Jedwabne. Dlaczego kłamstwa?
 
W styczniu tego roku w "Nowym Dzienniku" wychodzącym w Nowym Jorku ukazały się dwa obszerne artykuły na temat Jedwabnego: "Spalona Niewinność" Andrzeja M. Kobosa ("Nowy Dziennik", 19 stycznia 2001) oraz "Homo hominis lupus est" Haliny Nelken ("Nowy Dziennik", 19 stycznia 2001). Znamienne jest to, że "Nowy Dziennik" dotychczas nie zamieścił ani jednego listu od swych czytelników na ten kontrowersyjny temat.

W tymże "Nowym Dzienniku" z 27-28 stycznia ukazał się równie obszerny artykuł "Rzeź w Jedwabnem" pana Jana Nowak-Jeziorańskiego, który przypieczętował wiarogodność tych oskarżeń. Nie komentując jego wypowiedzi, wystarczy maleńki cytat: "jest faktem bezspornym, że starcy i dzieci, mężczyźni i kobiety, mordowani byli w Jedwabnem w sposób nieprawdopodobnie okrutny rękami Polaków".

Obydwa artykuły wyżej wymienione nie powinny być przyjęte do wiadomości bez komentarzy. Zbyt wiele w nich szkalujących oszczerstw, aluzji, niedomówień lub po prostu bzdur! Tematem jest sprawa bardzo poważna. Trzeba zachować umiar, polegać na faktach, a nie na chorobliwej fantazji. Po gehennie, jakiej Żydzi i Polacy doznali, wcieranie soli do ran jest nie na miejscu. Oczywiście, prawda nawet bardzo koląca powinna być naświetlona i nią pozostać bez osobistych zabarwień. Jedna strona medalu przecież nie stanowi ani prawdy, ani też całości. Artykuły takie, bez obiektywizmu, redukują się do brukowych paszkwili. A szkoda! Tutaj nie chodzi o błahostki. Tu się oskarża cały naród polski!

Autorzy przyznają, że przed wojną w Jedwabnem nie było żadnych napięć i panowała zgoda między ludnością żydowską i polską. Stan ten nie był kwestią miesięcy, lat, lecz wieków.

Ale o dziwo, w tych tak tragicznych, pełnych niepewności czasach spowodowanych najazdem sowieckim, a później niemieckim, bez dopingowania ze strony Narodowej Demokracji (gdyż ta była w rozsypce) i bez "agitacji kleru" (bo ten równie był szykanowany) ludność miasteczka Jedwabne "dobrowolnie" i bez powodu, przy dźwiękach orkiestry, atakach śmiechu, zaczęła mordować ludność żydowską, z którą współżyła przez pokolenia! Łupali oczy, ucinali języki, kopali uciętą głowę jak piłkę! Mimo że nie mieli broni palnej, a tylko kije, kamienie, barczyki... pędzili 1500 czy 1600 Żydów na spalenie do stodoły. Wprawdzie było to za "niemieckim pozwoleniem", ale autor zapewnia, że Niemcy nic z tym nie mieli wspólnego. Dowiadujemy się więcej! Otóż gestapowcy i żandarmeria niemiecka ratują Żydów przed bestialskimi Polakami! (sic!) Co było powodem tegoż bestialstwa? No "niby to rewanż za współpracę z Ruskimi" pisze Halina Nelken.

Pozostawiając ten makabryczny opis zajścia bez dalszych komentarzy, autorzy winni przynajmniej wyjaśnić, jak to "niemieckie pozwolenie" i ten "niby rewanż za współpracę z Ruskimi" wyglądały. Bez tego uzupełnienia opisana tragedia, jeśli takowa była, nie tylko nie ma sensu, lecz może być traktowana jako urojenie chorego umysłu.

Niezwykłe jest również to, że nikt z tak ogromnej kolumny, liczącej 1600 Żydów, nie próbował uciekać! Ciekawe jest również to, że małorolni chłopi mieli tak ogromne stodoły, by jedna z nich mogła pomieścić taki tłum - zakładając nawet, że były zupełnie puste! Również trudno sobie wyobrazić biednego chłopa, by "dodrowolnie" oddawał swą stodołę i co w niej miał na spalenie! Pożar stodoły w chłopskich zagrodach na ogół groził spaleniem całego dobytku. Mamy więc wierzyć, że chłop "dobrowolnie" ofiaruje swoje mienie, by pozostać w jednej koszuli na swym grzbiecie?

Odruchowo każdy człowiek broni się przed śmiercią. Z 1600 ludzi z palącej się stodoły nikt ponoć nie próbuje się wydostać? Nie dość na tym. Żyd woźnica, któremu nic nie zagrażało, rzuca się do płonącej stodoły! Czyżby wrota stodoły były otwarte?

Według autora Andrzeja M. Kobosa, w związku z powyższą tragedią odbył się proces w 1949 roku. Autor zapewnia, że ten proces "nie miał nic wspólnego z Podziemiem i podłożem politycznym". Z 22 oskarżonych uniewinniono 10. A zatem zaledwie 12 było uznanych za winnych. Gdzie reszta? Czyżby ta garstka mogła podołać kontrolowaniu i mordowaniu takiego tłumu ludzi? Jeśli zaś brały udział w tym mordzie setki czy tysiące Polaków - dlaczego ich również wtedy nie pociągnięto do odpowiedzialności? Czy sąd ten był aż tak tajny, że przez następne 59 lat ogół Polaków zupełnie nic o tym nie wiedział i musiał czekać na ukazanie się książki Jana T. Grossa?

Pan Kobos nie grzeszy hojnością odpowiedzi na tak zasadnicze pytania. Stwarza natomiast powody, które spowodowały to tragiczne zajście w Jedwabnem. Cytuje dwa: "nienawiść do innego" i "chęć wzbogacenia dobytkiem Żydów".

Wprawdzie pani Halina Nelken podała zupełnie inny: "niby rewanż za współpracę z Ruskimi". O jaką współpracę tu chodzi, pani Nelken nie pisze. Powróćmy więc do powodów zajścia ofiarowanych przez pana Kobosa. Jak wygląda ta "nienawiść do innego"? Jakoś pusto brzmi i zaprzecza temu, co pan Kobos poprzednio stwierdził, że mieszkańcy Jedwabnego przez pokolenia żyli w zgodzie z tymi "innymi". W czasie wojny, jeśli ktoś był innym, to chyba Sowieci lub Niemcy, a nie Żydzi. Sięgnijmy zatem po drugi powód: "chęć wzbogacenia się dobytkiem Żydów". Ten powód też nie jest bardziej przekonujący od poprzedniego, bo mieszkańcy Jedwabnego mieli ku temu okazję przez wiele wieków, a tego nie zrobili. "Dobrowolne "spalenie stodoły na pewno chłopa nie uszczęśliwiło, ani też wzbogaciło. Autor jednak uważa, że to był główny powód do mordowania Żydów! Powołuje się na autorytet swego przyjaciela Lucjana Feldmana, który sugeruje, że to chciwość i żądza były głównym powodem pogromów. Jako dowód przytacza miażdżące dane: pomiędzy czerwcem a sierpniem 1941 roku liczba sztućców, garnków etc w podłomżyńskiej okolicy wzrosła o 14 procent." (sic!) Autor ani jego przyjaciel nie podają, kto te łyżki liczył. To 14-procentowe wzbogacenie sprowadza się do tego, że co siódmy Polak w tej okolicy otrzymuje podobno po jednej żydowskiej łyżce, garnku, etc. By za to mordować ludzi? To już nadwyręża ludzką łatwowierność! Autor nie ogranicza się do Jedwabnego. Prze w teren.

I tu mowa o pozostałości jakiegoś pieca chlebowego, gdzieś w Krakowskiem, w którym to podobno chłopi mieli palić żydowskie dzieci. Być może autorowi coś się pokiełbasiło z Babą-Jagą. Wydaje się, że autor nie bardzo się orientuje, jakie znaczenie miał taki piec w życiu przeciętnego chłopa.

Dalej autor twierdzi, że niemal każdy, kto przeżył okupację, słyszał opowiadania o wydawaniu Żydów przez Polaków. Na tej podstawie snuje niebotyczną liczbę ukrywających się Żydów wydanych przez Polaków. Według jego logiki, liczba ta równałaby się dwukrotnej ludności Polski! Około 70 milionów! Komentarz zbyteczny.

Również bez komentarza pozostawiam twierdzenie autora, że Niemcy nie wchodzili z rewizjami do domów polskich!

Ogromna doza ignorancji jest też zawarta w tym, że największą troską chłopów ukrywających Żydów było, by nikt z sąsiadów Żydów tych nie zobaczył. Oczywiście roztropność była wskazana. W praktyce mogło być zupełnie inaczej. Przytoczę dwa przykłady:

Pierwszy. Nasza rodzina "ukrywała" Dawida - w wieku od 13 do 15 lat - przez blisko dwa lata. Mimo kary śmierci wiszącej nad głową, nie trzymano go na strychu czy w jakimś schowku. Nie tylko go sąsiedzi widzieli, ale i u nich również przebywał. Chyba nie było nikogo w całej wsi, kto by o Dawidzie nie wiedział. Bawił się z rówieśnikami, pasał z nimi krowy, itd. Myśl o zdradzeniu go Niemcom mogła się tylko zrodzić w człowieku cierpiącym na zaburzenie umysłu.

Drugi. Nieco odmienny. Kilka lat temu ukazał się obszerny artykuł w New York Times, napisany przez niejaką Mrs White z Long Island. Pisze ona, że jako pięcioletnia dziewczynka przechowywana była przez rodzinę chłopską. Pewnego dnia przestraszeni chłopi z całej wioski wpadli na podwórko jej wychowawców. Otóż żandarmi kierują się ku ich wiosce i co tu zrobić z tym żydowskim dzieckiem? Pisze, że chłopi chcieli wrzucić ją do studni! Nie wyjaśnia, czy została wrzucona przez tych okrutnych antysemitów do tej studni, ale resztę artykułu poświęca szkalowaniu Polaków. Ocalała. Być może żandarmi przybyli na czas, by ją uratować!? Tutaj też cała wieś wiedziała o niej i opiekunowie się tym nie przejmowali, że ktoś o tym doniesie Niemcom. Zaś co znaczyło wrzucanie kogoś do studni, nie będę objaśniał.

Logika pana Kobosa pozostawia też wiele do życzenia. Prawie jednym tchem mówi, że "Nie ma zbiorowej odpowiedzialności Polaków za Jedwabne" lecz uważa, że "Powinno być polskie zbiorowe poczucie winy". Jak to rozumieć? To jego sprawa.

Zapewnia i grozi zarazem, że po ukazaniu się amerykańskiego wydania książki "Sąsiedzi" Grossa na wiosnę dopiero się zacznie! Co się ma zacząć? Co się planuje? Może pan Kobos będzie łaskaw dopuścić nas do tego sekretu?

dr inż. B. Idasiak, Nowy Jork

Powrot

Hosted by www.Geocities.ws

1