed Sądem Okręgowym w Łomży, który odbył się 16 i 17 maja 1949 r. i którego wyrok rozpatrywał następnie Sąd Apelacyjny i Sąd Najwyższy.

W jednym, opasłym tomie znalazły się więc dokumenty kilku rodzajów:

- zeznania podejrzanych i świadków, składane przed funkcjonariuszami Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży - jako oficerami śledczymi;

- zeznania podejrzanych i świadków składane przed prokuratorami Sądu Okręgowego w Łomży;

- zeznania oskarżonych i świadków składane podczas rozprawy sądowej;

- akt oskarżenia i wyrok z uzasadnieniem, sporządzony przez sędziów Sądu Okręgowego w Łomży;

- pisma oskarżonych do różnych instancji władz państwowych;

- akta Sądu Apelacyjnego i Sądu Najwyższego w Warszawie.

A więc jest to właśnie owo źródło, na które powołuje się stale prof. Gross.

3. Zaskoczenie

Przeczytałem to wszystko. Więcej: odpisałem ręcznie podstawowe dla sprawy mordu dokumenty, zachowując ściśle ich stylistykę i pisownię, dodajmy - bardzo charakterystyczną. I muszę przyznać, że im dłużej wczytywałem się w te akta, tym większe było moje zdumienie. Akta te bowiem, jeżeli je potraktować kompleksowo i poważnie, mówią zupełnie coś innego, niż twierdzi prof. Gross, opierający się co prawda nie tylko na nich, ale głównie na nich. Prof. Gross, który stale podkreśla, że właśnie fakt, iż opiera się na tak bogatej i wiarygodnej podstawie źródłowej, upoważnia go, autorytatywnego formułowania twierdzeń, którym inni mogą przeciwstawić zaledwie relacje - i to składane po latach.

Nie sposób w artykule prasowym zawrzeć to wszystko, co wynika z lektury owych dokumentów. Podobnie jak nie sposób, opierając się na nich, i tylko na nich, przedstawić miarodajnej wersji wydarzeń, która ostatecznie może okazać się różna od tego, co wyłania się z zeznań oskarżonych i świadków, którzy przecież znajdowali się w bardzo konkretnej i bardzo szczególnej sytuacji, a więc mówili to, co mówili - a niekoniecznie pełną prawdę i tylko prawdę. Mogę jednak przekazać kilka stwierdzeń, które wynikają espressis verbis z dokumentów, które prof. Gross uznał za tak istotne dla procesu dochodzenia prawdy.

Dotyczyć one będą:

- Liczby osób oskarżonych o udział w morderstwie obywateli polskich żydowskiego pochodzenia w mieście Jedwabne. Będzie tu mowa jedynie o mieszkańcach tego miasteczka, gdyż uczestnicy mordu spoza niego występują w dokumentach zbyt ogólnikowo i anonimowo, by można było ich zidentyfikować.

- Udziału w tym morderstwie Niemców, tzn. umundurowanych i uzbrojonych funkcjonariuszy formacji policyjnych. W tym wypadku będę w możliwie najszerszym zakresie przytaczał odpowiednie fragmenty źródeł, po to, by nie zostać posądzonym o wypowiadanie sądów na źródłach nie opartych. Niech sami czytelnicy ocenią, czy są one wystarczająco liczne i wystarczająco przekonywające, aby mówić o udziale Niemców w poszczególnych fazach morderstwa, które składało się z trzech etapów: wyciągania obywateli polskich pochodzenia żydowskiego z ich mieszkań i gromadzenia na rynku w Jedwabnem; pędzenia ich, najpierw przez miasto, a następnie polem, do stodoły Bronisława Śleszyńskiego i wreszcie spalenia w tej stodole.

Od razu tutaj dodam, że o pierwszej i trzeciej fazie wiemy najmniej: najwięcej podejrzanych przyznało się do pilnowania Żydów na rynku, mniej już do gromadzenia ich tutaj, natomiast prawie nikt się nie przyznał do tego, iż był koło stodoły podczas jej zapalenia - takie przyznanie mogło bowiem świadczyć o współudziale w najgorszej ze zbrodni. Tu więc pozostaje najwięcej pola do domysłów.

Zacznę od kwestii roli Niemców i roli Polaków w zdarzeniach mających miejsce w Jedwabnem 10 lipca 1941 r. Ponieważ podejrzani i świadkowie składali zeznania kolejno: przed śledczymi, przed prokuratorami i podczas rozprawy sądowej, spróbuję przedstawić ich zeznania w tej właśnie kolejności, by unaocznić, czy i w jakim stopniu zmieniały się one zależnie od tego, kim byli przesłuchujący. Będę je cytował in extenso, tak, jak brzmiały, ale jedynie w tych fragmentach, które dotyczyły relacji: Polacy - Niemcy, cytowanie w całości dałoby w efekcie książkę, a nie artykuł.

4. Zeznania

Wezmę tu pod uwagę jedynie zeznania podejrzanych/oskarżonych, spośród których ostatecznie 22 stanęło przed sądem 16 i 17 maja 1949 r. Kolejność zachowam taką, jaka miała miejsce podczas procesu, który nosił nazwę procesu "Bolesława Ramotowskiego i 21 innych".

1. Bolesław Ramotowski - urodzony w 1911 r., bez zawodu, obecnie woźny w szkole powszechnej, wykształcenie: 1 oddział szkoły powszechnej, żona i czworo dzieci (podaję tylko najistotniejsze dane, charakteryzujące podejrzanego, wszyscy oni byli rzymskimi katolikami, mieszkali w Jedwabnem).

Przed oficerem śledczym (kwestią, kim byli owi oficerowie śledczy [czasem: podoficerowie], tutaj się nie zajmuję, jest to sprawa osobna i bardzo interesująca) zeznaje (8 I 1949 r.):

"Tak, brałem czynny udział w zganianiu tych żydów do stodoły, kto podpalił tego ja nie widziałem, wiem tylko, że my polacy żydów nazganialiśmy około półtora tysiąca (w wielu zeznaniach występuje właśnie ta liczba, wygląda na liczbę zasugerowaną lub wpisaną przez śledczego) i wsp[omniani] żydzi zostali spaleni. Kto podpalił tego ja nie wiem.

Pytanie: Powiedzcie kto jeszcze z wami brał czynny udział w zganianiu tych żydów, którzy zostali spaleni w Jedwabnem.

Odpowiedź: Są to osoby następujące (...)" (O liczbie podejrzanych występujących w zeznaniach będę pisał później, tu już jednak zasygnalizuję, że są to osoby, które wymieniał oficer śledczy. W wypadku Ramotowskiego chodzi o aż 41 osób).

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Tak przyznaję się do winy, że w roku 1941 w lecie w Jedwabnem, idąc na rękę władzy Państwa niemieckiego pod wpływem nakazu burmistrza i żandarmerii niemieckiej brałem czynny udział w dozorowaniu ludności żydowskiej spędzonej na rynek. Moje zadanie polegało tylko na pilnowaniu aby żaden z żydów nie wydostał się. W pilnowaniu żydów na rynku brali również udział (...)"

Przed sądem zeznaje (16 V 1949 r.):

"Byłem na rynku około 2-ch godzin, ponieważ zmuszony byłem przez niemców do pilnowania żydów. Jak niemcy gnali żydów do stodoły, to ja wtedy uciekłem do domu. (...)

Sąd odczytuje zeznania oskarżonego złożone w doch.[odzeniu], k. 74.

Oskarżony zeznaje dalej:

Na zeznaniach zmuszony byłem mówić i na inne osoby, bo byłem bardzo bity. (...)"

2. Stanisław Zejer - urodzony w 1893 r., 1 oddział szkoły powszechnej, rolnik, 4 ha ziemi, żonaty.

Zeznaje przed oficerem śledczym (11 I 1949 r.):

"Zatrzymany zostałem za to, że brałem udział z rozkazu burmistrza Karolaka w spędzaniu żydów na rynek. (...) Było to w roku 1941 w miesiącu lipcu przyszedł do mnie z rozkazu burmistrza woźny i powiedział żebym ja szedł wypędzać na rynek żydów i ja poszłem ich wypędzać na rynek. Kiedy ich powypędzaliśmy wtenczas ich żandarmy zaczęli strasznie bić wraz z polakami. (...) Dla spędzonych żydów niemcy kazali wziąść pomnik Lenina i chodzić z nim po mieście śpiewając. Mnie w tym czasie już nie było, gdyż ja z rozkazu burmistrza miasta pojechałem po koniczynę. Brałem tę koniczynę godzinę czasu. Gdy przyjechałem to stodoła z żydami już się paliła, a było wegnanych w tę stodołę około 1000 żydów."

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Tak, przyznaję się do winy, że w roku 1941 w Jedwabnem idąc na rękę władzy państwa niemieckiego (Jest to stale używana formuła związana z tym, że tu oskarżano z tzw. dekretu sierpniowego z sierpnia 1944 r.) pod wpływem nakazu burmistrza Karolaka i gestapo doprowadziłem na przeznaczone miejsce na rynku dwie osoby narodowości żydowskiej, po zaprowadzeniu na rynek tych dwuch żydów widziałem tam już wielu spędzonych żydów. Z tamtąd odrazu poszłem do domu i co się dalej działo nie widziałem, co Niemcy zrobili z spędzonymi żydami. Czy brali udział w doprowadzaniu żydów inni mieszkańcy Jedwabnego tego nie widziałem. (...)"

Przed sądem zeznaje (16 V 1949 r.):

"Stanisław Zejer do winy nie przyznaje się i wyjaśnia: będąc w Magistracie, burmistrz kazał mi zbierać żydów lecz ja nie chciałem, gdy wyszłem na ulicę gestapowiec kazał mi odprowadzić 2-ch żydów, lecz ja ich puściłem, bo w tym czasie gestapowiec poszedł do piekarni. (...)

Sąd odczytał zeznanie oskarżonego na k. 33 i 75 dochodzenia. Oskarżony zeznaje dalej:

widziałem Jerzego Laudańskiego jak szedł za żydami, jak pędzili ich na rynek, za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych więcej nikogo nie widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich bili. Jestem analfabetą. Ja sam nie poszedłem, mnie wzięli niemcy pod przymusem".

3. Czesław Lipiński - urodzony w 1920 r., rolnik, 5 oddziałów szkoły powszechnej, kawaler, 3 ha ziemi i zabudowania.

Przed oficerem śledczym zeznaje (11 I 1949 r.):

"Pytanie: Czy braliście udział w mordowaniu Żydów w 1941 r. w m-cu lipcu?

Odpowiedź: Ja udziału w mordowaniu Żydów nie brałem, tylko przyszedł do mnie Kalinowski Eugeniusz, Laudański Jurek i jeden niemiec i [poszedłem] z nimi na rynek przygnałem jednego żyda i dwóch małe żydówki[sic!] Kiedy gnaliśmy razem z niemcami w/w żydów (...) przyprowadziliśmy na rynek w/w żydów wtedy niemcy postawili mnie przy ul. Stary Rynek [i] kazali mnie pilnować żeby nieuciekali żydzi z rynku. Ja siedziałem z tą laską około piętnaście minut, lecz ja nie mogłem dalej patrzeć na to jak oni ich mordowali [,] poszłem do domu i po drodze tę laskę wyrzuciłem (...)".

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Nie przyznaje się do winy, że w lipcu 1941 r. brałem udział w spaleniu żydów w Jedwabnem i wyjaśniam, że w dniu krytycznym kiedy stałem u siebie na podwórzu podszedł do mnie niemiec i zabrał mnie ze sobą na rynek, żeby pilnować żydów, których spędzono na rynek. Jak tylko niemiec odszedł odemnie, ja uciekłem natychmiast z rynku do domu. Na rynku stałem krótko może 10-15 minut, a ponieważ byłem przerażony tym co się dzieje, nic nie pamiętam kto z cywilnej ludności brał udział w mordowaniu żydów. Po przyjściu do domu schowałem się w słomę (jeżeli się schował, to przed Niemcami a nie Polakami) i nie wiem co się działo z żydami".

Przed sądem zeznaje:

"Żadnych żydów na rynek nie odprowadzałem. Sąd odczytał zeznania oskarżonego złożone w dochodzeniu k. 35 i 76. Na zeznaniach mówiłem tak jak ode mnie żądali, bo byłem bardzo bity. Wogóle na rynku nie byłem i nie wiem co się tam działo". (Zeznanie to kwestionuje całość poprzednich. Które są prawdziwe? W każdym razie ani dla śledczego, ani dla prokuratora zeznania o udziale Niemców w spędzaniu Żydów i manipulowaniu Polakami nie są czymś do zakwestionowania, przyjmują je jako coś oczywistego.)

4. Władysław Dąbrowski - urodzony w 1890 r., szewc, analfabeta, żonaty.

Przed oficerem śledczym zeznaje (11 I 1949 r.):

"Pytanie: Powiedzcie czy braliście udział w mordowaniu żydów podczas okupacji niemieckiej w 1941 r. w m-cu lipcu?

Odpowiedź: Ja udziału w mordowaniu żydów nie brałem, brałem udział tylko w pilnowaniu na rynku, gdzie ich było ponad półtora tysiąca których nazganiała ludność polska. (...) Zadaniem moim było pilnować żeby ani jeden żyd nie wyszedł za linie co i ja uczyniłem, otrzymałem ja taki rozkaz od Karolaka, Soboty i jednego niemca, podczas mego pilnowania żeby kto bił żydów, tego nie widziałem (...)".

Przed prokuratorem zeznaje: (15 I 1949 r.):

"Nie przyznaję się i wyjaśniam: krytycznego dnia kiedy znajdowałem się w domu przyszedł do mego mieszkania żandarm z burmistrzem Jedwabnego Karolakiem i kazał mi iść na rynek pilnować żydów. Ponieważ nie chciałem iść i starałem się uciec niemiec uderzył mnie pistoletem w głowę (potwierdziły to zeznania kilku świadków) a ręką uderzył mnie w twarz i wybił ząb. Następnie stałem około 2-ch godzin. Jak tylko niemiec odszedł ode mnie ja uciekłem z rynku do domu. (...)"

Przed sądem zeznaje:

"(...) Do winy się nie przyznaje i wyjaśnia: dnia krytycznego pracowałem przy kościele i żadnego udziału nie brałem. Sąd odczytał zeznanie oskarżonego złożone w doch.[odzeniu] k. 38 i 78. Oskarżony zeznaje dalej: na zeznaniach tak mówiłem, bo byłem bity i bałem się dalszego bicia. Więcej z oskarżonych nikogo nie widziałem. Byłem bity w potworny sposób" (jednak zeznania na śledztwie i przed prokuratorem musiały zawierać jakąś prawdę, gdyż fakt pobicia przez Niemca został potwierdzony tak przez rodzinę, jak przez obcych).

5. Feliks Tarnacki - urodzony w 1907 r., zawód - ślusarz, zajęcie - rolnik, 4 oddziały szkoły powszechnej, wdowiec.

Przed oficerem śledczym zeznaje (11 I 1949 r.):

"Pytanie: Czy braliście udział w łapance na ludność żydowską w m-cu lipcu 1941 r. i kto brał jeszcze w niej udział?

Odpowiedź: W dniu tym, w którem odbyła się łapanka na ludność żydowską, przyszedł do mnie burmistrz Karolak Marian i sekretarz magistratu Wasilewski imię nie znam wraz z gestapowcem i wypędzili mnie na rynek, gdzie było już dużo zebranych [z] m. Jedwabnego i z innych stron z których znałem: (...) Ja na rynku przebywałem około 15 minut i następnie uciekłwszy z rynku wziąłem rower z domu i wyjechałem do wsi Kaimy gminy Jedwabne gdzie byłem u ob. Przestrzelskiego Feliksa około 10 minut i po wypiciu kieliszka wódki udałem się w kierunku Łomży. (...) Po tym fakcie wróciłem pieszo do domu t.j. do Jedwabnego, to już był w mieście dym z spalonej stodoły. Po wejściu do mieszkania schowałem się. W kryjówce przebywałem całą noc".

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Nie przyznaję się do winy, że w lipcu 1941 r. w Jedwabnem brałem udział w mordowaniu żydów i wyjaśniam, że krytycznego dnia byłem w domu. W tym czasie przyszedł do mego mieszkania burmistrz m. Jedwabne Marian Karolak z gestapowcem i zabrali mnie na rynek, gdzie spędzano żydów. Kiedy gestapowiec odszedł ode mnie ja uciekłem z rynku do domu i pojechałem rowerem do Łomży (...)"

Przed sądem zeznaje:

"(...) byłem na rynku może 10 - 15 minut z rozkazu gestapowca, lecz zaraz uciekłem.

Sąd odczytał zeznania na k. 40 i 79 doch.[odzenia]

Oskarżony zeznaje dalej:

z oskarżonych nikogo nie widziałem. Brat mój nazywa się Jerzy Tarnacki."

6. Józef Chrzanowski - urodzony w 1889 r., rolnik, szkoła domowa, żonaty, 3 ha ziemi z zabudowaniami.

Zeznaje przed oficerem śledczym (11 I 1949 r.):

"(...) W 1941 roku kiedy wkroczyły wojska okupanta niemieckiego na teren Jedwabnego ludność miejscowa przystąpiła do mordowania żydów, początkowo zganiali na rynek, ja idąc ulicą Przytulską spotkał mnie Wasilewski Józef i Sobota mieszkańcy m. Jedwabnego i kazali mnie iść na rynek więc ja nie stawiając oporu z nimi poszłem. Kiedy ja zaszłem na rynek to oni mnie powiedzieli żebym ja oddał swoją stodołę na spalenie żydów, więc ja zacząłem prosić żeby mojej stodoły nie palili, wtedy oni zgodzili się na to i moją stodołę zostawili, tylko mnie kazali żeby pomuc im zganiać żydów do stodoły Śleszyńskiego Bronisława, żydów ustawili w czwórki (chociaż zeznający nie mówi tego wprost, chodzi tu o Niemców; podobnie gdy mówi o podpaleniu) i my polacy obstawiliśmy z jednej strony i z drugiej żeby żydzi nie pouciekali, kiedy dognaliśmy do stodoły wtedy kazali wszystkim żydom wejść do stodoły, a my pilnowaliśmy dalej żeby żydzi wszyscy weszli do stodoły i stodołę podpalili i żydzi zostali spaleni, wtedy ja już poszłem do domu, gnać żydów od niemców rozkazu nie miałem. (...)"

Przed prokuratorem (15 I 1949 r.) powtarza zeznania o obronie własnej stodoły, nie przyznaje się do pędzenia Żydów do stodoły Śleszyńskiego.

Przed sądem zeznaje:

"Nie przyznaje się do winy, wyjaśnia: ja nie byłem obecny przy spędzaniu żydów, ani też przy ich spędzaniu (zapędzaniu - do stodoły - T.S.).

Sąd odczytał zeznania oskarżonego na k. 42 i 80 doch.[odzenia]. Oskarżony zeznaje:

Wasilewski i Sobota zwracali się do mnie, abym dał swoją stodołę na spalenie, ja nie zgodziłem się. Później przyszli gestapowcy, również żądali, abym dał stodołę, ja nie chciałem się zgodzić, a bojąc się ich uciekłem w żyto i tam siedziałem do wieczora. Z oskarżonych nikogo nie widziałem." (widać albo sąd pytał o innych oskarżonych, albo wrócił do zeznania złożonego przed oficerem śledczym UB).

7. Roman Górski - urodzony w 1904 r., rolnik, posiada 3 ha ziemi, 2 oddziały szkoły powszechnej.

Przed oficerem śledczym zeznaje (10 I 1949 r.):

"o godz. 12 przyszedł do mnie Karolak Marian, który był burmistrzem i żandarm niemiecki, który mnie kopnął i zabrali mnie na Rynek m. Jedwabnego, gdzie kazali mi pilnować wraz z kilkoma chłopcami w wieku 16 i 17 lat pochodzącymi ze wsi (...) Na rynku tym pilnowałem od godz. 12-tej do godz. 15-tej, skąd udałem się następnie do domu gdyż żona, która była po połogu i zaniemogła nagle. Drugi raz z domu nie wychodziłem nigdzie. (...)"

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Tak, przyznaję się do winy, że w roku 1941 w lipcu w Jedwabnem idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, pod groźbą burmistrza i żandarmerii niemieckiej nakazano mi pilnować spędzanych żydów na Rynku w Jedwabnem. Burmistrz Karolak i żandarmeria niemiecka sama przyszła do mojego mieszkania i zabrali mnie do pilnowania na rynku żydów aby stamtąd nie uciekli. Poza tem widziałem jak Sobuta i Wasilewski wybrali sobie kilkunastu będących Żydów i w rozśmieszający sposób urządzali z nimi gimnastykę. Co się dalej stało z żydami nie wiem ponieważ poszłem do domu".

Przed sądem zeznaje:

"Żandarmi przyszli do mego domu i kazali mi iść ze sobą. Gdy ja stawiałem opór zbili mnie i przemocą zaprowadzili na rynek, gdzie byłem tylko przez 15 minut i zaraz uciekłem do domu, bo żona kiedy zobaczyła jak mnie niemcy bili, więc zachorowała.

Sąd odczytał zeznanie oskarżonego na k. 44 i 81 doch.[odzenia].

Oskarżony zeznaje:

ja na rynku będąc nic nie robiłem. Jerzego Laudańskiego nie widziałem. Na zeznaniach byłem bardzo bity i tak mówiłem pod wpływem bólu".

8. Antoni Niebrzydowski - urodzony w 1901 r., ślusarz, wykształcenie średnie, żonaty, właściciel domu w Jedwabnem.

Przed oficerem śledczym zeznaje (10 I 1949 r.):

"W 1941 r. przyszedł do mego mieszkania Karolak burmistrz niemiecki i Bardoń Karol i dali mnie rozkaz iść pilnować żydów na rynku których oni zganiali na rynek, więc ja nie wiedziałem co jest poszłem na rozkaz Karolaka i Bardonia, stałem ja od ul. Dwornej, w ręku ja nie miałem nic".

Wydał naftę na oblanie stodoły, "do której pognali żydów". Naftę wydał na rozkaz Eugeniusza Kalinowskiego i Jerzego Niebrzydowskiego.

Zeznaje przed prokuratorem (15 I 1949 r.):

"Tak, przyznaje się do winy, że w roku 1941 w lipcu w Jedwabnem idąc na rękę władzy niemieckiej pod groźbą burmistrza i Bardonia (Bardoń, który pełnił służbę pomocniczą w żandarmerii, był jedynym mieszkańcen Jedwabnego uzbrojonym w karabin) nakazano mi pilnować spędzonych żydów na rynku w Jedwabnym. Pozatym wydałem z magazynu naftę Bardoniowi i Niebrzydowskiemu Jerzemu, Kalinowskiemu Eugeniuszowy, w jakim celu brali naftę niewiem. Po pewnym czasie poszłem do domu i widziałem tylko jak wybuchł ogień z tej stodoły (...)"

Przed sądem powtarza swoją wersję i dodaje:

"Później ludzie mówili, że nafta, którą wydałem była zużyta do podpalenia stodoły Szlesińskiego" (jest to ważne uzupełnienie, mówiące, że być może wydając naftę władzom miasteczka nie wiedział, do czego ma ona służyć).

9. Władysław Miciura - urodzony w 1902 r., stolarz, 1 oddział szkoły powszechnej, żonaty, 6 dzieci w wieku od 6 do 15 lat, 1/2 ha ziemi.

Zeznaje przed oficerem śledczym (10 I 1949 r.):

"Ja na trzy lub cztery dni przed łapanką na żydów, zmuszony byłem pracować na posterunku żandarmerii w charakterze stolarza. W m-cu lipcu 1941 r., daty dokładnie nie pamiętam przyjechało kilka taksówek (tak mieszkańcy wsi określali wówczas wszelkie samochody osobowe) z gestapo i urządzili łapankę na żydów spędzając ich na rynek. Mnie samego wysłali żandarmi do domu na śniadanie i po powrocie moim do pracy po godzinie czasu przyszedł żandarm i kazał mi iść na rynek pilnować żydów by nie uciekali. Ja pilnowałem od godz. 12-ej do 16-tej, udając się następnie spowrotem do pracy, lecz nie kazali mi pracować, tylko wyganiać żydów do stodoły co ja też uczyniłem i byłem tam aż do czasu podpalenia pełnej stodoły z żydami. (...)

Przed prokuratorem zeznaje (15 I 1949 r.):

"Tak, przyznaję się do winy, że w roku 1941 w Jedwabnem idąc na rękę władzy państwa niemieckiego na rozkaz żandarmerii niemieckiej i gestapo byłem zmuszony pilnować żydów na rynku w Jedwabnem żeby nie uciekali, przy spędzaniu żydów do stodoły Śleszyńskiego udziału nie brałem. (...)"

Przed sądem:

nie przyznaje się do winy i wyjaśnia: "udziału w spędzaniu żydów nie brałem". Podczas zeznań wskazywał na oskarżonych, bo był bity. Mówi: "Na rynku w ogóle nie byłem, tylko na żandarmerii pracowałem jako stolarz cały dzień." (To zeznanie jest charakterystyczne i dla innych. Przed oficerem śledczym przyznaje się do wszystkiego, u prokuratora wypiera się tego, co jest najdrażliwsze - udziału w pędzeniu Żydów do stodoły Śleszyńskiego, w sądzie stwierdza, że w ogóle nie brał udziału w morderstwie. Przede wszystkim fałszywe i wymuszone są [niecytowane w tym tekście] zeznania przeciwko sąsiadom. Wyparcie się w sądzie udziału w zbrodni nie oznacza, iż nie widział samochodów z gestapo i akcji żandarmerii.)

10. Józef Żyluk - urodzony w 1910 r., bez zawodu, analfabeta, pracuje dorywczo jako handlarz, żona i 5 dzieci.

Zeznaje przed oficerem śledczym (9 I 1949 r.):

"Ja zostałem zatrzymany przez funkcjonariuszy M.O. w Jedwabnym w dniu 8 I 49 r. za to jakoby ja oddawałem żydów w ręce ÇgestapoČ w roku 1941." W dalszym zeznaniu mówi, że wraz z burmistrzem Karolakiem oderwany od koszenia siana, zabrał Żyda z młyna w Jedwabnem, prowadził na rynek, ale go wypuścił na ul. Łomżyńskiej.

Przed prokuratorem (15 I 1949 r.) zeznaje:

że "krytycznego dnia, kiedy kosiłem łąkę przyszedł do mnie burmistrz m. Jedwabne i wezwał mnie żebym szedł z nim do miasta. Ponieważ nie chciałem iść, Karolak powiedział mi, że jak nie pójdę, to dostanę kulę w łeb. Wobec tego poszedłem z nim." Dalsza opowieść jest powtórzeniem zeznania na śledztwie. (W swoim piśmie do Sądu Najwyższego z 28 VII 1949 r. twierdzi, że później uratował 8 Żydów, na co może podać świadków.)

Przed sądem zeznaje:

"(...) prowadziłem jednego żyda z rozkazu Karolaka, ale tylko może 15 kroków później uciekłem do domu i nic nie wiem".

Sąd odczytał zeznania oskarżonego na k. 49 i 84.

Oskarżony zeznaje dalej:

"żyd którego prowadziłem nazywał się Zdrojowicz" (rzeczywiście przeżył on i zeznawał w procesie).

Myślę, że wystarczy zacytowanie kolejnych dziesięciu zeznań, aby uzyskać dość wiarygodny pogląd na rolę Niemców w likwidacji obywateli polskich żydowskiego pochodzenia w Jedwabnem 10 lipca 1941 r.

A więc - Niemcy!

Ilu ich było? Nie wiemy. Być może, iż mówiła prawdę kucharka posterunku żandarmerii w Jedwabnem Julia Sokołowska, która podczas rozprawy 17 maja zeznała: "Dnia krytycznego było 68 gestapo, bo dla nich szykowałam obiad, zaś żandarmerii było bardzo dużo, bo przyjechali z różnych posterunków".

Podobnie inni mieszkańcy Jedwabnego wyraźnie odróżniają funkcjonariuszy gestapo od żandarmów, co niektórzy uzasadniają szczegółami ubioru. I tak np. Natalia Gąsiorowska, zeznając (już w listopadzie 1950 r.) przed prokuratorem powiedziała: "Wiem dokładnie, że to gestapowcy, gdyż na czapkach mieli trupie główki", a zeznająca tegoż dnia i przed tym samym prokuratorem Marianna Supraska, mówiąc o udziale Zygmunta Laudańskiego, powiada, iż widziała, jak go gnali gestapowcy, którzy "mieli na rękawach trupie główki".

Nie jest zresztą najważniejsze - ilu ich było, choć jeden z moich relacjonistów, dr Stefan Boczkowski, pisał w liście z listopada 2000 roku, iż było od nich "zielono" w całym Jedwabnem. Istotne jest, że przez cały czas byli oni elementem przymusu i reprezentantami siły okupacyjnej, decydującej tutaj od trzech tygodni o wszystkim.

W zeznaniach widzimy ich, jak wyciągają z mieszkań miejscowych mężczyzn i pędzą ich na rynek lub do "zganiania" Żydów.

W innych, niecytowanych tutaj zeznaniach, mówi się o żandarmach i gestapowcach, "pędzących" Żydów przez ul. Cmentarną ku stodole Śleszyńskich. Nigdzie jednak nie zeznaje się o ich roli w podpaleniu stodoły. Zresztą, jak już pisałem, ów moment jest starannie omijany w zeznaniach. Jedynie jeden świadek wymienia konkretnego podpalacza - Polaka (mowa tutaj o Józefie Kobrzenieckim). Nie wydaje się jednak, aby było możliwe, by Niemcy, kontrolując cały przebieg przygotowań do mordu, pozostawili Polakom ostateczne jego wykonanie.

Pozostaje jeszcze jako kwestia otwarta pytanie, czy Jedwabne otoczone było w tym dniu strażą i z kogo się ona składała? W jednym zeznaniu mówi się o postawieniu przez Niemców podejrzanego z kijem w ręku na jego własnej posesji, leżącej u wylotu do miasta - twierdzi on zresztą, że nałożonego nań zadania nie wykonał, przepuszczając uciekających (chodzi tutaj o...) Jednak inne zeznania - tak podejrzanych, jak i świadków, zdają się zaprzeczać istnieniu zwartego kordonu strażników. Kilku podejrzanych, uciekając z rynku w Jedwabnem, ukrywa się w zbożu poza miastem i nikt im w tym nie przeszkadza; inny wyjeżdża z miasta rowerem w stronę Łomży i dopiero pod tym miastem natrafia na żandarmów, którzy odbierają mu rower. Zresztą, ścisłe izolowanie miasteczka, otoczonego ogródkami, z bezpośrednim wyjściem na pola, w tym czasie pokryte wysokim zbożem, wymagałoby dużych sił umieszczonych nie tylko na ulicach wylotowych i drogach.

5. Liczba Polaków

biorących udział w zbrodni

Aby ją ustalić na podstawie omawianego materiału źródłowy, musimy przeanalizować następujące zestawienia:

- listę osób podejrzanych (a następnie oskarżonych), stających przed Sądem Okręgowym w Łomży, odejmując osoby uwolnione od zarzutu czy od razu 17 V 1949 roku, czy w późniejszym procesie przed Sądem Apelacyjnym;

- osoby określone jako "ukrywające się", a więc, które nie zostały aresztowane i nie brały udziału w przewodzie sądowym,

- osoby zmarłe przed początkiem 1949 r. i również określane jako winne,

- osoby wymieniane w relacji Szmula Wasersztajna, z tym, że także one muszą przejść przez "sito" zeznań sądowych.

Osobnym problemem są mieszkańcy miasteczka wymieniani podczas zeznań składanych na ręce funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. A to z tego powodu, że zeznania te, właśnie w tym punkcie, były gremialnie odwoływane na sali sądowej jako wymuszone torturami. Warto tu bowiem dodać, że śledczych z UB nie interesowali Niemcy, raz dlatego, że ich obecność w Jedwabnem 10 lipca (podobnie jak prokuratorzy i sędziowie) uważali za coś oczywistego, a dwa dlatego, że byli niedostępni i nie oni - a Polacy, byli podmiotem śledztwa. Jest przy tym widoczna, wyraźnie widoczna, tendencja do poszerzenia kręgu podejrzanych zarówno o osoby znajdujące się już w rękach UB, jak inne, jeszcze nie aresztowane. Wymuszając zeznania w śledztwie, zbiera się na nie materiał dowodowy, podobnie jak zbiera się go na już aresztowanych. Janek ma zeznać na Piotrka, Piotrek na Jurka, Jurek na Janka itd., itp., tak aby oskarżenie opierało się nie na jednym, a wielu zeznaniach. Są przy tym zjawiska paradoksalne. Bolesław Ramotowski wymienia w swych zeznaniach w UB 41 "współsprawców", których widział na rynku w Jedwabnem i później, co więcej: zeznaje, kto miał w ręku kij, a kto gumę. Takiej liczby osób nie sposób było zauważyć w chaosie zdarzeń i samemu - według zeznającego - biorąc w nich czynny udział. Nic więc dziwnego, że podczas rozprawy sądowej odwołuje ten fragment swoich zeznań, twierdząc, że na rynku widział tylko jedną osobę. Podobnie Julia Sokołowska, kucharka na posterunku żandarmerii, co prawda położonym przy samym rynku, ale mająca do wykonania konkretne zadanie (ugotowanie obiadu), twierdziła w śledztwie, że widziała na rynku ponad trzydziestu Polaków, czynnych w gromadzeniu i pilnowaniu Żydów. Powstaje więc pytanie: czy możemy osoby wymienione w śledztwie uznać za rzeczywiście zaangażowane w przygotowanie lub realizację zbrodni w Jedwabnem?

Przejdźmy teraz do obliczeń:

1. Akt oskarżenia wymieniał 22 osoby oskarżone o udział w zbrodni, z czego 10 zostało uwolnionych od winy i wypuszczonych. (W wyniku "Rozprawy głównej" z 16 i 17 V 1949 r. skazano: Karola Bardonia na karę śmierci [ułaskawiony przez Bieruta, otrzymał 15 lat więzienia], Jerzego Laudańskiego na 15 lat więzienia, Zygmunta Laudańskiego, Władysława Miciurę i Bolesława Ramotowskiego na 12 lat więzienia, Stanisława Zejera i Czesława Lipińskiego na 10 lat więzienia, Władysława Dąbrowskiego, Feliksa Tarnackiego, Romana Górskiego, Antoniego Niebrzydowskiego i Józefa Żyluka na 8 lat. Uniewinniono z kolei: Józefa Chrzanowskiego, Mariana Żyluka, Czesława Laudańskiego, Wincentego Gościckiego, Romana Zawadzkiego, Jana Zawadzkiego, Aleksandra Łojewskiego, Franciszka Łojewskiego, Eugeniusza Śliweckiego i Stanisława Sielawę. Taki wyrok świadczył o sporej dozie niezawisłości sądu, który niektóre zeznania w UB uznał za niewystarczające w świetle późniejszych zeznań świadków, zwłaszcza, gdy podejrzani już w śledztwie nie przyznali się do winy.) Uznano więc za winne jedynie 12 osób. Jednak Sąd Apelacyjny w Białymstoku na sesji wyjazdowej w Łomży 13 VI 1950 r. dwie osoby spośród skazanych w maju 1949 r.: Józefa Żyluka i Feliksa Tarnawskiego, uniewinnił, w ten sposób listę skazanych ograniczając do 10.

2. Lista osób ukrywających się (określenie takie nie oznacza, że wymienieni na niej rzeczywiście się ukrywali, a jedynie, że nie mieszkali w Łomżyńskiem i byli czasowo niedostępni. Rzeczywiście, wielu łomżyniaków wyjechało po wojnie - z różnych względów - na ziemie odzyskane, w tym zwłaszcza na Mazury), a więc na razie niedostępnych, liczy 8 podejrzanych o zbrodnię (są to: Jerzy Tarnacki [określony u Wasersztajna jako Jurek Tarnoczek] Julian Schmidt, Marian Karolak, Józef Wasilewski, Jerzy Niebrzydowski, Michał Trzaska, Wacław Borowski i Mieczysław Borowski), z tym, że 5 spośród nich występuje także na liście Szmula Wasersztajna. Pozostawałoby więc zaledwie 3.

3. Lista osób podejrzanych o udział w zbrodni, a nieżyjących w 1949 r. liczy 9 osób (na liście zmarłych znaleźli się: Józef Sobuta, Eugeniusz Kalinowski, Józef Kobrzeniecki, Stanisław Sokołowski, Bolesław Rogalski, Władysław Modzelewski, Bronisław Śleszyński, Jarmutowski i Aleksander Janowski), z tym, że trzy (Bolesław Rogalski, Jarmutowski i Bronisław Śleszyński) występują na liście Wasersztajna, pozostaje więc 6. Wśród tych sześciu znajduje się także Józef Sobuta, którego znaleziono później w szpitalu psychiatrycznym i uwolniono ze względu na stan zdrowia; był on jednak niewątpliwie jednym z najbardziej obciążonych sprawców masakry.

4. Lista osób uznanych przez Szmula Wasersztajna za szczególnie zbrodnicze liczy 14 mieszkańców Jedwabnego (są to: Bronisław Śleszyński, Marian Karolak, Mieczysław Borowski, Wacław Borowski, Jarmułowski (wymieniany wśród zmarłych jako Jarmutowski), Bolesław Ramotowski, Bolesław Rogalski, Stanisław Sielawa, Franciszek Sielawa, Eugeniusz Kozłowski, Trzaska, Jerzy Tarnoczek (Tarnawski), Jerzy Laudański i Czesław Laciecz(sic!).

Przyglądając się tej liście, można mieć różne wątpliwości. Występuje na niej wśród - jak pisze Wasersztajn - odznaczających się okrucieństwem uniewinniony Stanisław Sielawa, chory obłożnie na krwawą dezynterię Bronisław Śleszyńskki, którego winą jest to, że na rozkaz Karolaka, wsparty obecnością żandarma, wydał im klucze do swej stodoły, oraz bracia Borowscy, dokonujący rzekomo straszliwych czynów jeszcze przed 10 lipca. Czynów, których nikt nie potwierdza. Jednak częściowo pokrywa się z pozostałymi. Występują na niej znajdujący się na liście zmarłych: Bronisław Śleszyński, Bolesław Rogalski i Jarmułowski (lub Jarmutowski), ukrywający się: Jerzy Tarnacki, Michał Trzaska, Marian Karolak, Wacław Borowski i Mieczysław Borowski; będący na liście skazanych: Bolesław Ramotowski i Jerzy Laudański, wreszcie Stanisław Sielawa, którego sąd uwolnił od winy, nie może więc być brany pod uwagę. W ten sposób lista ta została sprowadzona do 3 osób, nie występujących gdzie indziej.

Jeżeli podsumujemy te dane, wyniknie z nich, że (przyjmując, iż wszyscy ukrywający się i zmarli byli winni) w którejś z faz zbrodniczego aktu z 10 lipca 1941 r. uczestniczyły 23 osoby spośród społeczeństwa polskiego. Jest to liczba dość prawdopodobna, gdyż podobne liczby wymieniają relacjoniści - świadkowie zdarzenia (m.in. Stefan Boczkowski). Mamy więc do czynienia nie ze "społeczeństwem" Jedwabnego, lecz grupą kilkudziesięciu mężczyzn, spośród których może największego winowajcę - Karola Bardonia, dość trudno uznać za reprezentanta polskości (urodzony na Śląsku Cieszyńskim, żołnierz niemiecki w czasie I wojny światowej, zaufany, bo już na początku okupacji służący w żandarmerii), a dwaj inni to znany w mieście pijak i awanturnik oraz znany bandyta.

Wśród tych współuczestników zdarzeń z 10 lipca niewątpliwymi zbrodniarzami numer jeden byli: Marian Karolak (komisaryczny burmistrz) i Karol Bardoń, występujący wielokrotnie wraz z Niemcami jako ci, którzy wywierali przymus na innych.

Mówi się także parokrotnie w zeznaniach o jakichś niezidentyfikowanych młokosach ze wsi okolicznych i o zwykłych gapiach, towarzyszących zdarzeniom i zapewne nieświadomych tego, czym one się zakończą. Podobnie jak (sądzę) większość bezpośrednich uczestników - Polaków, poza owym Bardoniem i Karolakiem oraz może paroma jeszcze ludźmi z jedwabieńskiego magistratu.

6. Selekcja materiału

Podsumujmy: decydująca - jako inspiratorzy, organizatorzy i współsprawcy - rola Niemców i udział kilkudziesięciu Polaków, w tym także przymuszonych; sąd w uzasadnieniu wyroku z 1949 roku wyraźnie podkreślił, że oskarżeni działali pod wpływem niemieckiego terroru. A jednocześnie postawa innych, uciekających w zboże, ukrywających się w domu, wreszcie - jak Józef Żyluk opiekujących się pozostałymi z masakry współobywatelami. Józef Żyluk przymuszony do prowadzenia na rynek z młyna mieszczącego się na skraju Jedwabnego dwóch Żydów puścił ich, ratując im życie. Jeden z nich o nazwisku Zdrojewicz, przeżył wojnę. Podobnie Zofia Górska w piśmie z 2 marca 1949 roku skierowanym do Sądu Okręgowego w Łomży, pisząc w sprawie swego aresztowanego męża Romana, powiada, iż już po masowym mordzie w Jedwabnem małżeństwo Górskich ukrywało w swoim domu dwóch sąsiadów pochodzenia żydowskiego Partyjera Serwetarza i jego brata (ponieważ przytoczyłem zaledwie 10 zeznań podejrzanych, pomijając kilkadziesiąt innych zeznań, w tym ważnych świadków, brak tutaj istotnych informacji z tego zakresu).

Jak już wiemy, pozostało przy życiu o wiele więcej skazanych na zagładę niż owych siedmiu ukrytych u polskiej rodziny Wyrzykowskich w Janczewku. Wielu przetrwało w samym Jedwabnem do jesieni 1942, kilku ocaliło życie i dotrwało do roku 1945.

Obraz zasadniczo inny niż ten, który zarysował prof. Jan Gross w swych "Sąsiadach". Skąd zatem pochodzi owa różnica? Otóż Jan Tomasz Gross pominął kilkadziesiąt zeznań różnych osób - świadków, oskarżonych itd., którzy mówili o sprawczej roli Niemców, a przytoczył jedynie zeznania mówiące o udziale Polaków. Oparł się m.in. na pierwszych, później odwołanych zeznaniach kucharki Julii Sokołowskiej oraz pismach niemieckiego żandarma Karola Bardonia, który skazany na karę śmierci stara się rozmyć swoją odpowiedzialność, obciążając winą mieszkańców miasteczka. Nie wytłumaczył nigdzie powodów takiej selekcji. Nie wyjaśnił, dlaczego uwzględnia jedne, a odrzuca drugie dokumenty.

Zwraca również uwagę fakt, że relacja nieprzesłuchanego przez sąd Szmula Wasersztajna oraz zeznania świadków oskarżenia Abrama Boruszczaka i Eljasza Grądowskiego zostały faktycznie zdezawuowane. Okazało się bowiem zarówno w świetle zeznań mieszkańców Jedwabnego, jak zwłaszcza obywatela polskiego pochodzenia żydowskiego Józefa Grądowskiego, że Abram Boruszczak nigdy nie mieszkał w Jedwabnem, a Eljasz Grądowski, skazany za kradzież, został przez władze sowieckie uwięziony i jeszcze w 1940 roku wywieziony w głąb ZSRR. Powrócił do Polski dopiero w 1945 roku, a więc niczego nie widział. Tenże Józef Grądowski powiedział, że dzięki pomocy nieznanego mu bliżej Polaka wyrwał się z rąk niemieckich w dniu morderstwa.

Wszyscy trzej oskarżyciele zostali przez sąd potraktowani jako ludzie, którzy o czymś słyszeli, ale nie byli bezpośrednimi świadkami. W skardze kasacyjnej do Sądu Najwyższego obrońcy skazanych zwrócili uwagę na fakt, że Szmul Wasersztajn nie został przesłuchany ani przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, ani przez prokuratorów, ani podczas przewodu sądowego. Odpowiadając na ten zarzut, Sąd Najwyższy stwierdził, że było to poważne uchybienie, jednak sąd, rozpatrując sprawę, nie opierał się na relacji Wasersztajna, lecz świadków bezpośrednich, uchybienie to więc nie miało większego znaczenia. Właśnie od Szmula Wasersztajna pochodzą najbardziej drastyczne fragmenty książki profesora Grossa. Te tak bardzo działające na wyobraźnię fakty nie uzyskały potwierdzenia w żadnych innych źródłach.

Czytelnikowi pozostawiam wszelkie komentarze. -

Tomasz Strzembosz (ur. 1930), historyk, jest profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor prac dotyczących konspiracji wojskowej w stolicy: "Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939 - 1945", "Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939 - 1945", "Odbijanie i uwalnianie więźniów w Warszawie 1939 - 1944". Od blisko dwudziestu lat zajmuje się historią polskiej konspiracji na ziemiach północno-wschodnich Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką. Pisze książkę na ten temat. Przygotowuje również pracę o sowieckim systemie okupacyjnym na ziemiach Polski w latach 1939 - 1941. Ostatnio wydał "Rzeczpospolitą podziemną".

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1